Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Tamara Bołdak-Janowska
5 list

Słuchaj, Tadeusz,

coś ci opowiem i wtrącę coś po białorusku. „Ź Wilna” byłeś, a kto „ź Wilna”, ten zna „prostą mowę” Księstwa.

Kasztan. Po lekturze Maxa mam następującą myśl: Widzisz to samo, co ja, więc myśl to samo, co ja. Zawsze? Nie.  Jeśli chodzi na przykład o widzenie drzewa o nazwie kasztan, to myśl to samo, co ja, że to kasztan. Na pewno zgodzimy się co do nazwy. Jest wiele drzew na świecie, które nas w ten sam sposób połączą. I wiele spraw.

Musi mi wystarczyć Tolo do rozwinięcia tej myśli, bo ty nagle zmalałeś do garstki prochu w urnie, i do tej garstki prochu teraz piszę, jednak czując, że jesteś nadal tak blisko. Jeszcze tu jesteś. Tak często rozmawialiśmy.

Proszę Tola, aby dokończył moją myśl: Wyjdź od tego, że drzewa o nazwie kasztan z pewnością nie można nazwać misją pokojową. I jest to norma. To fakt. Tolo: Piłsudski powiedział: Jaki jest koń, każdy widzi. I to pasuje do twojej myśli. I jeszcze myślę, skoro wspominasz o misji pokojowej, że całe państwa, całe narody powinny lecieć, pędzić, wędrować na tereny działania misji pokojowej, bo tam na pewno musi być pokój. Trwały, codzienny, dla wszystkich. A tu masz: tam można sobie postrzelać do ludzi. Całe państwo staje się ofiarą. Misja pokojowa nie podlega osądowi. Nie można ujrzeć, jaki jest ten koń o takim imieniu. Wypędzamy ludzi z całych państw. To widzimy.

Ja: I masz. Wyszliśmy od kasztana, doszliśmy do państwa, ofiary misji pokojowej. Też dobrze w tym całym koniu. Tolo: Mogę to drzewo nazwać kasztanowcem, ale nie zmieniam faktu nazwy ani istoty drzewa. A jak brzmi po białorusku „ssak”, bo zapomniałem? Ja, po namyśle: Sysun. My, ludzie, to też sysuny. I delfiny sysuny. Ktoś powie, że delfin to ryba, ale to nie będzie faktem.

Tadeusz, byłeś takim dużym przystojnym mężczyzną, a potem zmieściłeś się w malutkiej urnie. Postawiono cię na wysokiej skrzyni grobu. Stałeś tam jak mały rycerz. Ciągle to pamiętam. A ja tu z Tolem o kasztanach. Możesz się z nami przez chwile pośmiać z nami z czegoś, jak zawsze? Albo zamyślić się nad czymś z nami? Podobało mi się twoje nazwisko: Szyłłejko.

Piekło. Ty nie jesteś w piekle, Tadeusz. Mam na myśli teoretyczne piekło, wymyślone przez duchownych. Załóżmy, że takie jest. Nie jesteś w nim już przez to, że nie uznawałeś tandety rynkowej, rynkowego teatru, ani żadnej treści, która po komercjalizacjach, relatywizacjach, plagiaryzacjach i plagiatach, burdelizacjach, staje się kubłem „dobrze” wymieszanych jakichś tam słów. Twoja nieustępliwość co do istoty dzieła to wielka zasługa dla sfery rozumnego ducha, czyli raju. Załóżmy, że taki raj jest i składa się z tego, co nas buduje tu, na ziemi. Traciłeś przez to, przez swoją apodyktyczną profesjonalność, pracę w ważnych gazetach, nawet w olsztyńskiej GW. W końcu osiadłeś w radiu i z wybrednym koneserskim znawstwem robiłeś audycje o muzyce poważnej. Nie masz kontynuatora. Ludzie zinfantylizowali się, przestali być wybrednymi koneserami. A byłeś uparty i robiłeś to, co należało robić. Mówiłeś, a nie trułeś. I nie życzyłeś sobie trucia na swoim pogrzebie. Miało nie być przemówień. Uważałeś, że będą tradycyjnie nieszczere, bezbarwne, za długie, a ważne dla samych przemawiających. Nie było ich poza zdawkowymi słowami pracownika filharmonii, z którą współpracowałeś. Ale ludzie stali, stali, stali. Odbyła się ceremonia stania. I ja nic nie powiedziałam. Mogłam przecież, krótko. Joanna potem mówi: mogłaś! Mogły być oklaski dla osoby pióra. Chciałabym, aby na moim pogrzebie rozległy się oklaski dla mego pisarskiego życia. W Rosji tak robią, klaszczą zmarłemu pisarzowi czy poecie, artyście. Dla mnie to zachwycające, bo skrajnie niepolityczne, nawet antypolityczne.

