Krytyka literacka. Poezja, proza, literatura współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Michał Borkowski
Wiersze (i recenzja)

Gdy spojrzałem na jej nowe zdjęcie

 

„Niezasłużenie płacić będziesz za przewiny przodków, Rzymianinie, dopóki nie odnowisz świątyń i zapadających się kaplic poświęconych Bogom i posągów oszpeconych czarnym dymem”.

Horacy.

Nie było już sąsiedztwa żywiołu, niedostępnego dla pasterskiej skali,
córy Arystypa interesującej się życiem prowincji, udającej, że słabo umie mówić po bionejsku, żeby lepiej naśmiewać się z prostaków.

I czułem wielką ulgę ze nie jest przy mnie. Ze jest daleko i ze się już nie spotkamy.
Że nie spłodziliśmy dziecka. O Zeusie, wolałbym z jedną z twoich kóz! Nawet zemsta straciła sens w obliczu tego, co zobaczyłem.
Widziałem twarz podstarzałą, ale nie ze starości.
Widziałem istnienie pogrążone w kobiecości;
szukające bezpieczeństwa i pieluchy na zmianę.
Widziałem wysuszone odbarwione włosy, jak chrust, ale nie z powodu choroby.
Widziałem samotność, ale nie z powodu namysłu, czy modlitwy.

Jest uśmiechnięta, nie z Życia. Jakby zajady poszerzały jej uśmiech w nieskończoność. Jej oczy coraz bardziej desperacko poszukujące zaczepienia, uwagi, vaticinium ex eventu, choć coraz słabiej kuszą; zapadają się w środek i osadzają na dwóch komorach serca, spowalniając jego pracę. Wypisz wymaluj stosunek Solona do Życia: „niech śmierci mojej łzy towarzyszą, niech boleją i zawodzą po mojej śmierci przyjaciele”.
W takim stanie nie mogłaby pójść tam, dokąd ja idę. Nie potrafiłaby zatrzymać się w kluczowym momencie.
Jest jak kapliczka Kanidii, ściągnięta z Egiptu, modna łatwizna, sławiącą życie pośmiertne. Przeznaczona do wyburzenia, jak to czyniliśmy w legionach.

 

 

 

Zapatrzenia

 

„Starzec ślepy mieszka na górze. Za to, że oglądał nimfy, oczy jego są martwe już dawno.
I odtąd szczęściem jest jego dalekie wspomnienie”.

Pieśni Bilitis, Starzec i nimfy.

Dobrze spojrzeć — posiadam cnoty hodowcy.
Nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo ci, którym wali się grunt
pod kopułą, szukają sposobu, by się odegrać za życia;
jak ich języki mieszają południa z nocami.

Nie robię dosłownie nic, nie chronię ich przed dzwonem
który czeka, aż nadejdzie pora – gdy z powieki łza cieknie
śmieję się wraz z jego hukiem, który ucisza ich pojękiwanie.

Jak to niewiele mówi – przez ciała i duchy dwojące się i trojące
Stające na palcach, by wyjść odrobinę poza Świat.
Zostaje po nich ślad zdartej opony po ostrym hamowaniu
na krawędzi nonsensów ich niepowodzeń i Bóg wie co.

Patrzę więc dalej — takiego dnia nie kochać, szkoda zasypiać.
Żeby tylko nic nie przegapić – szczęść letnich, młokosów
goniących się nad rzeczką, wojowniczych natur!
I tego, co może się wydarzyć, albo przejść bokiem.

Z moimi otwartymi ramionami do wszystkiego
w tym również traw zastanawiam się komu
Je zadedykować! Tę kalinę słoneczną, na której
oszukałem babcię, że wcale się nie skaleczyłem,
że to ketchup, by dostać większą porcję obiadu.

Myślę o tych, których kochałem, o jedynych
o których źle nie mówię – o tych, którzy wiedzieli
że ich kocham i o tych, którzy nigdy się nie dowiedzieli.

Coraz mniejszym nakładem sił wydobywam
człowieka, mojego ulubionego pomagiera,
który w otchłań dzikiego przypadku skacze
z trampoliny na hurra, źle odżywiony.
Pragnie, choć na moment zatrzymać Żywe
ruszyć prawdę, szczypiąc się, by sprawdzić,
czy się nie przewidziało.

