Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

2020 (X)
Zbigniew Machej

X

 

Między Tatrami i Dunajem wprowadzono stan wyjątkowy
i na dobry początek, żeby nie było wątpliwości
co do słuszności tej decyzji, premier Słowacji ogłosił,
że wczoraj wykryto w kraju niemal 800 nowych zakażeń,
a następnie odleciał do Brukseli. Dziś prawie cały dzień
padało. Nie wychodziłem ze swojej celi. Nocą jestem
sam jeden w ogromnej starej kamienicy Rubigall.
Nox et solitudo w mieście, które dawniej nazywało się
Schemnitz, pośród niezbyt wysokich gór, obskubanych
lasów i starych stawów wykopanych na potrzeby kopalń
srebra i złota, już od dawna nieczynnych.Teraz już
nie ma tu srebra i złota, ale za to bywają turyści.
Europejska sonda właśnie odkryła jeziora słonej wody
pod powierzchnią Marsa. Może to zalane sztolnie
dawnych kopalń. Pod Starym Zamkiem, nad Placem
Świętej Trójcy, tkwię w półkwarantannie. Z nikim
się nie spotykam, tylko czytam umarłych
słowackich poetów, a szczególnie Hviezdoslava,
który był wulkanem poezji. Raz po raz zaglądam
też na portale, trochę zestresowany przyborem pandemii.
Najgorzej jest w Czechach, gdzie też zarządzono
stan wyjątkowy, a na liście restrykcji jest zakaz śpiewu,
szczególnie zbiorowego, bo bardzo wzmaga ryzyko
infekcji. Tej nocy śniło mi się, że obejmuję szyję konia,
który ciągnąc dorożkę, nie może przebrnąć przez tłum
turystów na ulicy jakiegoś starego miasta. Zostań
ze mną jeszcze chwilę, szeptał mi kasztanowy koń
do ucha. Pamiętam, że w dzieciństwie lubiłem serial
„Mister Ed – koń, który mówi”.Ten sen wziął się
chyba stąd, że na nocnej szafce, niedaleko mojej głowy,
przez dwa tygodnie leżał „Antychryst”, którego zabrałem
ze sobą ze względu na kieszonkowy format. Nie
zajrzałem do niego ani razu, ale teraz może zajrzę.
Kiedy się wypogodziło, wyszedłem rano na przechadzkę.
Było ciepło, ptaszki pogwizdywały na tle szumu drzew,
jakby trochę zdziwionych tym, że jeszcze nie pożółkły
im liście. Przelewająca się przez wyrwę
w szarych chmurach struga słonecznego światła
opierała się na przeciwległym, ciemnym zboczu
powyżej węgierskiego cmentarza. Potem poszedłem
w górę wzdłuż strumyka nad stary wodociągowy tajch
nad Placem Świętej Trójcy. Niewielki górski staw
ma zdumiewająco szmaragdową wodę. Obszedłem go
niespiesznie dookoła, zatrzymując się kilkukrotnie,
aby nurzać spojrzenie w ciekłym szmaragdzie.
Kiedy już zamierzałem stamtąd odejść,
koło budy na grobli minąłem się z elegancką damą
w obcisłym dresie, krótkiej, popielatej kurtce,
szarym berecie i z plecaczkiem na ramieniu. Ta wspaniała
blondynka koło pięćdziesiątki, w typie Sharon Stone,
była sakramencko zgrabna, co rzucało się w oczy,
ponieważ dres, który miała na sobie, przylegał ściśle
do jej pośladków i nóg. Stanąłem jeszcze na chwilę
na brzegu, a po chwili zobaczyłem, że ta zjawiskowa
piękność tylko w samych majtkach skacze spoza budy
na grobli do szmaragdowej wody i zwinnie jak rusłka
wypływa żabką na środek stawu, bez żadnego skrępowania,
jakby się kąpała we własnej łazience. Na ten widok,
trochę baśniowy, a nawet poniekąd westernowy,
przeleciał mnie dreszczyk, bo poranek, bądź co bądź
już jesienny, nie był szczególnie ciepły. Tymczasem
na drugim brzegu stawu pojawił się młody, brodaty
mężczyzna, który coś zagadał do damy w kąpieli,
a ona odpowiedziała mu krótko, jakby się dobrze znali.
Zaraz też zawróciła do brzegu. Harmonijną, spokojną
żabką podpłynęła do budy przy grobli. Kąpiel damy
