a27

Maciej Melecki
Wiersze

NIESEN

Widne widma ostatnich postaci, owi posłańcy potrzeb nie tylko
Swoich zaświatów, jeszcze zaludniają niecki moich zejść w dolne
Korytarze prowadzące aż pod drzwi zapalnych mieszkań, gdzie chroni
Się swój odczyn żalu i resztki radosnych wybroczyn. Jedne leżą, inne
Klęczą, są wciąż same dla siebie, uwięzłe w przeponie zwidu

Zamarzniętego stawu, po którym kiedy indziej ślizgają się w bezładnym
Szusie wezbranych wspomnień, wyplecionych ze sznurków, drutów
I słomy, ażeby zwiewniejszym mógł być każdy nowo wkłuwany
Pod futerał skóry gram radu, owego brunatnego smaru kładzionego
Na zębatki przemieszczeń po nowym planie zblokowanego życia. Nie

Ma ciebie poza tym, co twoje tam jeszcze trwa, kiedy przychodzisz
I z nimi jesteś – taka sama kształtna plama, spionizowany ugór, jak
Foliowy worek nałożony na kij. Ciepło ostatnich dni twardnieje niczym
Ciasno powtykana wata, i już wystaje w stronę ścięcia łyżwą mrozu,
Zbłąkany jak kula w płocie grodzisz się świstami min, w grymasach

Dławiąc drgawki pozoru. Kopiec tego poharatanego dna osypuje się
Jak zbutwiałe skrzydło wiatraka wrzucone do nieczynnej studni,
Spylenie materii jest więc bez pomiarowe. Twój ruch, twoje nieruszenie,
Które studzi cierń ilości wykopanych strat, i jak kit w szybie ucieka
Spod tego nawet spad. Nie odbiegniesz za daleko od tych żrących

Swądem pakuł, żyłeś wszak nimi niekiedy aż do cna, karmiły się tobą
Jak puste gniazdo gromnicą gwiazd, akrobatyka tych chybień przeorała
Ci twarz. Dawno nie patrzyłeś na nic wspak, papilarny ślad to suma
Twoich skreśleń. Masz więc ten pogruchotany maszt. Wybija mżysty uskok.
Głuche pole wyrw zetrze się. Przewiosłuj w klatce ten spław i gardą wyjdź.

OSUNIĘCIA

Poharatane maski wiekopomnych napomnień, skupione zwięźle w jeden,
Niemagnetyczny punkt, ślepo świecą w niejeden, wymacywany raz po raz
Żyzny rów. Każda, poszczególna rzecz była wszak często maskowana zawijasami
Doraźnych potrzeb, nagminnie wdrażana w prędkie prądnice przesyłu danych
Usług na rzecz drugiego, pośpiesznie zjawiającego się z tacą swych próżnych
Próśb. Hamuje nas tedy świeżo wyciosany klocek braku woli, ów zbawienny
Pokład resztek odmowy uczestniczenia w tych przepływach zgrzebnego
Chciejstwa nachodzących mar, którym wydaje się niezbicie, że są łyskającymi
Zwieńczeniami orędujących gwiazd, w poszumie dławiącego bulgotu piany
Wyciekającej z rękawów nieprzechodnich spraw, napędzających pasy tego
Karlejącego życia, hodowanego w norach i przestronnych, świetlistych donicach,
Albowiem nieustanny, krzyżowy ogień z wycelowanych w ciebie luf jest nie

Tylko zimnym, płytkim i mrowiącym stanem, lecz również kuglarską sztuczką,
Trzymającą cię na sztywnej smyczy czyichś roszczeń. Wychodź jeno na zwiad,
Potylice wiatru oczyszczają ugór tego dna z narosłych resztek zetlałych wiórów
I wszelkich innych odpadków, trzebiąc również z oznak obecności każdą kość
Momentalnych osunięć w bezbrzeżne mrowiska dalszych potyczek z kulącym
Się za węgłem losem, w pętach nieprzebranych uwag znajdujesz bowiem
Zawsze nie do końca zaschły skrzep kolejnego potwierdzenia dla zbawiennego
Braku konieczności dokonywania najbardziej pchlich wyborów. Wyklep
Hak. Odegnij kąt. Przedostajemy się tylko cząstkowo przez tamy czyichś
Złogów, i nie mamy żadnego innego dopływu do główniejszych cieków, które
Porywiście znoszą wszelki, stały ląd mniemań o rozszeleszczonych skrzydłami
Dumy czasach tego placka łajna, na którym przyszło ci ponownie żyć, jak
Na jakimś gruzowisku, w rozbiciu pełnym, nabiciu na groty warunkujące
Dalszy pobyt w tej dennej zagrodzie. Macierz to zbiorowisko guseł. Światło