Podglądam nagą dziewczynę, która bierze kąpiel w jeziorze.
Myśli, że nikt na nią nie patrzy, chlapie się wodą,
odświeża się do nowego ataku.
Ogarnia mnie wdzięczność za to, że wierzę w to, co widzę.

 

 

 

“Na krańcu świata” (oryg. ang. Wake in fright), reż. Ted Kotcheff (1971).

 

Obraz upaćkany w krwi zarzynanych kangurów.

Główny bohater jest wyedukowanym wrażliwcem, o dobrych manierach, który został wrzucony w środowisko, odcięte od kulturotwórczych zdarzeń. Przypiekany nieustannie pustynnym słońcem, które w innych częściach globu poczytywane jest za źródło witaminy D, dla niego staje się niemym świadkiem jego codziennych upokorzeń. Jest zagnany gdzieś na rubieże australijskiego bezludzia. Żyje wśród n-tego pokolenia potomków katów aborygenów. Nikt już nie pamięta rzezi, która była konstytuantą dominującej pozycji człowieka, którego jednym z reprezentantów jest Grant. Musi obcować z wieśniackimi dziećmi, którym wyjątkowo tępo patrzy z oczu. Australijskie prowincjałki wzbudzają niesmak na samą myśl. Ponadto, są karmione mięsiwem kiwi i na żywo w bezpośrednim kontakcie wzbudzają jeszcze większe obrzydzenie i niechęć. To ponure bękarty, niezdolne od urodzenia do lotu tak samo jak ich pokarm powszedni. W oczach tych niereformowalnych karłów maluje się “przyszłość narodu australijskiego”, która każe przypuszczać, że jeśli któremuś z tych małych łajdaków uda się wplątać w ciemne interesy. Byłby to wielki sukces tego chłopskiego ckliwego opieczonego żarem pokolenia i powód do dumy dla żyjących z dnia na dzień rodzin. Okazuje się, że izolacja i odcięcie od świata to są sprawy, które niebawem będzie wspominał z mniejszym wstrętem. Jego wyprawa do Sydney wcale nie budzi w nim nowych nadziei. Przeciwnie, patrzy na to z perspektywy koniecznego powrotu do nory, która imituje jaskinię, bo dostęp do światła jest nieograniczony i przed niczym nie chroni. W każdej chwili może być przysypany zwykłą burzą piaskową. Kpi z niego nawet pensjonariusz, który żegnając go, wie, że i tak czy siak, wróci do tej dziury. Jakby odczytywał mu wyrok sądu plebejskiego. Jego podróż zatem od razu naznaczona jest koniecznością powrotu tego samego jaskrawego poniżenia. Już wsiadka do pociągu, który wypełniony jest pobliskimi rzeżącymi, jakieś chamskie przyśpiewki ordynusami zapowiada mu nie lada wyzwanie, sc. że przed tragedią nie ma ucieczki. Jeszcze odmawia alkoholu, zachowując godność dzięki kilku dolarom australijskim, które trzymają w ryzach jego przyzwoitość osoby wykształconej i poczucie wyższości. Jednakże wszystko dookoła aż skrzeczy, że on też należy do podgatunku wronowatych i lepiej, żeby się nie wygłupiał. Jakieś prowincjonalne town, bo to na pewno nie jest city, okazuje się jego checkpointem przed dalszą podróżą. Grant, John Grant wychodzi “na miasto” przekonać się na własnej skórze jak bardzo nienawidzi tubylczej indywidualizacji ludności wolnej od jakiegokolwiek myślenia. Zamawia sobie jedno piwko, które uruchamia cały chór nadchodzącej tragikomedii. Zło, które ma postać otwartości. Otwartość, która polega na brataniu się z uśmiechniętymi od ucha do ucha przypominającymi dwunożne gekony stworzeniami. To jest prawdziwa gratka dla synów marnotrawnych, ale nie dla wrażliwych wartościowych bohaterów. John trochę z własnej woli, trochę z sympatii, trochę z bezradności i ciekawości daje się wciągnąć w wir nieokrzesanej prostolinijnej bezpośredniości dandysów, którzy nie szczędzą mu przywilejów małomiasteczkowych i honorów. Jego zdziwienie jest tym większe, że jeden z oprychów okazuje się lekarzem, który daje mu nie lada wykład o cywilizacji. Taki sam jak Brando w “Tango w Paryżu” udzielał młodej trzpiotce, gdy bawił się z nią we „wsadzanego” na podłodze i obnażał jej beznadzieję, sięgając prosto do istoty jej zdziczenia. Miejsce “świętej rodziny” zajmuje w tym przypadku cywilizacja, która flekowana w idealnie zgranych w czasie ciętych ripostach, okazuje się całym złem świata. Zdaniem doktora-mędrca, czyli kogoś znacznie istotniejszego niż filozof, cywilizacja to dzieło zagubionych jednostek – gdzie jeden przeciwko drugiemu w ślepej rywalizacji posuwa się do dużo większych okrucieństw tyle, że pod krawatem. Doktor żeruje sobie na zafrasowanej minie Johna, jego naiwności, nazywając go nawet dla podpuchy “Sokratesem”, który niepotrzebnie za dużo „o tym wszystkim” myśli. Starając się mu przemówić do rozumu i po ludzku zwyczajnie pomóc, zbratać. O ile Grant miał wątpliwości, myśląc, że człowiek na poziomie nie może zniżyć się do takiego kurnika, by po prostu szczęśliwie żyć, to po jego zbliżeniu się do intelektualisty pustynnego gnoma, znającego na wszystko odpowiedź doktora, który kpi z intelektualizmu, lżenie Życiu staje się dla niego bardziej wiarygodne. Lekarz jest z nim całkowicie szczery, rozprawia o pozorności pieniądza, o efemeryczności I złudzie zdobywania pozycji społecznej o nikczemności starania się bycia lepszym i czucia się lepszym. To wszystko przemawia do wielkiej wrażliwości Johna. Jeszcze nie zauważa ciężkiego walca doskonale zamaskowanej doktryny pod tym z pozoru prostodusznym i uczciwym płynącym prosto z serca eskapizmie. John rozochocony bezkarnymi zabawami, które można przyrównać do konkursów strażników obozu w Jasenovacu, tyle że wykonywanych na kangurach cieszy się swoimi nowymi przyjaciółmi żyjącymi w zgodzie z samymi sobą, pozbawionymi złudzeń, chwytającymi każdy dzień I ziarenko piasku i każdą okazję i wspierającymi go finansowo I duchowo linoskoczkami. Dzielącymi się z nim wszystkim, nawet własnymi skąpymi duszami, które w zamian chcą się tylko nakarmić Johnowym nieustannym udowadnianiem, że jest głupszy niż w rzeczywistości. Chcą jego zniżenia się aż do pełnego poniżenia równego ich poniżeniu. Ta metoda na wydobycie z niego “równego gościa” implementowana techniką „żabich skoków” w nieosłoniętą duszę podkłada mu łeb pod gilotynę, by ściąć w końcu “organ”, który najbardziej w tej całej niebanalnej wspólnocie przeszkadza. Nawet kobieta w tym wspaniałym wolnym świecie należąca do każdego przyprawia go o wymioty, które nie chcą ostatecznie nigdy z niego wyjść. Przecież i tak mówi się tylko o tym, co ślina na język przyniesie. Nie jest wprawdzie w stanie z nią kopulować, jest dla niego tak odrażająca, że prędzej po pijaku woli się oddać w opuchnięte od alkoholizmu ręce lekarza, który przynajmniej jest bezpośredni w tym co robi I czerpie ze swojej abnegacji wielką radość. Jej wolność obcowania z każdym nie jest podyktowana jej własną dostojną istotą, ale wynika z uzusu społecznego, z przyzwolenia zaściankowego, które za nic ma świętości, a już na pewno traktuje priorytetowo pozbycie się hamulców w dziedzinie seksu, jako prawo niepisane z tablic niebędących nawet tablicami! Nic odgórnie nie jest wyznaczane, żadne ramy nie trzymają się tego małego miasteczka gdzieś na środku zapomnianej Australii. Reguły tworzą się same, w ogniu spontanicznej komunikacji, czyniąc przy tym z wolności dziwkę. Kodeks przykazań jest zreformowany ostatecznie czynnikiem ludzkim. Jest emanacją opacznego pojęcia rzymskiej łaźni, którą jako pretekst do orgiastyki mógł uznać tylko umysł konsekwentnie wypierający własną “naturę”. Brutalnie niezaspokojony do granic możliwości i równie wrednie uciszający kaprysy inkantacji