Fakt, że napisałeś testament z wolą, aby pogrzeb był prosty, bez przemówień, prowadzi do tego, że zostaniesz zapomniany, Tadeusz, to znaczy będziesz pamiętany przez rodzinę.

Przerywam milczenie. Jesteś kolejną osobą, której nie można nikim zastąpić.

Rzeczywiste piekło jest tu, na ziemi, za życia. Wielu myślicieli tak mówiło. Chyba definicja piekła brzmi następująco: Słyszę każdy jęk, spowodowany przeze mnie u osoby niewinnej. Piekłem są sny i pamięć o tych jękach. Ta nieustanna praca sumienia. Nawet jeśli to było niechcący. Nawet jeśli od razu było żałowane. Nawet jeśli to było z powodu bezmyślności tamtej chwili. W jednej sekundzie niechciane i te jedną sekundę spóźnione.

Czy to dobra definicja rzeczywistego piekła, Tadeusz? Przeżywane jest, a więc prawdziwe. Nie było ci obce?

Jeśli tylko zaczniemy słuchać siebie, a zarazem słuchać wszystkiego, co się w słowach wyprawia, a za słowami w czynach, to jesteśmy w piekle, tu i teraz. No i jesteśmy wewnątrz swego sumienia. Można nawet rzec, że jeśli sumienie śpi, to jesteśmy w raju. Wielu tak żyje na ziemi, w takim uśpionym sumieniu, a więc w raju. To nie ten raj, ale miło nam tak być.

Pamiętam twoje pełne „ł”, a trzymałeś się tego „ł” jak skarbu tożsamości. I pamiętam, że Anna Achmatowa była twoją bliską krewną. I że byłeś sekretarzem Andrzejewskiego, o którym mało się dziś wspomina.  I pamiętam, jak powiedziałeś, że „Miazga” Andrzejewskiego to utwór nie o komunie, ale o postkomunie, co trwa i trwa, i będzie trwało, i że nie można nie znać tej książki, bo w niej mowa o wiecznie żywej, wiecznie odzywającej bolszewii. A ja czytałam tylko fragmenty. What a shame! What a shame! – krzyczy the cat in the hat. Rzeczywiście, what a shame!

I pamiataju, jak ty hawaryŭ ab takoj adnoj kniżcy, jakuju wynosili pad niebo ŭ pachwałach, szto heta nikudysznaja kniżka, bo na kożnaj stranicy majam tak samo, ci na piataj ci na dwaccataj, ci dalejszaj. Nudota. I ŭ joj nima swaho stylu. I ja tak dumała. My zhadżalisa. Ja pamiataju, jak ty hawaryŭ, szto taja ci taja kniżka, jakuju wynosiać pad niebo ŭ pachwałach: za łatwa. To za łatwe. Styl taki sam, ja u dwustu innych autorów. Przy tym autor wszystko zrelatywizował, bo to łatwe. Każdy dramat, każdą tragedię można zrelatywizować, omówić modnym tonem prześmiewcy? Nie. To maniera. Jakież to łatwe. Byliśmy zgodni w tej opinii.

Ta relatywizująca maniera była nagradzana, promowana, a tak szczelną reklamą, że powstawało wrażenie: jeśli przestaną, to zagwiżdże w tym miejscu pustka. Aż tak zagłuszono, zmiażdżono talenty wybitne. Nikt nie mógł wcisnąć się z własnym stylem. A przecież relatywizacja zakłada istnienie tematów tabu, a więc ograniczoność tematyczną oraz brak przenikliwości, a ta zawsze wiąże się z własnym autorskim stylem, czyli relatywizacja to tchórzostwo. Wygłupianie się na bezpieczne tematy. Bo nie wszystko można zrelatywizować.

Czy zerknąć w książkę, czy ją przeczytać?  To pytanie i ta sprawa. W mnóstwo książek zerkałeś, i mówiłeś: na każdej stronie mam to samo, odrzucam. Nie zerkamy w książki filozoficzne. Nie zerkamy w Nabokowa.

Ja nie lubię tylko jednej książki Nabokova, „Lolity”, bo to amerykańszczyzna z oczkiem puszczonym w stronę zburdelizowanej publiki. Nie wzbudza we mnie zachwytu historyjka o starzejącym się pedofilu, zamęczającym dziewczynkę. I w tobie zachwytu nie było. I nie lubię sytuacji, kiedy w mediach istnieje ta jedna książka Nabokova, jakby innych doskonalszych nigdy nie napisał. Lubię jego słowa: „plotki to plotki poetów o prawdzie”. To słowa z jego niedokończonej książki. Nie dokończył, bo umarł. Zależy, czy poeta poprzestaje na plotkach o prawdzie, czy tak ją oplotkuje tak, że prawda jednak zakwitnie najistotniejszym kwiatem. Przez plotki przedrzeć się do kwiatu, dotknąć istoty egzystencji – to jest to.  Czytelnik powie: ten poeta mówi prawdę.

