erem/ereb
Im
I
Śnił mi się jeden obrazek. Czerwony traktor mamrocze spalinowym spirytusem między strugami rozrzuconych felg i styropianów. Miał jeszcze szybkę z przybrudzoną firanką, może jakieś lusterko po lewej stronie. Wyleniała pamięć wyciągnęła go linkami holowniczymi z grobu, gdzie leżał razem z mężczyznami o nieznanym nazwisku. Ten grób miał kształt ogromnej szpuli, chowającej się przed szwaczkami między sosnami a karmnikiem dla wychudzonych saren. Traktor mamrocze, a linia żyta się kołysze. Żyto martwieje i próchnieje. We śnie nawiedziły mnie bliźniacze bochny, które domagały się krwi baranka. Żyto kołysze się, uchodzi z niego życie. Ptaki spacerują, nie chcą odejść. Zygzakiem wlecze się furgon volkswagena. Furgony obrotów kierownicy. Volkswagen rozrywa linię żyta. Terkot ramy ustaje. Stoimy w błocie. Nadchodzi korozja, trzeba wracać do domu, krzyczała matka. Ważki pikują w wiśnie. Nadchodzi korozja, trzeba wracać do domu, krzyczała matka, choć moja siostra utknęła pod szlabanem. Ptaki nie chcą odejść. Nadchodzi korozja, trzeba wracać do domu, krzyczała matka, gdy ja czytałem o użyźnianiu lasów metodą zmielonych kości. Ptaki skrobią martwe żyto, nie chcą się odsunąć. Nadchodzi korozja, czerwony traktor ugrzązł w rudym błocie. Żniwa. Dyniowe skalpy. Dymy wszędzie. Swąd. Pod miedzą umierają stare jaszczurki. Naszego kota też pokryła korozja, gubi się w bluszczu, oczy ropieją na czerwono. Traktor wypuszcza pędy. Wiem, że będzie nawiedzać to pole jak zadrapany ślad po żywicy. Matka krzyczy, ale już bez uzasadnienia. Jej głos pokryła rdza. Wszyscy nagle brzmią jak konające pługi, które rozpadają się o zrogowacenia na ziemi. Głosy uduszone przez przejrzałe pędy. Cisza. Już. Konie-
Nigdy nie poznałem historii tego grobu. Nigdy nie rozpoznałem swojej pamięci. Nigdy nie domyślałem się tych ptaków. Nigdy nie rozróżniałem zboża. Nigdy nie widziałem siebie. Nigdy nie wierzyłem w odnawialne źródła życia.
Śnił mi się ten jeden obrazek. Żadnych zdjęć, zero dowodów na istnienie. Jest szansa, że to nigdy nie było moje życie. To było niczyje życie. To nie było życie.
II
czemu przerywaliśmy albumy co kilka lat
spulchniacze pamięci
odpad zdjęciowy
wskazuję na chłopca w marynarskim przebraniu
nie, jego akurat tutaj nie ma
w światowy dzień żywności myślę o tym, czego już nie ma
siedzi mi w głowie twój zachwyt nad słowem gęsiostópki
czy ktoś to w ogóle jeszcze zapamięta
czy ktoś w ogóle tutaj teraz
przerwano linię żyta
niczyjpisanie
A jestem jak wyraz, który wychodzi z użycia
Andrzej Sosnowski
I (rewers – plecami od siebie)
imiona kamieni
ciężar obecności bez obecności
wypisane ja
czerwień języka liże kamień
język błądzi mną
zarasta na stelach
skoczyć w świat
otwartą ranę
II (awers – do siebie)
gdy czytano listę obecności, wyróżniałem się tym, że odpowiadałem obecny zamiast jestem
teraz czuję się jak ten podmyty wyraz, co wylewa się z ukrycia,
by żyć najmniejszym życiem Gregora Samsy
(boję się spoglądać pod szafkę i łóżko)
mój cień to niechciana ciąża
ontologiczne lobby (wygrawerowane na plakietce)
wymusza to, że ciążę
lecz właśnie w samym sobie znaleźliśmy wyrok śmierci