Łaskawie wprowadza cię w postrzępiony kształt mechanicznej drogi, nagle
Odstępując pochówkowi mroku, byś mógł zostać przemielony do szpiku zewu
Ostatniego tchnienia na boku zapadniętego tapczanu, przebijając się przez
Okablowaną ścianę płaczu z dzieciństwa, młodości i dorosłego kabłąku
Trwania przy osaczającym cię niczym innym, nieustannie tym samym pomiocie
Wrących ujadań dochodzących z dziupli usytuowanych pod dachami decyzji, co do
Przyszłego pożytku z twego rosnącego kresu. Wylęg wszelkich próżni skutkuje
Teraz cieniami wideł. Karmią cię obrokiem swoich zwidzeń. Podtykają pod nos
Kwestie wyciekające z kulis ich rojeń. Naprzemienna szadź i zacieranie
Najbliższych wnęk. Doganianie mety i przechodzenie w rosnącą lewitację.
Ślad to ścięta kora, nacięcie na dyszlu skierowanym w wędrowny dół, który
Towarzyszy każdemu skinięciu dłoni, grymasowi twarzy. Nikt nie patrzy już
Poza swój tunel. Dosięga cię zaledwie krach. Każda suma czegoś jest tylko
Pęknięta nakrętką z przebrzmiałych wrzaw, kołaczących się jeszcze w komorze
Tego niedomknięcia, tleniącego spłacheć kancerujących potrzeb i kar.
Dławi odór z pogrzebanych lat i dalej trwa ciągły rozsiew zrudziałych krat.

MIĘDZYWĘŹLA

Dawno przekopane widoki powracają pod postacią bruzdy, zaorane nieużytki
Wszelkich wahnięć rozpleniają się ponownie na półkulach gestów wykonywanych
W niedosięgłe nigdzie, teraźniejsze poletka dreptań wokół skutych mrozem
Sygnałów płynących z barek wewnętrznych zjawień. Nikogo nie ma. Próżnia
Zamulona krętkami bieżącego chłamu informacyjnych machinacji, rozdyma
Swoje korzenie, wchodzące aż po dna czaszek, wsączając coraz to bardziej
Ożywczy jad, abyś miał poczucie wydarzania się przerobu tego świata, na którym
I tak każdy chciałby żyć jak najdłużej, przesuwając się po swoich szynach, jak
Na osiach, coraz bardziej widmowo, i osuwając się w bezbrzeżny ściek,
Pionizuje swój słaniający się cień, by norma danej marszruty symulowała
Sterczący gdzieś cel. Nieprzechodnie dni są zastoiną wchłaniającą wszelkie
Ponaglenia, rynną odprowadzającą w rów konkretne kierowanie kroku, gdyż
Żaden stan nie różni się od letargu, mechanicznie uruchamianego w tej lejowatej
Zgrozie, zasysającej oporne opary użytecznych klęsk. Rozmieść swoje nowe

Punkty odniesienia, by dana mapa każdego przewidzenia była dokładnym
Odwzorowaniem miejsc, które zaludnić może tylko ból. Gorzkie, przegryzane
Kłody niedawnych jeszcze zwarć, dryfują po taflach zapoconych siedlisk,
Poznawanych przypadkiem, zwiedzanych w obojętnym rzucie, skąd czerpało
Się minerały wrażeń, ziarniście osadzające się w kacie oka, owe proso wybierane
Teraz z żył, którym można się karmić na tyle długo, by jakoś to znieść. Nie
Odpowiadam więc już za nic, nic nie może być już niczemu winne, skoro tętni
Jeszcze głodem dalszych wejrzeń przetoka obecnych racji. Zakręty tworzą dominium,
Wszelkie, proste dostępy wyparowują w przestwór gęstnącej nieobecności, dojścia
Zaś są tylko przerwą, a trzecie piętra wciąż odchodzą i zjawiają się jako przystań.
Mamy się coraz ciaśniej w swych międzywęźlach, rozbijani przez nawoływania,
W uskokach cieniowani malejącym dystansem, z garściami opiłków, strzępami
Planów, przy puszkach i butelkach, naprzeciwlegle do dwu wież. Mrocznieje
Ten prostokąt. Sinieje kadłub kursu. Nie pozostaje już żadna inna wnęka, mieścimy
Się w tej jednej, jedynej kapsule nadchodzącego minionego, pustego worka po