Na jednym z kanałów naukowych oglądaliśmy z Tolem film o burdelizacji przez USA całych państw. Tam, gdzie ich wojskowa baza, tam mnóstwo burdeli, a to się rozszerza, aż dochodzi do tego, że prezydent danego państwa burdelizuje całe pokolenie kobiet, i mówi o tym oficjalnie, bo ponoć taka burdelizacja spowoduje rozkwit państwa. I powstaje seks-turystyka, handel ludźmi. Pasie się na tym państwo. Oglądałeś, Tadeusz?  Ty mówiłeś, że pisarze zaczęli burdelizować literaturę, bo dzisiaj „tak trzeba”. Skoro tak mówiłeś, to na pewno oglądałeś ten film. Ale bardziej dotknęło cię to, że Vectra zabrała nam kanał Mezzo.  I ty już nie chciałeś tej całej Vectry. Dla telewizji lepsza burdelizacja i sportoizacja niż mezzoizacja dla wybrednych. A w Vectrze dowiaduję się, że na kanał Mezzo wygasła międzynarodowa umowa i to nie nich zależy obecność tego kanału.

Wsłuchać się w siebie. Max mówi, że nawet fragmentu z gazety nie zrozumiemy, jeśli nasz język, organ, nie porusza się. Jesteśmy tak zrośnięci z mową, ze słowami, że oczy czytają równo z czytającym organem języka: język naprawdę się porusza! Nasz język wymawia po cichu słowa, choć wydaje się nam, że nie. Jeśli jednak zaczniemy sprawdzać, czy tak jest, to się przekonamy, że rzeczywiście tak jest. Dobra, sprawdzam. Ściskam język zębami, przytrzymuję palcami i usiłuję coś przeczytać. Nie mogę unieruchomić języka! Porusza się, i już. Im mocniej go ściskam zębami, tym mocniej od drga, a jeśli palcami, to staje dęba i mówi swoje, to znaczy moje, czytane. I przy mówieniu mam tak samo. Porusza się nawet wtedy, kiedy tylko myślę i niczego nie wymawiam, ani po cichu, ani głośno. Tylko o czymś myślę. Jak ta sprawa wygląda u głuchoniemych – nie wiem. I nie wiem, jak jest po wylewie, kiedy człowiek zapomniał mówienia. Boje się wylewu.

Znaczy język w ludzkiej gębie to uczony, profesor, istota samodzielna.

Kiedy czytam coś w języku białoruskim, mój języka porusza się mocniej. Zwłaszcza jeśli tekst mam w cyrylicy.

 Czy poruszamy się jak nasz język po śmierci w gębie śmierci, Tadeusz, kiedy chcemy odwiedzić były świat? Czy śpimy tak mocno i bez snów, że stajemy się raz na zawsze nieodnajdywalni? Ciała przecież już nie ma, spalono je, albo już się rozsypuje. Czy jeśli zjawiasz się w moich snach, to jest to jedyne twoje życie? Czy to ważne życie? Czy to jedyne ludzkie poruszenie po śmierci?