ducha. Sekwencje tej biegnącej sobie własnym torem wolności narastają. Rozciągają jego sponiewieraną wykwintność na kole, które łamie ostatecznie giętki kręgosłup podnieconej żywotnością istoty. Niweczą żmudnie wypracowany kodeks arystokratyzmu w akt dyspensacji litości odczuwanej do samego siebie. Przez cały film John pozbywa się książek, które zabrał ze sobą w drogę. Wyrzuca je, gdzie popadnie (przecież i tak nie ma żadnej przeszkody na drodze, wszystko jest równo podzielone, więc w każdej chwili może sobie to zabrać, jak walizki, które zostawił w barze, które ku jego zdziwieniu nie zostały skradzione po 3 dniach pijaństwa). Zapominając stopniowo kim jest, że nie jest z tej samej gliny ulepiony, co ta burza piaskowa i tak w tym stanie nie mógłby czytać. Wyrzuca tym więcej, im więcej pije. Czuje, coraz intensywniej, że jego wywyższanie się wśród towarzyszy drogi jest jak kula u nogi, że jest tylko pretekstem do pogardzania. Dla równych we wszystkim swoich nowych braci i sióstr jest rzeczywiście czymś wywrotowym. John, uczony w piśmie, próbuje nawet sam sobie tę przerastającą otoczenie głowę odrąbać karabinem myśliwskim, którym wcześniej ubijał niesforne kangury. Bezskutecznie. W szpitalu go jakoś poskładali, okazało się, że nie ma tragedii. Do wesela się zagoi. Nie ma sobie czym głowy zawracać, pociesza go jego przyjaciel medyk, który od dawna jest przy nim i robi etatowo za jego cień. Hałaśliwa hałastra legitymizowana przez małomiasteczkowy system naczyń połączonych nie ma żadnych celów. Za cel ataku obrała sobie teleologię i tłumienie każdych porywów ambicji. które obchodziłby się inaczej od „normalnego” trybu życia bezpiecznej norki. Odbieranie sobie życia jest daremną zuchwałością i też czymś traktowanym jako chwilowe rozwiązanie. Silna reakcja Johna już zaprawionego łowcy kangurów jest tylko niepotrzebną szarpaniną dogorywającego kangura, któremu zaraz podetnie się gardło. Doktor przecież jest smakoszem kangurzej szynki, może dlatego tak kurczowo trzyma się młodzieńca, który jest o krok ostatniego podskoku. John już czuje się dosłownie jak u siebie w tej zapyziałej dziurze, oswaja się z nowymi wartościami, nowymi siłami, typu żyć nie umierać i seksu mającego znaczenie podobne do podania sobie dłoni w geście przywitania bądź pożegnania. Urlop w dantejskim hadesie, który okazuje się czymś w rodzaju dożywotnich „wczasów”, na które związek radziecki wysłał Rakoczego. Cała naprzód porozumienia i komunikacji bez podziałów. Wszystko jednak ma się zmienić, bo przecież najlepsze jeszcze przed nim – powrót do tam, skąd przybył. To nie piekło, bo to nie przelewki, to coś znacznie bardziej realnego. To Świat taki, jaki jest i słaby wrażliwiec, który boi się życia na trzeźwo, w którym to on musi czasem bez żalu kogoś mocniej kopnąć. To jest tamto bezkresne mityczne tam, gdzie wychodzi się zawsze na zero.

 

 

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

 

Michał Borkowski, przyszły Prezes Rady Ministrów Polski albo Taoiseach Irlandii. Z wykształcenia filozof i programista, absolwent Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu (2017), a także National College of Ireland w Dublinie (2020). Obecnie w trakcie pisania rozprawy doktorskiej (UAM) z filozofii. Debiutancki tomik poezji Wielkopoliska wydał w roku 2017. W 2019 r. opublikował rozdział w monografii naukowej na temat współczesnej filozofii, w 2020 wydał drugi tomik Dublinopolis. Zajmuje się problematyką antropologii filozoficznej, religijności i teorii polityki. Szykuje się do napisania kilku genialnych książek, ale czeka, aż będzie mógł je wydać w porę.

PODZIEL SIĘ

Do góry