Cemencie kruszonym śladami ślepo biegnącego wahadła, zrywającego wszelkie
Okapy kładek nad zapadliskami niegdysiejszych wyborów. Nie postanawiamy,
Nie cyrklujemy, nie obliczamy. W każdej chwili można spaść, bez asekuracji zostać
Ściętym, zgiętym w pół przez falę koniecznego grotu, nie schodząc z pola strzału,
Bowiem kołowroty trą najbardziej spiętrzone sterty gruzu, spylając bieżące tchnienia
W utwardzone pryzmy miału. Wybierz mnie skuteczniej, aż po krańcowy spad,
Na przestrzał tego zamka przekręcanego wytrychami małostkowych zwad, którymi
Usiłowano karnie nami zawiadywać, jak lotnią porzuconą na łęgach bawi się
Nagły wiatr. Rośnie pręga muru. Rozpycha się wola tłumu. Dobrze ubrany oraz
Odżywiony motłoch odbiera każdą ramę innego ujęcia, dyktując warunki stepowego
Życia na rogatkach tej szarady, w której musisz rykoszetem się odbijać od
Rosnących ścian tężejącego zmierzania. Nie ma gdzie, nie ma już jak. Pozostaje
Tylko chłodny chód. Skąpy przesył emocjonujących chwil jest dyszlem wystającym
Z grząskiej mierzwy wyściełającej tunele tego odchodzenia, w zatęchłym, piwnicznym
Zaduchu, zaczadzeniu granicznym, kiedy jedno przemawia na okrągło przez drugiego
I manewruje swa krą na tyle sprawnie, jakby można było jeszcze zacumować w szronie.

SPIRALNY CIĄG

                                                                                                                Piotrowi Gajdzie

Strzępiaste powidoki ostatnich, zapamiętanych kadrów, okazały się żywszym
Śladem utraty od konkretnych wmówień, splecionych w żrący powój
Opasujący lata drażliwych dni, ciurkiem przeciekających przez widlaste momenty
Aktywizujące szybkie, użytecznie wymagane ruchy w tym mieszkaniu dryfującym
Niczym pusta beczka po ropnych plamach martwego doku. Każdy kolejny
Ułamek pochodzący z rozrytej tafli blachy namnaża następne warstwy rosnącego
Dookolnie muru. Wszelkie pozostałe skrawki zszywane są w jedną, fałdzistą
Płachtę, pod którą koczujemy, ulegając feeriom samozwrotnych złudzeń
Swobodnego trwania w odrętwiałych przemieszczeniach po kubaturze miasta
Niebacznie osiadłego na obrzeżach wysuszonych bagnisk, ażeby pojedyncze
Plany stapiały się z odorem dochodzącym ze szczelnie okrytych cementem i
Wapnem ścian poszczególnych schronień, wytykanych i ulegle przepatrywanych,

Na przemian ożywianych śmiechem i sprzeczką, gdyż nie tylko to kojarzę ze stałym
Zapadaniem się zgrzytliwych zasuw w rzadkich, markowanych uniesieniem, stanach,
Oznaczonych odblaskowo kierunkach czy w nikłych rytmach tego utrzymywania
Się na ścierpłym lustrze stepowej powierzchni. Toczy cię bowiem rtęciowa
Kulka, trawersuje cienista postać dna, dźwięczna jedynie oschłymi razami odzywek,
Punktująca uchybienia wobec tablicy rojeń o mniej chybionych momentach.
Zastyga hakiem każdy gest. Przetrawione żółcią twarze namolnych pachołków
Żądz prędkiego odwetu za swe poronione życie, dziurawią membrany ulic,
W najbliższe rewiry wylewając swoje szczyny roszczeń. Oto spiralny ciąg. Wiotkie
Sondowanie granic naprężenia. Poszum przeciągów piekących tłem i stały rozrzut
Sprasowanego w kostki nawozu koniecznego dla przyszłego przechylenia.
Zmacerowane poprawnością ujęć, przekazywane mętnym tonem wieści o najnowszych

Zgarbieniach, orzeczeniach płaskich jak filet, przenoszą raz po raz w spierzchły
Wymiar, kumulujący łapczywie coraz większy bezdech wobec tego zadławionego
Grozami świata, względem którego trzymamy się ledwo swoich flank, jak blin
Twardzi, wycharczeni przez mknący zakosami miot uprowadzeń w załomy
Bezwzględnych odmów, bo tylko jedną miarą da się jeszcze objąć ten wyrotowany
Grot, przeszywający faunę tego zwożonego tu zewsząd gruzu, wcieranego
Nieustannie pod powieki najbanalniejszych widoków, jak jakiś wietrzny skobel,
Skuwający ci ruchy w jedną, mechaniczną pląsawicę karbowanych szram. Będziemy
Się więc mienić szarym światłem aż po ostatni etap tego przedzierania się
Przez zamek zwierający wszystek naszych starań, spaczonych celowników,
Sczezłych ostrzy porzuconych w kompostowniku obranych stron i wyborów zejść,
Na doholowanej przez kapryśny fen do opuszczonego płotu taczce, nie mając
Już na tej grani niczemu za złe, nie doprowadziwszy, poza sobą, niczego do końca.

PODZIEL SIĘ

Do góry