A insult? Grozi mi wylew z powodu cukrzycy. I ty byłeś cukrzykiem. To od ciebie wiem, że igły się nie wyrzuca, aż się stępi to bardzo droga rzecz. Dają nam w przychodni trzy-cztery igły i one są na długo. A ja myślałam, że taka igła to jednorazówka i kosztuje grosze. Widzisz, jak głupio czasem myśli człowiek niedoinformowany i wystraszony?  Cukrzycy trzeba się uczyć. Już bez igły wiem, kiedy cukier mi skoczył lub spadł. Tak w sobie skaczę. Ciągle chce mi się czegoś słodkiego, dozwolone są daktyle, bo regulują poziom cukru. Pasują mi do imienia. Moje imię po hebrajsku znaczy: daktyl. Daktyle są drogie. A przecież to żaden luksus dla cukrzyka, tylko podstawa. Moje imię to nie drzewko, nie rodzi daktyli. Bez przerwy chce mi się jeść, bo przestrzegam surowej diety. Jajek na miękko mogę jeść do woli – to też wiem od ciebie. Obrzydły. Jedzenie mi się, skwarki, masło, szynka z tłuszczykiem i torty z kremem. Tobie też się śniło normalne jedzenie. Rozmawialiśmy o tym na kilka dni przed twoim pogrzebem, Skarżyłeś się, że bolą kości i myślałeś: to tylko reumatyzm. A to był rak kości. Teraz mnie bolą kości i myślę: to tylko starość, reumatyzm. W Narejkach o reumatyzmie mówiono: ramatuz. Ramatuz biare i wykruczywaja palcy. Mówiono: Chibo maju ramatuz, bo siaredzina balić, i ruki balać, i ŭ szyji traszczyć i balić, i ŭsie sustawy balać. Jaszcze ŭczora niczoho ni baleło. Wiadomo, ramatuz. Kiedyś ten ramatuz garbił nasze kobiety, pochylał do ziemi. Drogę wytyczały nosem. Chodziły o lasce. Zdawały się wpisane w pół okręgu. W mieście dawno nie widziałam takich kobiet-okręgów, ale z laską, nawet z dwiema, widzę ich wiele. Te kobiety z reguły są zbyt utuczone. Kołyszą się z boku na bok, kuśtykają. Jakże daleko odbiegły  od zgrabnej wiotkiej dziewczynki. A chłopcy też za tłuści, zlepieni z dwóch. Nie z powodu choroby.

W naszym parku Podzamcze codziennie widzę zgarbionego starego chudego mężczyznę z psem. Pies stary, jak jego pan. Idą pomaleńku. Gdyby ktoś zrzucił na nich, na park,  bombę, ludzka krew zmieszałaby się z psią.

Jeśli. Jesteś teraz wśród snów? Może tak być? Pośród snów, które nas męczyły albo uszlachetniały?  Wśród marzeń, powstałych za życia? Marzeń szlachetnych i uszlachetniających? Teraz swobodnie przesuwasz się i śmigasz – bez ciała – pomiędzy faktycznymi obrazami z duchowej z naszej ziemskiej egzystencji?  Jeśli tak, to znajdujesz się pośród niezliczonych art.-instalacji? Jesteś w sur?  Jeśli tak, to może jesteś na wystawie art.-instalacji mojej zmarłej córki? Jej aktualne wystawy to jedynie art.-instalacje w moich snach. Załóżmy, że moje doczesne sny mają wejście w ogromny sen i tam się coś ciągle dzieje. Mogę tak sobie pofantazjować?   Widzisz moją Marcelę i jej nowe art.-instalacje?

W galerii sur: ona siedzi plecami do mnie i sama ogląda te swoje wystawy. Swoje art.-instalacje wykonuje na jednej podstawie: dzieci lubią rozkręcać zabawki, nawet te elektroniczne. Publiczność ma za zadanie skręcić te rozkręcone przez Marcelę zabawki w jeden obiekt i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Następnie artystka znowu rozsypie na części ten obiekt, a części rozłoży w innych miejscach, blisko siebie. Ktoś z publiczności zechce to zebrać w całość. Osoba pojedyncza, albo grupa.

Nigdy nie wyjdzie ten sam obiekt, co za pierwszym razem, ani pierwowzór.

Pierwsza art-instalacja: atrament z człowieka: olbrzymi kałamarz, przezroczysty, z odkręconym wieczkiem. Wieczko ma taki rozmiar, jaki mają nasze zwykłe kałamarze. Ten jest też ze szkła. W nim atrament dwojakiego koloru: granatowy i czerwony, i nie mieszają się. Są rozdzielone, choć to jeden płyn. Są to pasma barw, jak zamieszane kijem, ale odrębne.  To taka krew. To ma być krew – wszyscy są tego świadomi, artystka i publiczność. Publiczność zamyka kałamarz i kołysze nim. Kolory nie mieszają się. Kałamarz staje się ciężki. Potem artystka odkręca wieczko, kładzie obok. Ktoś z publiczności pyta: a dlaczego ta krew taka, granatowa i czerwona? Dlaczego nie mieszają się kolory? Dlaczego kałamarz robi się taki ciężki? Artystka milczy. Ktoś bierze w rozwarte ramiona kałamarz i stwierdza, że przecież jest lekki. Ale kiedy nakłada wieczko i zakręca, to w ogóle nie może go udźwignąć, bo się stał cięższy, niż był przed stanem lekkości. Pyta artystkę, co to wszystko znaczy. To, co widzisz – odpowiada, i znowu odkręca wieczko. Pod wieczkiem widać korek, którego wcześniej nie było. W czyichś ramionach kałamarz rozbija się, bo ten ktoś, nieuważny, a zaintrygowany, pozwolił na jego wyśliźnięcie się, choć obejmował mocno. Odłamki znikają. Granatowa i czerwona krew wznosi się, leci, wlewa się do nieba, nakłada się na zachód słońca. Skądś, z góry, rozlega się spokojny mocny głos: To tylko słońce zachodzi, bo pora.