nie trwała dłużej niż pięć minut. W białych figach,
które teraz lepiły się do jej ciała, z dziewczęcą gracją
wyskoczyła na brzeg. Schylona nie zasłaniała sobie biustu.
Białe, dość obfite piersi zakołysały się jak dzwony.
Kobieta zniknęła po drugiej stronie budy,
gdzie zapewne zaczęła się wycierać i ubierać
do swojego eleganckiego dresu. Od strony szlaku
do grobli podchodziła jakaś rodzina
w wycieczkowych strojach. Gdzieś w dole
wśród drzew zapiał kogut. Zabrzmiało to jak sygnał.
Poszedłem więc, choć niechętnie, do swojej pisaniny,
ale w głowie musował mi obraz Wenus, która przyszła
w dresie nad staw, żeby trochę popływać
w szmaragdowej, zimnej wodzie starego tajchu.
Nie wiadomo, co dokładnie powoduje tę szmaragdowość,
przeczytałem później w internecie, niektórzy wierzą
że kąpiel w tej wodzie wzmacnia zdrowie, poprawia
kondycję, wygładza urodę, dodaje blasku i odświeża
zmysły. Wenus, która już nie jest pierwszej młodości,
zapewne czuje się w niej jak syrenka, świeża i czysta
jak panienka. Jednak cóż ja, słabo pływający
przypadkowy przechodzień, mogę wiedzieć
o tej szmaragdowej wodzie i o kąpielach Wenus?
Do tego stawu nie odważyłbym się wskoczyć,
ale to byłaby piękna śmierć – utopić się w stawie,
w którym kąpie się Wenus. Pisałem, pisałem,
szło mi to jak po grudzie, zwłaszcza, że raz
po raz sprawdzałem newsy o gwałtownych
przyrostach epidemii i nowych restrykcjach.
Nocą spałem niespokojnie. Nad ranem księżyc
świecił natarczywie jak reflektor, wyjrzałem
przez okno, by sprawdzić czy to pas Oriona
prześwieca przez strzępy jasnych chmur.
Nie byłem pewien, a nocna abrakadabra nieba
nie pozwoliła mi już zasnąć. Podobno Mars
znacznie się przybliżył do Ziemi.
Wenus, Mars i reflektor księżyca.
It’s the freakiest show. W poniedziałek
poszedłem nad szmaragdowy staw
w nostalgicznym wenusjańskim nastroju,
i zastałem tam wielki żółty traktor drwali,
którzy po drugiej stronie stawu wycinali
drzewo. Wystraszone jazgotem ryby
podpływały do przeciwległego kąta stawu,
niektóre, całkiem spore, miały białe pyski.
Rozdrażniony jazgotem elektrycznej piły
oddaliłem się stamtąd lewą stroną, mniej
kamienistą, trochę okrężną drogą.
Następnego dnia znowu poszedłem nad
szmaragdowy tajch. Na zboczu, w wyrwie
po wyciętych drzewach ciurkolił strumyczek.
Może chodziło o to, żeby go przepuścić
i skierować do rowu okalającego zbiornik,
a właściwie do rury, przez którą górska woda
ciekła do stawu. Czuło się intensywną
nieobecność drwali, traktora i kąpiącej się Wenus.
Gdzieś niedaleko szyderczo i tryumfalnie
zapiał kogut. Ale strumyczek ciurkolił radośnie.
Jednak poszedłem stamtąd wkrótce,
ponieważ przyszły jakieś dwa grubasy
w wieku emerytalnym, żeby zażyć kąpieli.
W dodatku z wilczurem, który węszył
wokół stawu. Wolałem nie konfrontować się
z nim z bliska. Kąpiel w tajchu, gdzie
kąpała się Wenus, powinna być zakazana
dla śmiertelnych mężczyzn. W nocy mało
spałem, rozważałem wcześniejszy wyjazd
zanim władze znowu zablokują granicę. Rano
zacząłem się pakować i sprzątać. Z resztkami
szmaragdowej nostalgii wenusjańskiej
po południu znowu wybrałem się nad tajch.
W lesie, po drodze spotkałem dwóch miejscowych
wariatów, obaj pozdrowili mnie uprzejmie.
Jeden szedł, podpierając się kijem, drugi nie miał
połowy zębów. Nad stawem niedaleko strumyczka
wygrzewali się co najmniej czterej plażowicze,
jeden z rowerem, starsza pani chyba opalała się
topless, a jej towarzysz przechadzał się
przepasany ręcznikiem. Ani się obejrzałem,
