Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Paweł Nowakowski
Wiersze

Rychło

 

Prawdopodobnie to kwestia czasu, byśmy podążali z jego duchem, za jego czółnem i włóknem, zwalniając się z odpowiedzialności za przewlekłość powstałą w podejmowanych zwolna kierunkach postępowania i potocznego zdzierania brzegów naręcza, zamiast korzystać z jego przywilejów. Przyświecająca nam w tej sytuacji niełatwa pochwała celów, do których dążymy, walcząc przeciw sobie, przysparza kolejnych postąpień pod nadzorem klinczu, szczególnie w pierwocinach lub dobrowolności postrzyżyn stanowiących różnicę stosowanych zamiennie słów, których częścią wspólną są na ten moment jedynie szczątki ryby jak tracona z oczu retencja pokuty i rachunków, osobistych ślubów i zobowiązań wobec pochodzenia, gdy budujemy pierwsze wrażenie, z pewną świadomością współtworząc domowe ognisko bez bliżej nam znanych skrupułów. Ponad miarę przyjętą w obrotach zasilanych zwierciadeł, nosów ucieranych do powstania pyłu, przy zaokrągleniu w górę do pełnego dnia dzielimy na czworo niejawny reżim śladów żerowania na zakłopotaniu, puszczamy płazem dziękczynienie, pozostawiając odpowiednią ilość miejsca na drewniane mary. Tymczasem w dalszym i zachowanym bez większych zmian ciągu, w nieustannej pogoni za koniunkturą, zmaganie się powinno przynosić pożytek, a tego tyle, co z oczu, to znikąd. Przykładem jest obłok, gdy reszta na miejscu; poprzestanie na próbach i poprawności na rzecz rozproszenia w ryzach bożnicy – bo każdy jest odrębną włością.


 

 

Przedświt

 

Przetarte szlaki, na których zostawiamy po sobie pamiątki jak miejsca w polu na pasma rzepaku – kontrolując rzadko spotykaną symetrię zjawisk i opierając się wcześniejszym relacjom lub, co gorsza, nie pozostając dłużnym wobec odwracających się zasad opieki – bezlitośnie konfrontujemy z widokiem na przeszłość w drodze na oględziny z miejsca zderzenia się obrazów powikłań z obrazą powtórzonego prawa. Błyskawicznie rysujemy rodowód na udach pod kątem bukolicznych skrzepów, których pożytki znosimy znacznie dzielniej od będących w zasięgu ręki metod pozyskiwania rutynowych nudności, by ostatecznie względem położenia narzucanego nam przez wielodobowy monolit wykorzystywać rozmaite pozycje, stosując kary za drobne przewinienia. W każdym z wszelkich możliwych do przewidzenia wypadków wypada to z różnym skutkiem; podlega pod inną epokę, bez szans na kolejną, bez szans na domiar i bezmiar przyczyn tej pierworodnej wyjątkowości, o której mowa w ledwie czternastu słowach, co zaliczamy na rachunek przyszłych i niepewnych pożegnań – incydentalnych podżegań niezbędnych do usunięcia skutków naruszenia. Z początku cenzus taje i zrzeka się pokoju, raptem wiedzie na manowce; po chwili ponownie stajemy się powierzchnią wrażliwą na dotyk.

 

 

 

Sedno sprawy

 

Najczęściej, kiedy w snach nie możemy opędzić się od wypadającego zza powieki pierwszego pokolenia mlecznych korzeni, koron lub gromady ptactwa, które w szarpiącym odrętwieniu napada na pękate kosmyki kości naramiennych, w pogoni za ukrywaną skrzętnie sytością dajemy sobie do zrozumienia pełną gotowość do stawiania pieczęci pod siłą wyjątku, że nie tak łatwo o przypadki demonstracyjnego obnoszenia się sobą nawzajem bez przypisywanego notorycznie poczucia, że wszystkiego już po kokardę, jak wypisany na czole nadmiar obgryzionych kostek. Wszystko byleby zachować porządek w papierach, pomimo lub wbrew rachuby tracić powszechność, by praktycznie po chwili w niej znikać, odpowiednio wcześniej na miarę przestrogi płoszyć arbitralność i dane przejściowe – na potrzeby pielęgnacji różnic, chowania odrębności głęboko w szczytach głowni. Przedwstępnie, bo w dobrej myśli, znajdujemy cenę za retycką bezdzietność, szczególnie gdy głoszony na bieżąco efekt odwodnienia w tym miejscu znaczy mniej więcej tyle, co pierwokup wyższego stanu na prawach rozdzielności, a czystki za nami są niczym innym ponad korpus dziobów, ponad przemycanie.

 

 

 

Daleko idące

 

Pokrótce, gdy po kądzieli spędzamy z powiek gesty powinowactwa jak nieużytki pod bieżącą kolebką madrygałów, patrzymy wstecz i zaczynamy dostrzegać jak wiele z tych uroczystych kłębowisk opierało się na jednostkowych wysiłkach, bez poszanowania, choć z jednoczesnym poklaskiem dla bierności strony przeciwnej, i od tego momentu, wiedząc gdzie zaczyna się nacisk, ale nie jak i kiedy dokładnie się kończy, nie pozostaje nam nic, jak tylko dalej koncelebrować rodowód schyłków, koniec końców idąc na rękę nadal pozostającym w mocy pigmentom. Pod presją przyjęcia, że każdy najdrobniejszy mankament rzeczy to nic innego, jak środek pierwszeństwa, z mniejszą niż dotychczas siłą przekonania poprzestajemy na łączeniu stale przybywających poziomów przyczynowości, na tle których naturalność przybiera polemiczny charakter, biorąc za dowód konieczność noszenia manifestów jak znamion, a tymczasem sami brodzimy poza granicą bezdechu i pędów kierowanych w stronę dzielonej daniny. Na własne życzenie w czym starszych piosenkach doszukujemy się dawnego wrzenia, bez krzty biegłości w zwyczajach rekonwalescentów stroszymy początek każdej z czterech pór roku, obchodzimy obchody, pochody i pochodnie zostawiamy jak pochopne, niepodejmowane w terminie wyskoki, suche dni prężą się, piętrzą, gdy my, tkwiący w mieliznach folkloru, niezależnie od zachęcających, dziecinnych błędów koncentrujemy uwagę na błahostkach, dając kadencyjne korzenie i skrzydła zastojom, gorączkowym jak róża wiatrów – starta w proch, obrócona w pył.

 

 

Paweł Nowakowski

 

Paweł Nowakowski (ur. w 1992 roku w Sieradzu) – autor książki poetyckiej Między innymi (2017), asystent sędziego w jednym z poznańskich sądów. Wiersze publikował m.in. w Afroncie, Arteriach, Opcjach i Wakacie, w przeszłości nominowany również do Nagrody Głównej w XXI OKP im. Jacka Bierezina. Mieszka w Poznaniu.

PODZIEL SIĘ

Do góry