Oglądałeś, Tadeusz?

Kałamarz samodzielnie scala się. Samo zakręca się wieczko na gardle, w którym nie ma korka. i znowu widać krew, granatową i czerwoną bez zmieszania. Powtarza się proces dźwigania przez publikę kałamarza, kołysania go, zakręcania i odkręcania wieczka, i znowu nikt nic nie rozumie. Wtedy artystka mówi: To my, ludzie, w maszynce duchowości, a jesteśmy w niej wszyscy. W takiej animacji. Kolory się nie mieszają, bo one są jak twoja noga i moja noga, nie można tego zbełtać, zmieszać, sprowadzić do jednej postaci. Transplantacja to coś innego, bo nie miesza, tylko dodaje do tego, co odjęte. To maszynka duchowości włada naszą art.-instalacją, animuje. Może nas pochylić, rzucić na prześcieradło, rozciągnąć nam ramiona, chwyciwszy za mały palec, albo za obie pięty (potrafi) i rozhuśtać. Zrobi, jak zechce.  Nasi ojcowie i dziadowie pracowali w tej maszynce jak pszczoły, ale nawet nie pomyśleli o aktywności maszynki. Ona jest niewidzialna, nieuchwytna, tylko chwytana za któryś obraz, ale i on się zmienia.

Publika jednak wciąż nie zrozumiała, dlaczego krew ma być dwubarwna, dlaczego kolory się nie mieszają, przecież to płyn. Artystka przemilczała koleje pytania. Wszakże powiedziała jeszcze coś: My to woda. Woda zawsze zdaje się granatowa, bardziej lub mniej intesywnie. Nie ma wody białej czy czerwonej, chyba że od glinek albo zatruta. Ale i to nie tak, ludzie zaczęli już zbyt mieszać ludzką krew z ziemią, i z wodą rzek.  A ja twierdzę, że ludzkiej krwi z niczym mieszać nie można, ani z kurzą krwią, ani z owczą. A nasz planeta stała się czerwona. To nieprzyjemna czerwień.

 Druga art.-instalacja. Kołysanie dorosłego. Artystka kołysze dorosłe dziecko w małej kołysce na biegunach. Dorosły się zmieścił, wypchał sobą kołyskę, aż zrobiło się w niej gęsto, jak od surowego ciasta. Wystaje mu tylko twarz. Zdaje się za duża, za pełna. Tę samą twarz widzimy na piersi artystki, tam gdzie serce, i wygląda ona jak lepniak z gipsu. Ruch kołyski powoduje uderzanie twarzą o twarz, to jest twarz z kołyski miarowo uderza w twarz na piersi artystki, aż wybija tam dziurę i wygląda na świat przez jej plecy. Kołysany dorosły utkwił w ciele artystki.  Kołyska odrywa się od niego i kołysze się dalej, już samodzielnie, bez udziału artystki. Artystka nie może oddychać. Gwiżdże przez nią wiatr, choć dziura w jej ciele została zatkana przez lepniacze ciasto dorosłego, opuszczonego przez kołyską, ośmieloną, zdolną do samodzielnego kołysania się.  Widziałeś tę art.-instalację, Tadeusz? Publiczność uciekła. Nie zrozumiała. Nie czekała na epilog. I nagle wszystko znika, cała art.-instalacja.  Artystka cała i zdrowa siedzi na zydlu i czeka na pytania ze strony publiczności, której nie ma, a oczekuje, że te pytania mają dotyczyć status quo sztuki w XXI wieku, kiedy maszynka „pomaga” ją tworzyć, i tego, czy taka „pomoc” rzeczywiście wzbogaca nam sztukę.

W końcu przemawia do pustej przestrzeni: Ludzie tak głośno wołają o ratunek, tak pragną ratunku, że przebijają nas na wylot. Ten krzyk, te prośby nie pochodzą z maszynki.

To scenariusz, Tadeusz, od nieżyjącej artystki.  Dla mnie, dla Ciebie.

