Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Vera Polozkowa
Wiersze w przekładzie Marty Solomej

 

Jabłko

 

spróbuj zjeść choć jedno jabłko
bez tego twojego westchnięcia
na widok współczesnego, chorego społeczeństwa
i swojego wiecznego narzekania: wszystko źle;

nie myśląc, czy z odpowiedniej strony
korzystnie byś z nim wyglądał,
nie decydując, czy wszystko ci się w nim podoba –
ono – cudo.

pobądź z jabłkiem, z jego ziarnami,
perlistym miąższem, purpurą krągłości, –
nie dyskutując z iluzorycznymi
oponentami o głębi

no i jak ci się spożywa? co czujesz?
jak mija minuta twojej wolności?
Jak ci się podoba ta bezpośrednia wypowiedź natury,
Prosta i bez pozoru.

świetnie tu, prawda? Gdy pokonasz wszystkie przeszkody,
zrozumiesz, ile tracisz, żyjąc tylko w umyśle,
radość, miłość – z kim może ci się to udać,
jeśli nawet z jabłkiem ci nie wychodzi?

 

 

 

Lubból

 

Historia choroby.

Głos – tłustą melasą… Słono…
Znowu śniła się jego twarz.
Symbol nowego, piekielnego kręgu –
Ranek. Diabelskie koło.

„Nie, on może – po prostu mu się nie chce!”
„Nie boli głowa?”
Zdaj sprawozdanie. Upewnij się.
Jesteś żywa.

Trzyma w plastikowym kubku
Kawę – słodką, jak zawsze.
A na nocnej? – Tatiana
dyżuruje – czy tak?

Tania – dobra, nadgodzinna
Łagodna – nie ma nawet dwudziestu…
Poprosiłabym namoczone bandaże
Do zagłówka przynieść.

Jestem chora. Jestem trędowata.
Moja diagnoza, to już hasło –
„Beznadziejna? Zarażona?
Nie dotykać – Lubból”

Słońce w ciasnym pokoju szaleje
Kalwarią na podłodze –
Krzyż okna. Ja cztery miesiące
Swoją śmierć rankami ścielę.

Tuż przy łóżku, na dywaniku
Promień zatruty.
Tania? Cicha, porządna…
Odmierzone kroki głównego lekarza,
Jak daleka burza, nadciągają.

Sucho w żyłach. Krwi nie ma.
Jest ropa mazutowa na pościeli,
kałużami. Cominutowa
zmiana bandaży.

Nie tkaniną szkarłatną,
A czarnym, tęczowym opalem nafty –
Milimetrową warstwą –
Jakby brzegiem – mnie nakrył.

Złączono. Odparowano. Odratowano.
Wszystko wewnątrz – suchość i żar.
Suchość i żar. Powiązane,
Sokonośne prądy dusz.

Łzy wyciśnięte. Posokę
Ściga gruczoł łzowy.
Po policzkach – z jakiegoś powodu
Liliowych
I nie widzą moje oczy.
Dzień jak krzyk. Zagiętymi zębami –
Gorączka zapomnienia.

Dzień jak słup: na nim my – ukrzyżowani
Moja pamięć i ja.

Chrypa,
Jęk, –
On.
On.

Dzień jak wiatr na pustyni – dosłownie,
Piasek zasypuje usta.
Za dnia – sprasowano, zawalcowano –
I rozrzucono na wejściu.

Wrzask.
Dzwon.
On.
On.

Światło zasolone. Jaskiniowa
Cisza. Krok – pustka idzie.
Uprzejmość przedwieczorna –
Nie całkiem nocny obchód.

“Miała Pani dobry dzień!”–
Zakłamanie zdziwione.
Zdaj sprawozdanie. Uwiarygodnij się –
Umrzesz.

Świecąc swoją zbawiennością.
„Tym razem się udało” – mówi doktor.
Nie u niego jesteśmy na sumieniu,
Sumienie
Jest.
Każdy
Ma swoje.

… Upojnego pocieszenia,
Wydech – wydechowi bratem,
Kropka w kropkę, –
Opakowanie uspokajających:
Po wieczorze nadejdzie noc.

Wyżarte,
Zamglone
Oko dnia – świetlna pułapka.
Boże, zmiłuj się! – coś przeciwbólowego –
Łyżkę ciemności
Na jedną szklankę.

Lodowatego nieba litr –
W kroplówkę
Pozwól nalać przez szkło…
Wilgotnością nocy ciut-ciut się wypłakać
Moja przeklęta miłość
Lubból.