a przy grobli przede mną stanęli dwaj
romscy chłopcy, umorusani, najwyżej
pięcioletni. Ten trochę niższy zapytał prosto
z mostu, czy miałbym może 50 centów.
Zobaczę, odparłem przyjaźnie i sięgnąłem
po portfel. A na przykład na co? – zapytałem
żeby podtrzymać rozmowę. A na keksy,
odparł pięcioletni Rom. No to proszę.
Nie usłyszałem dziękuję. A zna pan Marcela? –
zagadnął ten trochę wyższy malec. Nie znam…
Idziemy – przeciął ten niższy, któremu dałem
50 centów. I ruszyli w stronę kładki. No dobrze,
pomyślałem i poszedłem w przeciwną stronę,
pod zszarzałą tablicę informacyjną, której dotąd
jeszcze się nie przyjrzałem. Wodociągowy tajch
jest najstarszym tego rodzaju zbiornikiem wodnym
na terenie Słowacji, powstał około 1500 roku
na wysokości 708 m n.p.m. W najgłębszym
miejscu ma 8,5 metra głębokości. Wodę stąd długo
wykorzystywano do napędu prostych maszyn
górniczych i płukania kruszcu, później podłączono
do zbiornika rury miejskiego wodociągu.
Jest niemal upalnie, po drugiej stronie ktoś
się kąpie. Przeszedłem dwa razy groblą wte i wewte
i poczułem, że to trochę żenujące tak chodzić
w ubraniu po tej stronie, kiedy po drugiej stronie
ludzie kąpią się jak w pełni lata. Wróciłem więc
na szlak w kierunku miasta. Gdzieś w dole
wśród zdziczałych ogrodów kogut zapiał
bez szczególnego animuszu. Następnego dnia,
jeszcze z rana, znów poszedłem nad tajch.
Z naiwną nadzieją na spotkanie Wenus.
Znowu piały koguty, jakby ze sobą gadały,
a w dłuższej przerwie między pianiem nagle
z dawnej twierdzy Nowego Zamku doleciał
sygnał trąbki ostrzegający przed Turkami,
nawet całkiem wesoły. Tym razem niebo
zasłaniały szare chmury. Woda w tajchu
była jakby trochę mętna i między kładką i budą
na grobli zaśmiecona drobnymi liśćmi. Tu i tam
przeciągały pod powierzchnią ciemne kreski ryb.
Zauważyłem, że na ławce nad prawym rogiem
stawu ktoś leżał, ale na pewno nie była to Wenus.
Gdzieś w górze nad chmurami brzęczał
samolot. Samoloty ciągle jeszcze latają i pociągi
nadal jeżdżą przez granicę. Te dong te dong te dong.
Pociąg jadący w dół do Zvolena dudni inaczej
niż kiedy wspina się w górę. Miałem dwie przesiadki,
w piątym wagonie Pendolino z Koszyc do Pragi,
do którego wsiadłem w Żylinie, siedziało tylko
kilku pasażerów, wszyscy w maseczkach
i raczej zdystansowani. Pendolino spóźniało się
20 minut i miało nieprzyjemnie brudną wykładzinę
podłogową. Usiadłem niedaleko dziewczyny,
która w pewnej chwili zaczęła komuś tłumaczyć
po czesku, co się dzieje w Górskim Karabachu.
Poprzedniego dnia w Czechach stwierdzono ponad
8600 przypadków zarażenia covidem.Wysiadłem
na dworcu w Czeskim Cieszynie już po zmroku
i powlokłem się z ciężką walizą do Mostu Wolności,
który był na szczęście otwarty. Wzmagał się wiatr
i szurał niespokojnie suchymi liśćmi po chodnikach.
Nastrajało to trochę postapokaliptycznie. Tak
mogłaby brzmieć muzyka z Marsa. Twoje
mieszkanie wydaje ci się przez dwie sekundy obce,
dziwne i ciemne, kiedy wchodzisz do niego
po czterech tygodniach nieobecności, a twoja
żona wydaje ci się obcą kobietą, które nie
pocałuje cię na powitanie. W nocy zaczyna
padać deszcz i stuka w parapety, co brzmi
trochę postapokaliptycznie i syczą w deszczu
koła samochodów za oknem, ale śpi się lepiej.
Tafla tajchu nad Placem Świętej Trójcy jest
szmaragdowa jak Tabula Smaragdina Hermetis
Trismegisti, dopiero teraz mnie to tknęło.
To, co jest niżej, jest jak to, co jest wyżej,
a to, co jest wyżej, jest jak to, co jest niżej,
dla przeniknięcia cudów jedynej rzeczy.