Trzecia art.-instalacja: biali ludzie. Nie ma publiczności. W tej roli jestem tylko ja. Na stole rozsypane figurki ludzi. Ulepione z ciemnej gliny. Słabo to widać. Trzeba przyświecić czymś, zapałką, latarką, zapalniczką. Mam tylko zapaliczkę. Przyświecam. Figurki stają się białe, wstają, biegną do mojej dłoni i oblepiają ją. Otrząsam z nich dłoń, uciekam, bo mi się zdaje, że te istoty mnie boleśnie pokąsają Artystka biegnie za mną, dogania, pada mi do nóg, oblepia sobą, ale po to, żeby przytrzymać mnie za stopy, i prosi, żebym ją wzięła za rękę, i tę rękę ciepło pogłaskała, i przytrzymała na tej czynności, i prosi: trzymaj tak moją dłoń w swojej, pieść ją, i czytaj mi Andersena. Przenikam spojrzeniem ścianę za tą art.-instalacją. Widzę łóżko artystki, puste. Ale ona jest tam, w swoim pokoju, żywa, wesoła, tańczy, i śpiewa: Ach, mój miły Augustynie… I ja zaczynam śpiewać tego Augustyna, modyfikując tekst: …Augustynie, wszystko wybacz mi, wszystko wybacz mi….

Widziałeś, Tadeusz, tę art.-instalację? Ty wszystko możesz widzieć? Możesz zobaczyć ludzi z obnażonym sumieniem? Kiedyś nie chciało mi się czytać Andersena artystce, kiedy ta jeszcze była dzieckiem. A teraz ona sama sobie robi wystawy – zjawiając się z daleka, we snach, w dużej przestrzeni mego umysłu. I zmusza mnie do czytania na głos Andersena. Ty, Tadeusz, widzisz teraz ludzi takimi, jakimi są naprawdę? Czy stwarzamy siebie dwojako, tu, na ziemi, i tam, gdzieś? Czy można tam, gdzieś, wciąż oglądać ludzi? W przestrzeni, jaką ukrywaliśmy starannie? Bo coś przecież musieliśmy ukrywać? Żeby się nie kompromitować przed innymi?

Ja wiem, Tadeusz, że fantazjuję, ale… Właśnie. Ale.  Ja mogę się oglądać za siebie. Wciąż mogę to robić, bo żyję. Tam za mną mam wszystko moje. Jeśli tego nie opowiem, pozostanie niewidzialne i można orzec: tego nie ma, bo przeminęło. Po śmierci tak się nie obejrzę. Poskaczę, potoczę się z wiatrem, z zamiecią fizyki. Czy może nie? Może po życiu też się oglądamy za siebie?  I tak samo nie możemy zrobić więcej, niż możemy, czyli żyć? Żyć wewnątrz fizyki, danej nam w określonym czasie i na określony czas? Możemy żyć w bez czasu? W innej formie, ale wciąż zgodnej z byłym naszym ciałem, umysłem, naszą fizjonomią i widzącymi oczami?  Czy sny to tylko znak od mózgu, że żyję?

Tam, gdzieś… a wciąż w moim umyśle było więcej art.-instalacji Marceli. Jeśli one toczą się naprawdę, to sam je obejrzysz. Jednak opiszę Ci jeszcze dwie, żebyś nie przegapił w tłumie bez zegarków.

 Król Zając, wkręcany w tron. Trzeba szczelnie przywiercić króla do tronu, to znaczy wwiercić go w tron z dziurą na śrubę. Król to tylko popiersie, z obnażonym u dołu kręgosłupem-śrubą. Wierzch śruby wystaje mu z głowy i ma nacięcie na wkrętak. Król nie ma korony. Korona to ta śruba. Publiczność przydźwigała popiersie i to ona będzie wkręcać je w tron – w takim stopniu, w jakim się da. Następnie trzeba króla odkaruzelić od tronu, żeby sprawdzić, czy da się przykaruzelić mocniej. Król okazuje się lepki. Publiczność przylepiła się i król zaczyna ją karuzelić. To się samowśrubowuje, to się samoodśrubowuje – wraz z publicznością, której zbiera się na wymioty. Krzyczą. Nie mogą się odlepić od króla. Nawymiotowali na króla tyle, że mu z tego wyrosły zajęcze uszy. Karuzela się kręci, ludzie wrzeszczą, w końcu mdleją. Od tej chwili to Król Zając. Teraz Król Zając krzyczy: Zostawcie mnie w końcu! Pod ten krzyk zajęcze uszy kałaszniczeją i z tych dwóch kałachów rozpoczyna się ostrzał przylepionej omdlałej publiczności. Nikt nie ocalał. Nikt nie mógł uciec. Koniec. Publiczność siedzi, jak siedziała. Ten i ów uszczypnął się w policzek, czy żyje, a ktoś ugryzł się w kolano.  Żyją. Ale króla nie ma. Nie ma jak powtórzyć tej animacji, bo tron osiadł i zniknął, a Król Zając pokicał do lasu, na śrubie jak na sprężynie, odkaruzeliwszy się od tronu, mocno trząsł uszami, a las sam nadszedł i stanął naprzeciw oniemiałej publiczności jako las przychylny jedynie dla królów z zajęczymi uszami. Publiczność wpatruje się w las, ale i on znika, a w tym miejscu siedzi przedwojenny chłopczyk na przedwojennym nocniku, kaka i sika, i śmieje się, krzycząc: Zając! Zając! Mame, tate, zając goj!  To przedwojenna chata. Zajrzał tu jakiś chłop bez jarmułki., a włosy sterczały mu śmiesznie nad skroniami, jak zajęcze uszy, i rozwartymi oczami straszył. Spójrzcie na tego chłopczyka, na tego zająca, na ten nocnik – tego już nigdzie nie znajdziecie – mówi artystka. – Zniknęły tamte dzieci i tamte nocniki. I nikt z chłopczyków nie krzyknie: Mame, tate! Zając goj! Tamte dzieci zostały spalone. A tak krzyczeć jak tamten chłopczyk dzisiaj jakoś wstyd. Jarmułka po aramejsku znaczy: jiri malka. Jej noszenie oznaczało szacunek dla króla i Boga. I tamtych rozkudłanych chłopów, straszących oczami jak Raskolnikow, już nie ma.