Napić się – jak studziennej wody
Życiodajnej i świętej.
Połyskuje – nieśmiałym, bojaźliwym
Górskim potokiem chłopięcym –

Zagaduje się…
Narzeka!
Plastikowy posmak w ustach.
Anioł musi się dzisiaj zlitować
I pomóc, przekroczyć granicę,
„Wiwat Tobie”, о Wielka…
Przez Boga… nasłana… dżumo…
Ach jak słony… jak dziki
Jest ból, co każe zwariować…

Jak ja nienawidzę spóźnionych
narodzin dnia…
Tania! Tanieczka! Nie ma tlenu!
Drzwi balkonowe dla mnie

Otwórzcie… Dlaczego, dlaczego оna
Wypala mi gardło – sól…

Alleluja Tobie, uświęcona,
Odkupiająca – Lubból.

 

 

 

Kto stworzył nas takimi ciężkimi …

 

kto sprawił, że jesteśmy tacy ciężcy
płaczemy czymś twardym i stałym
jak długie gryfy zakończone jednym akordem,
jakbyś umarł w drodze
i jechał martwy
jechał martwy
nie zamykając oczu

przerwany kontakt i ogień,
jak wieszcz albo prorok
przenika krew, krajobrazy, dzieci, kobiety,
właśnie rozkłada się na piksele,
ale nigdy na promienie

ten ból jest tak stary, że determinuje
mimikę i spojrzenie,
pismo odręczne leje się lodowym strumieniem
obok nerek,

ktokolwiek wokół biega
ktokolwiek troszczy się o ciebie – nie wie

jesteś niczyj wszędzie

6 stycznia 2012 r

 

 

 

Świat zamienników

 

Oto świat części zamiennych; twoje protesty są komiczne.
Nauczyć się podchodzić do siebie jak do niższego;
Opublikują innego, jeśli nie wyślesz im tekstu.
On znajdzie bardziej uległą, jeśli ty nie zadzwonisz.

Oto świat jednorodny: nie ma wybranych i zbędnych nie ma.
Nie musisz bronić praw, przewracać oczami. Jasne,
Ich nie przekonasz – ha – nawet nie rozgniewasz.
Wcześniej jakoś bez ciebie sobie radzili.

Nasza wyjątkowość to mit, powstał z powodu
Skomplikowanej aktywności nerwowej.
Dobry Ojcze, od razu byś zmienił mnie w rikszę
Albo w osobę, co mechanicznie zmienia popielniczki.

 

 

 

* * *

 

A więc to jest twoje ostatnie życie, nie okłamiesz siebie,
Urodzona, aby rzucać rzeczami, uścisnąć przyjaciół przed odlotem.
Kupić środki znieczulające duty-free.
Kiwnąć głową roześmianym Koreańczykom albo Hindusom.

Przecież to twoje ostatnie ciało, szkielet jednoosobowy.
Poczekalnia przed wyjazdem do górskich wiatrów.
Czekaj, skarbie, dwa, trzy ach, lat dziesiątki –
Usiądź, by pośmiać się z Wszechmogącym.

Jeśli czegoś żałujesz, to tylko tego,
Że tak trudno dotrzeć do wiecznych prawd.
Moja grzywka, jak przez sito, filtruje świat
I świat staje się dla mnie łaskawszy.

Wszystko, co wciąż jest nieznane – sprawdź, posmakuj.
Wszystko, czego nie widać z ziemi – badaj z lotu ptaka.
W tym konkretnym, trudnym układzie współrzędnych
Jest twoja ostatnia młodość.

Łatwiej zatańczyć wierszem, stukać obcasami
Jeśli już nie spać – niech nie śpi całe miasto.

Jesteś wspaniała taka dzięki grzywce.

A na wiosnę
Poszczęści się znów
Jakiemuś głupiemu chłopcu.

 

 

 

Z nim w środku

 

Z nim w środku tak szybko stanę się dla siebie ciasna,
Że ustami będziemy zamykać się jak ranami.
Rozstać się zdecydujemy wcześnie,
W niezamieszkałą przestrzeń snu.

Będzie dzwon, z łez hołd, oczami do niego.
On słowami zasypie wzniosłymi, filmowymi.
I zardzewiale, jakby futerałem,
Ściśnie w palcach moją dłoń.

Odwrócę się, tłum rozstąpi się na przedzie.
I pójdę, jak po polanach, prawie bezgłośnie ja –
Rękę złamaną – jak dziecko –
na piersi kołysząc.

 

 

Trzeba było się zabezpieczyć

 

Trzeba było ostrożniej.
Trzeba było przewidzieć awarię.
Ojciec po prostu chciał się rozerwać.
I sprawdzić mnie tobą.

Czekałam na Jego podstęp.
Zdecydował nie tracić nawet dnia.
Cóż, bingo. Jest mi naprawdę źle.
On znowu mnie ograł.