W czasach górniczo-alchemicznych woda
z tajchu służyła hermafrodytycznie do płukania
złota. Może nawet trochę żałuję, że wróciłem
cztery dni przed terminem, bo tydzień jednak
nie zaczyna się lockdownem, lecz otwartym
oknem dachowym i myszkowaniem domowego
folksdojcza, który przyjechał z Niemiec.
Planeta Ziemia szczęśliwie zrecykluje wszystko.
Nawet szmaragdowe tablice, zimne toalety Wenus,
maseczki zrzucone z nosa pod krawężnik, policyjne
pałki i gazy łzawiące, folksdojczowski majątek
i bogoojczyźniane przyśpiewki poetów.
Po ciemnym tygodniu z deszczem wreszcie
przedarło się Słońce. Podobno pierwsze zdanie
Księgi Rodzaju znaczy Na początku Lśniący
z lubością spojrzeli w dół na wyżyny i niziny.
Elohim to słowo w liczbie mnogiej. Dziesięć
tysięcy zarażeń po czeskiej stronie granicy
i dziesięć tysięcy po polskiej. Takie są
w ostatnich dniach statystyki, lecz należy brać
pod uwagę proporcje populacji i procent
pozytywnych testów. I wtedy można przypuścić,
że po polskiej stronie zaraża się codziennie
co najmniej trzydzieści tysięcy osób. Moja
siostra, która pracuje w ośrodku zdrowia mówi,
że będzie masakra. Masakra – czy to dobre
słowo na określenie tej epidemii? Antymaseczkowcy
wychodzą na ulicę, mają gołe głowy i czarne
kurtki. Są z nimi księża, którzy wierzą, że wystarczy
się modlić. A przecież trzeba tak się zachowywać
jakby Boga nie było. Wykształceni na Zachodzie
młodzi mają lewackie poglądy i wierzą w dyskurs
przemocowy. Kibole wierzą w dyskurs
przemocowy. Faszyści wierzą w dyskurs
przemocowy. Za dużo tej wiary.Ta wiara nas
nie uzdrowi. Moja żona mówiła mi przed tygodniem,
żebym nie panikował, kiedy decydowałem się
wcześniej wrócić do domu, ale wolałem
zastosować manewr wyprzedzający, wrócić
i włączyć jej centralne ogrzewanie. Wolałem
nie znaleźć się na kwarantannie, bo zarazić
można się wszędzie. Jakoś to będzie czy raczej
nie będzie? Kiedy coś raz się zdarzyło, może
się zdarzyć znowu gdziekolwiek. Czy można
ujść cało z masakry? Is there life in massacre?
Alleluja i do przodu z totalnym zakazem aborcji!
Fanatyczni reakcjoniści przy użyciu prawnego triku
stworzyli Polkom powód do wielkiego krzyku.
Polska jest uszkodzonym, zdeformowanym
płodem demokracji. Polska pod przywództwem
reakcyjnej, neopogańskiej, katolicko-trumpiej
sekty sankcjonuje i organizuje kobietom piekło
i spycha się na śmietnik historii. Lecz co pomoże
krzyk wypierdalać? To tylko agresywna retoryka
desperacji. Stadionowa, klubowa i ostra, niby dobitna,
ale obosieczna. Słownik zredukowany do bluzgu
prędzej czy później zaśmierdnie, a panienki
z dobrych, mieszczańskich domów nie ukwiecą
ulic i rynsztoków. W tym kraju wszystko gnije:
demokracja i wolność, sprawiedliwość i prawo,
praca i odpoczynek. Myślenie i działanie jest
zakażone przez zgniliznę. Kościół jest zgniły
i polityka jest zgniła, chora jest rodzina, szkoła
i służba zdrowia. Nawet śmiech jest zgniły, niestety.
I nie pomoże chodzenie w kółko po rynku.
Od dziś zakaz zgromadzeń powyżej pięciu osób,
bo zakaził się prezydent, figura tak żałosna,
że nikt już jej nawet nie nazywa Adrianem.
Azjatycka biedronka pasuje do szakala.
Czarna parasolka pasuje do różowiutkiej waginy.
Przed kurią biskupią w Krakowie, pod legendarnym
oknem papieskim, rozległo się gromkie, błyskawicowe
wypierdalać. Wolna wola to kwestia pola
elektromagnetycznego i impulsów pomiędzy
synapsami. Jeszcze jestem w tym przedziale
wiekowym, że wolno mi wychodzić na miasto.