Tadeusz, tam masz międzynarodowe towarzystwo, tak? I nikt nie ma stałej tożsamości? Czy jest tak, jak mówi Nabokow, że międzynarodowego towarzystwa tam nie ma? Czy tylko skaczemy, toczymy się z wiatrem fizyki, na wieki bezimienni?  Czy ta fizyka coś pamięta z naszego życia? Czy w tę fizykę, w nas w niej, w nasze chwile w niej, w nasze skoki i toczenie się w niej, nikt żywy nie zajrzy, choćby miał najlepszą maszynkę, wykonaną z dostępnej materii? Czy zajrzeć w to możemy jedynie w snach i docześnie?

Sypiemy się, płyniemy byle gdzie, dokądkolwiek, kiedy wszystkie drzwi otwarte? I nie możemy zamknąć żadnych drzwi? Ani samodzielnie otworzyć? I nie możemy odnaleźć naszego domu, bo on jest wszędzie i nie ma ścian? Ani zobaczyć siebie i innych? Ani obejrzeć się za siebie? Ani coś przeżywać? I ani gorąco, ani zimno, ani widno, ani ciemno? A może wtedy nasze oczy to całe nasze ciało i widzimy wszystko i wszystkich? Widzimy lepiej niż kiedyś?

I nie ma niczego, co nam coś przypomina? I nie mamy ani jednego listu od matki, ani jednego przedmiotu, który matka brała w zmęczone dłonie? Do kogo należą prawa fizyki? Do kogo, kiedy my już się sypiemy, toczymy? Tam fizyków nie ma. Nie ma tam przy nas takich fizyków, którzy by na nas spojrzeli jak na żywych.

Ostatnia art.-instalacja Marceli, Tadeusz, miała nazwę: Ręce i fizyka.

Było ciemno. Artystka prosi publiczność: Wyciągnijcie ręce przed siebie, rozstawcie palce, będziecie nimi wskazywać kierunki życia. Widzicie? Kierunków mnóstwo, aż dziesięć. Nie możecie wybrać jednego. Nie posiadacie tu wolnej woli. I to jeszcze nie wszystkie kierunki. Jeszcze macie kolejne dziesięć, wskazywane przez palce u nóg, jeszcze wasze nogi wskazują kierunki i znowu jednego nie wybierzecie. I to jeszcze nie wszystkie kierunki. Każdy włos wiatru wskaże wam kierunki. Każda klatka waszego organizmu wskaże następne kierunki. I z żaden kierunek nie weźmie was w ramiona. Kierunki rozchwytają was, każdy kierunek zawłaszczy jedną cząstkę was i już nie wypuści. A położyliście się do ziemi całym ciałem. Całym ciałem kładliście się w pościeli i budziliście się, i was obejmowano i całowano.

W tym momencie, Tadeusz, publiczność doznała takiego przerażenia, że znowu uciekła. Niektórzy całowali własne dłonie i jednym palcem wyraźnie wskazywali jedyny kierunek: drzwi. Większość utworzyła jedno uciekające ciało. Widziałeś to?