Od ciebie tak ciepło i ciasno…
Uśmiech twój tak gorzki…
Bóg zawsze gra nieuczciwie.
Bóg gra na pewniaka.

On blefuje. On nie śmieje się.
On obmyśla ruchy.
Dlatego słońce
miedzią zalewa twoje ślady,

Dlatego spojrzenie twoje chciwe
I oddech – jak przypływ.
Ty przecież wiesz. On bezlitosny.
On roztopi mnie tobą.

On skoroduje mnie czarną sadzą
Twoich złych włosów. I rzęs.
On, prawdopodobnie, zmusi
Aby go błagać –

I ukrzyżuje. Gdzie? Na Golgocie?
Ty – szybciej mnie zabijesz.

Zajdę do ciebie na kawę
Umrę u twoich podeszew

 

 

 

I turlaj się butelką po autostradzie

 

I turlaj się butelką po autostradzie,
Ogłuszony, plastikowy, prosty.
Siedzieliśmy godzinę, i rozeszli, nie oglądając się.
Żadnych „zostań” lub „zaczekaj”;
Mam nocną kolejkę, pięćdziesiątą szóstą.
Podwieź mnie do dworca, wujku,
Jedziesz przecież całkiem pusty.
To, do czego najtrudniej przywyknąć –
Jestem sama, jak kamikadze lub rybak.
Osamotniona bardziej niż menel,
Zapięty zimnem na ulicy: jestem słaba.
Osamotniona bardziej od wszystkich pijanych psów.
Potrafisz tak beznadziejnie chrząknąć,
w stylu: palenie to moja sprawa.
Ja bym nie odeszła. Siedziałabym i pocierała
Obwódkę szklanki lub obrączkę.
I patrzyła w szyję, obojczyk, gardło,
W kołnierz koszuli – ale nie w twarz.
To od razu wypchnęłoby
te wiertła:
Sto jeden przeklętych wierteł
Z ołówkowego grafitu, język kindżału
(Rowek na ostrzu jak igła),
Żebym szczęśliwa pobiegła,
Kiedy on dowiezie mnie do węgła
A nie ogłuszenie, mdłości i mgła.
Chciałabym, żeby to ona Ciebie uwielbiała,
Rozpieszczała i strzegła.
Przypomnij mi, żebym więcej nie przyjeżdżała.
Żebym faktycznie – nie zdołała.

 

 

 

Vera PolozkowaVera Polozkowa : rosyjska poetka, aktorka, dziennikarka, blogerka. Urodziła się 5 marca 1986 roku w Moskwie. Wydała tomy wierszy: Nie-wiersz (2008), Fotosynteza (2008, wydany wspólnie z fotografką Olgą Povolgą), Niepoemanie (2010), Ostocherchenie (2013), Odpowiedzialne dziecko (2017). Laureatka nagrody „Nieformat” w Nominacji Poetyckiej im. Rimmy Kozakowej. Była również nominowana do nagrody magazynu Snob „Made in Russia” za syntezę literatury z innymi sztukami, a także jest laureatką nagrody literackiej „Parabola”. Zbiór wierszy Fotosynteza, w związku z komercyjnym sukcesem książki, był przedrukowywany trzykrotnie. Trzeci zbiór poetki – Ostocherchenie, zawiera prace z Cyklu indyjskiego, który Vera rozpoczęła w 2008 roku i uzupełniała po każdej podróży do Indii. Twórczość poetki stała się treścią kilku przedstawień teatralnych, m.in. Wiersze o miłości, Wybrańcy, Wiersze o Moskwie, w których często autorka występowała jako aktorka. Równolegle z twórczością poetycką Polozkova zajmuje się działalnością muzyczną i koncertową. W 2011 roku artystka wydała album Sign of Inequality i wykonała około sześćdziesięciu koncertów w Rosji i na Ukrainie. Grupa Very Polozkovej była nominowana do niezależnej nagrody muzycznej „Steppenwolf”, a klub „16 Ton” przyznał Polozkovej i jej zespołowi nagrodę Złotego Gargulca. Polozkowa wydała swój pierwszy zbiór wierszy w wieku piętnastu lat. Ostatnie dwie klasy szkoły ukończyła eksternistycznie i dostała się na dziennikarstwo MGU. Na piątym roku odeszła z uczelni i rozpoczęła pracę jako dziennikarka-freelanserka. Dzisiaj Vera Polozkowa zaliczana jest do poetów nowej generacji.

 

 

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

 

Marta Solomej – Poetka. Tłumaczka z j. rosyjskiego. Pochodzi ze Szczecina.

Wiersze publikowała w „Odrze ”, „Helikopterze”, „Obszarach przepisanych” i na portalu Pisarze.pl. Obecnie mieszka w Lublinie.

PODZIEL SIĘ

Do góry