i to naprawdę było w liście do koryntian
w tej gramatyce pierwsza osoba już nie istnieje
poggioreale
linieję
(imionami i twarzami, które mieszkają w pustych miastach i dołach)
z wersu
na wers
wierszem tresuje się śmierć
mówię imionami, rzucam twarzami
nie przynosi ich z powrotem
śmierć wybiegła z kojca słów
mój niedoszły syn oddaje pustą kartkę
szary falochron, gęsty piach, ja – wołam
puste silosy czekają na porę karmienia
słowa mają ryty
wrasta w nie kora
spluwana raz po raz
gdy śpiewamy w polu
gdy nie śpiewamy w polu
to pościmy, a słowa zarastają
dziwną hubą, która rozkładana śliną
zaczyna cicho pełgać na języku
jak skończy drażnić w język
rozepcha usta i wykroczy poza nas
wzniesie się jak smuga oktanu
prosto z pamięci wydychanego
gdy akurat nie pościmy i nie śpiewamy w polu
wzniesie się i po chwili opadnie
jak alkanowa manna piekąca w usta
wzniesie się i po chwili opadnie
jak pył po detonacji
długo skrywanego znaczenia
metryczna stopa n-heptanowa
przemierza świat pełen pustych lejów
chcących unerwić i zachłysnąć się wyrazem
wyhodowanych na nowo rozszczelnień warg
nowokolejna mowa to żłobienie w ziemi
językiem zwiniętym w rylec
w przetwarzalniku szuka się treści mówienia i pisania
bezwładne szumy, czekajcie na dyspozycje
bezwładne dźwięki, czekajcie na rytmy i montaże
bezwładne słowa, czekajcie na spoiwa na cyferblacie
aby zmontować pełne zdanie wielokrotnie złożone
musimy użyć śliny, wdechu i taśmy jednostronnej
przezroczystej – niech wygląda na nieporanione
takie sklejki muszą zostać odparowane – otwórz więc usta
kolekcjonowanie, zestawianie, inwentaryzowanie –
ostatni wyłom przed rozmową w trójwymiarze
rozmowa to śpiew w polu zażyłości
jej sens kryje się w powtórzonych seriach i usterkach produkcyjnych
ryty to wady fabryczne
śpiewajcie silosy – pochłaniajcie, posiadajcie, syćcie się z tego wszystkie
powracam i zawracam
Jest to moje odkrycie, zwane prawem Fajnola, że wystarczy
dać pustce odpowiednie ramy, by mogła wędrować
Marek Słyk
przepraszam, że przyjechałem na te kilka dni
widzę biały dym z kominów
wybrali nieobecnego
pochylają się suche karki drzew
na parapecie czekają na mnie trupy osy
i muszki owocówki
przewróconej na bok dla niepoznaki
na wszelki wypadek okna pozamykane
za oknem przemyka widok
widoczność zresztą też
u nas w
staw dowolne miejsce
rozmawiam z duchem psa
razem przesypujemy nawóz
jego też muszę przeprosić za zdradę
za kilka pieczątek, za przekazywane znaki pokoju
wynajmowane z rąk do rąk własnych i cudzych
prowadzę w imię
ojca i matki i ducha psa starego
pod rękę starzejące się nazwy, płoty i atomy
tutaj pomyliłem lemat z lamentem
a w nieoznaczonych grobach oddychają ptaki
co w ciszy szły ogrodzeniem
gdy śpiący przewracałem się na bok na tylnym siedzeniu
a tutaj są cztery kolumny książek, które pożyczyłem od koleżanek i kolegów
aktualnie chowających się pod nowymi nazwiskami gdzieś w Norwegii
na czerwonej okładce leży odwłok wyciszonej ćmy
rozmawiam z duchem psa
za jego namową przepraszam wszystkich
za to, że inni przerzucili
mnie do innej wyobraźni przestrzennej
zastępczej
nie śmielcie się ze mnie
z tego wszyscy
choć w szkole byłem przeważnie samotny