Rano poszedłem więc we mgle za rzekę, za granicę,
która nadal jest otwarta. Żółte liście opadały
w ciemny nurt Młynówki, kaczki przelatywały
we mgle z jednego państwa do drugiego.
Koronawirus zamknął nas w escape-roomie,
z którego nie potrafimy znaleźć wyjścia.
Ale strach już nie szerzy się tak bardzo
jak wiosną, teraz coraz bardziej szerzy się
gniew. Bardzo proszę wypierdalać. Na
halloween przebiorę się za Polskę.
Zamordować episkopat, skanduje młodzież
przed pałacem prezydenckim. Dudnią bębny,
oglądam to on-line. Miejsce twojej religii
jest w twoim kościele, a nie w mojej macicy.
Zdejmij mundur, przeproś matkę! Faszyści
policja jedna koalicja! Krzyk i wierzganie
to naturalny odruch dobijanego zwierzęcia.
Opos pasuje do norki. Piątka dla zwierząt
nie pasuje do dziesiątki przykazań dla ludzi.
Dziś hasełko jebać pis wznoszą dziewczyny
już także na ulicach naszego miasteczka.
Ich słodkie usteczka krzyczą wy-pier-dalać!.
W owczym pędzie szliśmy z tłumem blokować
ulice, ale odłączyliśmy się pod cmentarzem
komunalnym, gdzie dwie godziny wcześniej
odwiedziłem grób moich rodziców. Z moim
synem poszliśmy też zapalić znicz na grobie
starego dobrego socjalisty Tadeusza Regera.
Demonstrowanie i blokowanie ronda w polu
za cmentarzem wydało mi się bez sensu.
Moja żona niosła na kiju hasło Polskie
kobiety wstają z kolan. Koleżanka mojej żony
powiedziała, że postawi sobie to hasło w sypialni.
Piekło dopiekło kobietom. Tymczasem NASA
ogłosiła, że na Księżycu jest woda. Może
z powodu tej wody Księżyc w nocy był zamglony.
Rano musiałem zadzwonić do straży miejskiej,
bo od 6:20 po drugiej stronie ulicy ktoś
piskliwie piłował jakąś starą blachę
czy też inne metalowe dziadostwo. Coraz
łatwiej można mnie rozdrażnić i wytrącić
z równowagi, i tak już bardzo chwiejnej,
co rymuje się z nastrojem ulicy ujętym
w sloganie trzeba było nas nie wkurwiać!
Widzę w państwowej telewizji, jak lży się
opozycję, nazywa się ją lewackim faszyzmem,
wyłącza się jej mikrofony, oskarża o anarchię
i paraliżowanie państwa w czasie epidemii.
Przejęty przez propagandzistów słownik ideologii
i religii już nic nie znaczy, zwłaszcza, że głupoty
i złej woli zżeraczy elektronicznego pawia
jest coraz więcej. Kiedy stary, paranoidalny gnom
ciemnogrodzki wzywa do obrony kościołów,
w polskim internecie szerzy się zapytanie,
jak dokonać apostazji. Zamiast na kościoły
trzeba ruszyć na pałace biskupie. Jebać pis
i Rydzyka! – taki plakacik pojawił się koło
Urzędu Pracy dwie kamienice dalej. Czy to jest
kobieca rewolucja październikowa czy tylko
paździerzowy gniew? Narodowcy bronią
kościołów różańcami, własnymi rękami
i gazem łzawiącym, ale dzisiaj nikt
kościołów nie atakuje. Młodzi ludzie
zachwycają się, że na rynku można tłumnie
skandować wy-pier-da-lać albo je-bać pis,
a policja to toleruje, a nawet zabezpiecza.
Wzrasta fala infekcji i fala demonstracji.
Strajk kobiet zalał Warszawę. Rząd zamknął
cmentarze. Nie będzie zniczowych żniw.
Kościół katolicki zachował się jak paser,
skorzystał z konstytucyjnego przestępstwa.
Polaku, wystrzel się w kosmos. Czy jednak
istnieje życie na Marsie? Tam gdzie nie ma
odpowiedniej grawitacji, nie ma też piękna.
Podobno życie na Ziemi to symulacja innej,
wyższej pozaziemskiej cywilizacji, eksperyment,
który się chyba nie powiódł, przynamniej
dla życia na Ziemi. Nawet sztuczna inteligencja
nie wyklucza prawdziwej głupoty. Alleluja
i do tyłu. Kukuryku i cześć pieśni. Ponad
ulicami i cmentarzami płynie echo
wielkiego wypierdalać!