Ja nie uciekłam. I widzę, że publiczność siedzi, jak siedziała, choć przed chwilą uciekła. Tu wolna wola nie znaczy nic. Przed nami pojawia się olbrzymia pajęczyna. Od podłogi do sufitu. Publiczność teraz to także maleńki pająk u sufitu – jako punkt odniesienia. Artystka mówi, ale tylko do mnie: Obejrzeć się za siebie to tak dużo. Wziąć do rąk list od matki, od ojca, to tak dużo. Objąć kogoś. Objąć się radośnie, to tak dużo. Trzymać się za ręce to tak dużo. Dużo dobrych spraw mamy. Myślimy: jak mało wszystkiego mamy, nawet życia. I stajemy się smutni, zrozpaczeni, pomniejszamy siebie, pomniejszamy innych. Te ogromna pajęczynę można zmiąć w punkt. Tak się pomniejszamy. Tak innych pomniejszamy. I poza naszą wolą system życia nas tak pomniejszy, i rzuci gdziekolwiek. Potem powiększymy się do rozmiarów tej oto pajęczyny, i jakiś pająk nas oglądać będzie w cudzym śnie. I obcy nam ludzie naplączą nas, takich koronkowych, sobie na nos. I będziemy taką serwetką, mniejszą, w jakimś lesie. I ktoś powie: jaka cudna pajęczyna. I dwa ziarna będą w niej, matowy pająk i lśniące oko rosy. Patrzcie na to teraz, żyjąc w mojej art.-instalacji, w moim w sur, wstawionym w sur mojej matki.  Nikt nie ma szansy na wieczne przeglądanie się w wiecznym lusterku. A kiedy pajęczyna złapie muchę albo motyla, tworzy się w niej krzyż o nierównych ramionach. Jakby ktoś wyrył go nieumiejętnie, niewyćwiczoną ręką. Zawsze trochę na ukos. On nie lśni, on drży. Kiedy rozum ludzki złapie cudzą ważną myśl, też drży, ze strachu albo radości.

Tadeusz, ja lubię greckie złudzenie dalszego ciągu i śmierć jako dalsze trwanie, inny stan ciała, już bez naszej jaźni, ale kto wie..  Kto wie. Lubię to greckie zawieszenie pytania o ciąg dalszy. Lubię jaźń i kosmos jaźni, i lubię wgłębiać się w siebie, aby siebie badać naukowo: ile mogę, jak działa mój mózg, co będę mogła bez niego (przypuszczam, że nic z własnej mojej wolnej woli). Lubię art.-instalacje Marceli w mojej jaźni, ciągle nowe i zaskakujące, choć jej dawno nie ma.

Tadeusz, powiedziałeś, że lubisz to, co ja lubię, a ja odpowiedziałam: a ja lubię to, co ty. Chodziło nam o dzieło literackie. Teraz coś powiem o innym lubieniu. Może moje słowa poskaczą to do Ciebie w kwantach czy innych biegaczach pani fizyki, niewidzialnych gołym okiem.

Dowód na istnienie Boga. Lubię jedyny dowód na istnienie Boga, otrzymany od matki, choć to tylko dowód sur. Oto jej opowieść: Nie bardzo wierzyłam w Boga, a na pewno nie w dobrego. Jeśli jest, myślę, to on mnie tak skrzywdził! Ojca uśmiercił i matkę moją uśmiercił. Ojca, marynarza, rybaka, nadział na morskie zardzewiałe żelastwo i obdarzył go galopującą gangreną, a matkę pocięła na kawałki stara młockarnia, na moich oczach. A byli tacy młodzi! A ja byłam dzieckiem. I ja zwątpiłam wtedy w istnienie Boga. To znaczy zwątpiłam w dobrego Boga, ale jeśli Bóg nie jest dobry, to nie ma go w ogóle. Tak myślałam. Po co komu zły Bóg? I wiesz co. W kilka dni po pogrzebie matki ona mi się ukazuje we śnie i wygłasza zdumiewające krótkie zdanie: Bóg jest!, a wygłasza je wyraźnie zaskoczonym tonem, i wyraźnie karcącym mnie, i jeszcze wyraźniej: dowodzącym. Nie, nie było radości w jej słowach. Było jedynie to, co mówię. I spokój. Taki ogromny spokój, przekraczający osobę. Nigdy więcej nie pojawiła się w moich snach. To jedno krótkie zdanie uznałam za dowód na istnienie Boga. Jednak mój żal do niego nie minął. Ale zupełnie nie wiem, co mam myśleć o Bogu od tej pory. A moja matka była dobrą matką i dobrym człowiekiem. Skoro dobra matka i dobry człowiek tak mi się ukazuje we śnie i z takim słowem, to coś dobrego musiało ją tak mi wyjawić, popchnąć do mnie. Dobry Bóg?

Tadeusz, ostatnie słowa matka powiedziała takim tonem, jakby to była rzadkość, bycie dobra matką i dobrym człowiekiem, no i jakby dobro stanowiło rzadkość w samym Bogu.

 

 

 

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry