Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Maciej Melecki
Wiersze

JEDNOLITOŚĆ

 

Zamaskowany koniec wszystkiego dławi aorty najbliższych, pochopnych wejrzeń
W niewidzialny zawiew wykrztuszanej pary między skinieniem głowy a zgięciem
Łokcia, dzięki czemu rozrusznik strachu mota coraz większe osocza dla swego
Pojmania, dwubiegunowo holując pętle pod każdy niepewnie stawiany krok.
Bezmiar tego czasu anektuje każdą piędź bezmyślnego momentu, dookolnie martwego
W sztywnym spustoszeniu, kawałku rotowanym przez opuchłe wędzidło losu
Na chybił trafił, przygodnie uruchamiając zapadnię kopnego celu. Wzmożenie
Stałej napięć knebluje wszelki, swobodny haust. Samemu zaś kalibruje się rzut,
Płaskodenność rozpościera flamy swych bezwonnych śladów wzdłuż krzyżujących
Się pasm, jakimi opasuje się cząstkowy, zaległy w odłamkach tamtejszy świat,

Przeładowany teraz, jak nabój z magazynku do lufy, by w takim przywołaniu mieć
Oparcie nawilgłe jak lignina, rozchodzące się prędko pod palcami, rozrzedzane
Szybciej niż w kwasowym roztworze, kiedy coraz częściej już nic z tego masz,
Przechylony w odbiciu bardziej niż najmocniej wygięty ongiś łuk. Kabłąk ostrego
Czadu to jedyny już trap, który jest w stanie gdzieś jeszcze cię zwieść, aby rozpiąć
W środku ochronny parasol, mogący na krótko zatamować drgawki przeszywające
Ten żylny gruz, owo targanie wyżętymi ze śnienia zapowiedziami coraz większych
Ustań, będących staczaniem się z zakątków ulic pustych beczek po codziennych
Spalinowych odurzeniach, gdyż wciąga to zawężenie u spodu leja, który staje się

Stałym polarnym kręgiem tego pilnie liczonego przepadku, bezprogowego przesyłu
Zwiększających się liczb, ginących jedna pod drugą w szklanych tulejach odczytu,
Bez pomiaru kołującego natężenia nocnego przyboru. Zwiększa się przeto rozwarcie
Rowu. Istnieją tylko zatajenia, stale zwiększane nacięciami odpływu cienia. Kanceruje
To coraz bardziej wszechobecny brak, zestrój obumarłych przedziałów, którymi
Podąża się jak w uprzęży między dwoma punktami, ścieśnionymi w swym rozstępie
Przystaniami, skąd ustaje nawigacja najdrobniejszymi planami, wypłowiałymi
Banderami, jakich nie wciągnie się już na żaden wysztorcowany maszt, kolebiąc się
Jeno na podmokłym przęśle bieżącego odgradzania w aktywnym bezruchu, na

Wprost rozsiewu zatęchłych drzazg, który jest miejskim obiegiem zamkniętym,
W uskoku stale nieprzechodnim, bezkresnym pomorze, zahoryzontalnym
Osadniku ujadającego teraz, niespłaszczanej żadnym innym kołem krzywej.
Mechaniczne sterowanie łopatkami odruchów po skażonej strefie, prześwietlonej
Przemrożoną dalą, skuwa wszystkie oddalenia w kowadło tarć, które trawiąc
Margines twojego umykania do pozostałych nie widomo gdzie pól, nie przenosi
Tego przezroczystego roju w żadne wytracenie pędu. Masz przed sobą tylko
Najostrzejszy grot zgrozy i fastrygowane nim czekanie na rozwidlone zakończenia Zagęszczonych bez umiaru wieści o skali osaczenia, zastałości tych przeciążeń.