 

 

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

 

Zbigniew Machej (ur. w 1958 r. w Cieszynie) – poeta, autor wierszy dla dzieci, tłumacz poezji czeskiej, słowackiej i angielskiej, eseista. Ukończył polonistykę i religioznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jako poeta debiutował na łamach „Tygodnika Powszechnego” w 1980 r. Ogłosił czternaście zbiorów wierszy, m.in.: Smakosze, kochankowie i płatni mordercy (1984), Legendy praskiego metra (1996), Wiersze przeciwko opodatkowaniu poezji (2007) oraz Mroczny przedmiot podążania (2014)W 2019 roku opublikował tom krótkich próz pod tytułem Antidotum noctis. Współpracuje z „Literaturą na Świecie” i „Przekrojem”. W 2017 r. wydał przełożone z czeskiego Pieśni duchowe Georgiusa Tranosciusa (nagroda „Literatury na Świecie”), a w 2020 r. Pojęcia podstawowe Petra Krála. Ze słowackiego przełożył tom wierszy Cicha ręka. Dziesięć elegii Ivana Štrpkinominowany w 2009 r. do nagrody Europejski Poeta Wolności. Przekładał także wiersze dawnych poetów angielskich –  Thomasa Traherne’a i Johna Clare’a.

PODZIEL SIĘ

Do góry