to wiem, że klasa to relacja, nie rzecz
i objawia się w moich niezaradnych zlepach i ciągach nawracających
z których nie wywłaszczyło mnie prawo do przebywania
w innej wyobraźni przestrzennej, zastępczej
i wynika to z pewnej nierówności:
odejmij nizinę od góry
reszta w pamięci
pod wy-
-krojem pisma, -kresem korzyści płynących ze światła
jest takie puste pole, nieczytelne gołoborze
to my-
-ślę przepraszam, że to właśnie ja
i przepraszam, że teraz wyjadę na te kilka dni
przewietrzę pokój dymem z kominów
na wszelki wypadek przewróćmy się na bok
i przepraszam, że nie mam już kondycji na chodzenie
w tę i we wte
wracanie do siebie i w siebie
zautomatyzowana linia produkcyjna
rzeczy są nawlekane słowami
wyraźnie widać szwy
obracam językiem niewyraźne słowo jak starą pięciogroszówkę
brązowe plamy na zębach, nie palcach
litery to chłodne roraty bez zakładowej kalkulacji
składanie liter to wypychanie zwierząt
pozostawionych na uboczu, przejazdem, przeżytych
stała praca sezonowa
z wiersza rozprutego czyjąś nieobecnością
odlepiło się oko
obracam w palcach wyciągnięte kłaki słów
istnieje nadzieja, że ktoś już wyprodukował podobny zestaw zdań
w nim się zobaczę, powtórzę i odkupię
kiosk czy antykwariat
ktoś stamtąd
mówił o płynnej i uporczywej
niemożności zaistnienia wyrazu
chciał skuć obrazy, wycieńczać tumany kolokacji
wyraz miał być niemożliwy
rozwiązując krzyżówki z koroną (to nie jest żadne nazwisko)
napotkałem następujące hasła:
molekuła inaczej
powierzchnia ukośna
byt samoistny
przez niemożliwość wyrazu nie rozwiązałem tej strony w całości
postanowiłem wyjść z tej sytuacji
kierowany magmatyczną afazją i obsesją ciągłego wyrażania
wypełniłem następujące hasła:
molekuła inaczej – jonasz, bo wiązania jonowe ulegają spopieleniu (ang. Ion + Ash)
powierzchnia ukośna – kuchenny blat w kolorze ochry
byt samoistny – nie ja
wyraz niemożliwy to ten, któremu się nie przeczy
pierwsza z dwóch nocy w schronisku
jestem tak mały
okrywam oczy żółtą roletą
przeglądam się w mowie zależnej
w czyichś wypolerowanych pucharach za szybką
na parapecie niknie zasuszona skórka chleba
rój liści, spłoszona gromada poczętych słów
protezy głosu, poruszone z nawyku
dygot z zimna, srebrne kołpaki rzucone pod śmietnik
dali mi imię
przykrywam je palcami, drobię jak małe zwierzęta
przekopujące dziobami bruzdy ogrodu w poszukiwaniu srebra
dali mi imię jak
chrzcielne ubranko, pełne obcych zdrobnień, nieznoszone a noszone
jestem tak mały
przeżyje mnie reklamówka, z której nie zdążyłeś wyciągnąć zakupów
ten proporczyk miejskiego klubu sportowego, medal za długie pożycie
coś kwili na dnie gardła, żądne karmienia
zadekowane słowa, wyzbyte z porządku teraźniejszości
pięć dni padało, woda w plastikowym wazonie
wiatr łamie łodygi sztucznych kwiatów, wszystko się zgina
rozlana woda podmywa litery na płycie
to ty dałeś mi imię
Michał Trusewicz – urodzony w 1995. Mieszka w Warszawie. Publikował tekstowe różności w „Kontencie”, „eleWatorze”, „Blizie”, „Fabulariach”, „Opcjach”, „Fragile”, „Akcencie”, „biBLiotece”, „Culture”. Robi redaktorskie rzeczy w „Wizjach”. Ma psa. Szczęśliwy posiadacz brokuła.