 

 

 

ZAWĘŻENIA

 

Nagła niemożność związania końca z końcem, bo obie końcówki są na tyle
Poszarpane, jak przetarty szew wahadła, że kiedy schylony zawiązujesz but i
Pęknięte zostają ci w obu dłoniach, usiłujesz to urwanie z powrotem połączyć
W jedną linię, lecz końce nie pasują już do siebie i wyrasta z nich gruzłowaty
Supeł, rozwłóczony jak wektor mający wskazywać coś ponad to wypłaszczone dno,
Ów wyschnięty wiór, długi jak zwichnięte skrzydło, twego osadzenia w zamarłym
Przepływie, wypatroszonym z niedawnych jeszcze resztek tlejącego się bycia
Na wspak. Doczesny jest ten brak wiązań, drobnych zestaleń w tej porowatej piaście,
Pełnej rozsychających się coraz bardziej szczelin, z których wyziewa siarczyste

Nigdzie, zasypany wapnem dół, gdyż przyspieszenie rumoru każdego gestu ginie
W szorstkim miąższu skażonego otoczenia, rozhuśtanego na drążku przypadku,
Kiedy rośnie codziennie agonalność w coraz silniej zaczerwienionych
Konturach obszarów tego kraju, dającego ci teraz tylko to w zamian, pakuły
Toksycznych wznieceń, ciepłe pręgi prądów przechodzących szybciej niż dreszcze,
Przyspieszenie pulsu w spierzchłych skroniach, na tym opustoszałym składowisku
Desek, kole nabitym gwoździami, jakbyś ostatecznie miał rozwijać tylko przetarty
Parawan, odgradzający cię od tych rwących ścieżek szlamu, jako podziemnych
Rzek, na krótko, z ledwo zawiązanym butem, cieniem wyłożonym brukową kostką,
I numerem zakupowego wózka, bo to jeszcze możesz robić w tym zaciśnięciu

Żylastej piędzi, poza rewir której już nawet nie możesz swobodnie wyjść, więc jak
W okrągłym koszu przestępujesz ledwo kolejny odcinek mety, niejako już na
Płask, bez wcześniejszych dobyć, rosłych poboczy, w prostopadłym, notorycznie
Prześwietlanym ujawnieniu celu czy kierunku, jakby miały one swoje ratownicze
Boje, torujące ci jeszcze dostęp w niezamieciony przedział chwilowego odstępu od
Tej owalnej szpicruty, gdzie czeźnie się jak odpad, pod ledwo przymkniętym okiem.
Zawężenia tego stanu prowadzą na urwisko. Piołunowy wywar codziennego karmienia
Oczyszcza z najdrobniejszych mrzonek, i jak klepanie kosy polnym kamieniem
Nastawia jej ostrze na pozostały, jedyny już azymut, porasta to coraz bardziej
Żarłoczna grzybnia, w tym sztywnym utkwieniu między startowym blokiem
A murem z pustaków, promieniującym realną teraz pustką, od którego odbija się

Odgłos szurań kogoś, kto wolno idzie z workiem śmieci, traktując to jako swą dzienną Przechadzkę, w tym szarolitym odliczaniu niepoliczalnych i tak kłącz, zastygłych
Jak przy pniu jeż. Płaty spalenizny odłażą ze ścian codziennego rozstępu,
Jednocześnie nachodzą na siebie przeciwieństwa, gruboziarniste oka w stalowych
Sieciach, wstawianych jak grodzie w kanały przemieszczania, blokada stawów i sztolni,
I odkładający się arszenik na blaszce podgrzewanej ostrzem płomyka, to ten biały
Nalot, lekko już skawalony, w prostokątnym wycięciu, szczerzącym się jak dziura
Po sercu. Ogłaszaj rzężenie klinów. W sobie masz usypisko zdławień, ocieniony
Bezlik kruszącej się rudy. Zmaterializowane nic przechodzi w nieodległy punkt zero.
Sekundnik skoszenia przyspiesza obrót niemający już osi. Jednostajnie wyjące syreny
Oświetlają martwymi błyskami załom sieni i korytarza, początek odkrojenia kolejnego
Plastra sadzy z boku migoczącego podłużnymi światłami komina, szpuntuje zaś
Otwór tego żrącego ciążenia. Gromadny krach, i wzięte wszystko przez niego w pacht.

 

 

 

OBROST

 

Ranne brzegi naszych codziennych zniesień przyjmują na bieżąco wszelkie resztki
Z potraconych ujęć, kadrowanych pilnie przez suche oko losu, gdzie straty
Rozkładały się nierównomiernie, ślepo użyźniając kolejne połaci ugoru, na
Którym teraz spoczywamy w zawieszeniu, przenikani kwadrami odjęć,
Samonośnych wykluczeń z odminowanych pół. Pałąk zbyć, szerszy niż pień
Delty, wytrąca białka z toru krwi, na grani przesilenia okresu bezwładu,
Popychając w jeszcze większy zamęt zatarć wszelkich tropów, co skutkuje już
Coraz większą flamą ucieczki pod sztywno rozpięty brezent oddalenia się w wykrot
Tego obecnego przyskrzynienia, boś nigdy nie miał dokąd wracać, nieustannie
W pustym przesyle zdławień. Zawżdy gruboziarnisty ścieg wezbrań kołował
W węźle chybionych utkwień, nie miałeś przeto innych wypatrzeń niż ceglane

Ramy, w których plenił się czerw zaciętego sekundnika, szturchany brakiem węgła
Przechył był kątem padania w spierzchłą morgę odliczania pozostałej niewiadomej
Czasu, aby zdzielał to natychmiastowy krach. Żyjemy bowiem w oplącie zera,
Poluzowanym lub zaciskanym, zależnie od amorficznych okoliczności, częstokroć
Powracając tylko z parodniowych wybyć, będąc stale przytroczonym do postojowego
Słupka swej woli, kiedy zjawia się pomór jasności i oddycha się już tylko oparem
Unoszącym znad wartkiego koryta danego utkwienia między zębatkami
Gorliwego napędu użytecznych przejęć. Oto spójnia pustki. Niematerialna obecność
Jest bowiem śladem ptaka, który krążył nad cienistym szlakiem waszych odejść

W zakrzepłą siność, będącej ziarnistym doznaniem nie tylko waszych dat,
Lecz również stałego pobywania między nami, automatycznie stawianymi do pionu
Przez cierniste wiązki szybkich przybyć na samo zacierające się krawędzie doczesnego
Odbicia płynnego śladu na dachu zatopionego domu, gdy jedynym dopustem,
Orzeźwiającym letarg tej pokątności, jest zaległa w źrenicy szadź. Nie mam do czego się
Odnieść bez reszty, która została na podeszwie każdego wcześniejszego kroku, nie mam
Jak wziąć reszty z tej całości, która wykształciła się we mgle. Nie dochodzi się wszak nigdy
Do czegoś, co już od dawna było postacią najbliższej przyszłości, odnogą teraźniejszego
Schodzenia w osierdzie cierpnięcia ręki, drętwienia półkuli skradającej biegunom
Wzajemne odpychanie kanciastych pól, na których każdy jest coraz bardziej kruchą

Grudą, zastygła plwociną w korowodach wzajemnych zbyć. Zawsze bieży się donikąd.
Odnajduje w zaczepce. Przekopuje się kompost w celowniku pomst. Wręgi fatum
Nie są przeto bynajmniej płytsze od wbicia szpadla. W wewnętrznej kieszeni
Kurtki jest kawałek drutu. W twojej, pikowanej zawiejami znad końcowego wzniesienia, Ostatnia paczka niezużytych chusteczek. Drobiazgi długie, jak dłutowany wydechem
Pędu pień, poszerzają stałe rozdroże. Ukośny spad po szorstkiej fakturze
Zamurowanego dnia przyspiesza krztuszenie się dnem. Kukły zawiadywane kukłami.
Przedłużona zwłoka, krótsza niż ochłap, mieści cię na swym łebku szpilki, i choć
Niczego nie odwleka, nie przybliża też żadnego wizjera, pozostając w tobie dłużej
Niż mroczny fen. Pogłębiasz tedy sobą kolejny kant. Garb frontu. Obrost cieśnin.

 

 

Maciej Melecki

 

Maciej Melecki ur. w 1969 r. Autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej – wybór wierszy (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu – wybór wierszy (2020), arkusza poetyckiego Przepadek (2019) oraz tomu prozy Gdzieniegdzie (2017). Mieszka w Mikołowie. Prezentowane wiersze pochodzą z przygotowywanego do druku nowego tomu Druzgi.

PODZIEL SIĘ

Do góry