Beacie
1.
— Na fotografii stoję w grupie dziewcząt. W kółeczku. Człekołak podgrywa na pianinie. Mam szczerbatą grzywkę. Włosy ścięte na pazia. Trochę na… Mireille Mathieu?
— Trochę…? Przypomina pan kopię małej Mathieu. Kto ścinał panu włosy?
— Człekołak.
— Nikt inny?
— Zawsze robił to Człekołak.
— Jak długo?
— Dwadzieścia pięć… może trzydzieści lat?
— Stoi pan na zdjęciu sztywno jak niewykształcona w pełni drukowana litera „A”. Zasznurowane buciki. Jedna skarpetka wyżej, druga niżej. Krótkie spodenki na szelkach i biała koszulka z rękawkiem. Chłopiec…
— Tak?
—… tyle, że w kółeczku, pośród starszych i zakwitających dziewcząt. Rozbrzmiewa muzyka, której pewnie pan nie pamięta?
—… Mam dziewięć lat, dziesięć.
— Proszę, aby zwrócił pan uwagę na nieśmiałość… czy nieumiejętność odnalezienia się w grupie, w rytmie. Rączki chłopca w skurczu. Bezwiednie podwijane spodenki. Zamknięte usta. Wargi krwią nabiegłe. Albo pomalowane. Twarz ożywiona? Twarz zaskoczona życiem? Raczej maska. Nie uważa pan?
— Chyba tak.
— Nie chciał pan brać udziału w zabawie?
— Nie. Wyraźnie nie chciałem.
— Ale nie powiedział pan o tym nikomu?
— Nie. Nigdy i nikomu podobnych rzeczy nie mówiłem. Bałem się… Zawsze, wszystkiego i wszystkich, bałem się. Mówienia najbardziej.
— Kojarzy pan powód?
— Zapewne, dlatego, że miałem popsute zęby.
— W tamtej, oddalonej o dziesięciolecia, chwili próbuje pan naśladować koleżanki, ale nie ma pan ich luzu, swobody. Proszę zwrócić uwagę: pańska twarz się rozdziela. Oczy nie patrzą na to samo. Uśmiech jest sztuczny i towarzyszy mu pragnienie, aby zasłonić wstyd i niechęć. A więc maska…
— Rzeczywiście.
— Pańska myśl jest gdzie indziej. Gdzie indziej jest uczucie, lewa ręka. Próbuje pan wytrzymać kaprys kogoś, kto pana tam ustawił.
— Człekołaka. Zabawa i taniec były żywiołami Człekołaka… Drugie zdjęcie…
— Na drugim zdjęciu… grupowym… pana twarz zdaje się scalona uśmiechem i uwagą. Bywał pan dzieckiem pogodnym. Pogodę pańskiego wnętrza potwierdza pana wyraźna obecność i akceptacja. Spojrzenie spotyka się w centrum obiektywu. Nie ma tego pęknięcia, które widzimy na pierwszym.
— Proszę, aby teraz… przyjrzała się pani trzeciej fotografii.
—… To… pan?
Steinway, niczym milczący lokaj w lśniącej czarnej liberii. Miniaturowe popiersie Bacha. Na ścianie Melancholia Dürera. Obok autoportret Schönberga. Pewnie oryginał. Firany zawinięte na parkiecie jak balowe suknie w kolorze écru. Za oknami ogród oddychający piersią zabytkowego parku i smaku. I pomarszczone, ale zadbane jej dłonie, które dotykają dowodów na istnienie czegoś, co pojmuję, jako własną przeszłość.
— To ja.
— Kto…? Kto wpadł na taki pomysł?
— Człekołak.
— Człekołak…? Pana twarz… widać to po oczach, ustach… na tym zdjęciu pana twarz się rozpada… Oczy pomknęły gdzieś, daleko.
— Nieustanne przeobrażanie…
— O czym pan myśli?
— Twarz jest, jaka jest, tylko chwilę. Kiedy chwila minie staje się inną twarzą. I nigdy już nie będzie tą samą. Z czasem wyłania się owoc nieustannego przeobrażania: twarz pognieciona lękiem i goryczą. Twarz jest jak zegar. Zauważyła pani?
— Powiada pan: „Jak zegar…?”
— Właściwie nie pamiętam dnia nieprzyprawionego goryczą.
— Jak określiłby pan dzieciństwo? Najkrócej, jak to możliwe. Jednym słowem.
— Weltszmerc…? Na trzecim zdjęciu widzę dziewczynkę o twarzy klauna wypatrującą kresu cierpienia.
— Klauni, to najsmutniejsi bohaterowie świata. Przepastna głębia smutku klaunów każe im zakładać maski i stroje upiornej beztroski. I tylko ci, którzy dotknęli rzeczywistej głębi smutku potrafią bawić innych.
— Widzę oczy żydowskiej dziewczynki wyglądającej zbawienia w śmierci. Cienie pod oczami. Usta przerysowane grubą krechą czerwonej pomadki. Policzki z pomadkowymi jabłkami uśmiechów. Wargi pęknięte niemocą i zdumieniem.
— Zdumieniem?
— Że nie widać końca. Pierś zgarbionej Żydówki przepełnia bezdźwięczne „Nie!” stojące ścianą między wargami a żądnymi tchnienia płucami. Ona zdaje się dusić. Włosy na Mathieu. I krzyk wielkiej we włosach bordowej kokardy…
— Pamięta pan kolor?
— Nie. Pamiętam Człekołaka i ulubiony kolor Człekołaka. Na innej fotografii mam sukienkę w biało-czerwoną szachownicę, czerwone lakierki i niemowlęcy smoczek w prawej dłoni. Potem w ustach.
— Powiedział pan: „Ona zdaje się dusić”.
— Byłem chłopcem… ale patrząc w przeszłość, poprzez jedno to zdjęcie, sam tracę pewność, że obserwuję siebie, chłopca, którym, bez wątpienia, byłem. Odnoszę wrażenie, że to dziewczynka o twarzy gejszy i sylwetce kurtyzany…
— Co czuje pan teraz? Nie pytam, co pan czuł, jako przebierany chłopiec.
— Jeśli ufamy komuś bezgranicznie, tak, jak ja ufałem Człekołakowi, wszystko, co nas spotyka, przyjmujemy za oczywistość. Za normę. Przebieranie stało się dla mnie normą, czymś naturalnym. Z czasem — praktykowaną w samotności pasją i namiętnością.
— Jak, teraz, widzi pan osobistą przeszłość?
— Trudne to… Jeśli wymyka się nam rzeczywistość, tym trudniej mówić o przeszłości. Cierpiałem. Większość nas cierpiała. I jednocześnie… dzieciństwo wspominamy najczulej, prawda?
— Bardzo często.
— I wzdychamy za dzieciństwem, jak za utraconym bogactwem. Kto wie, może rodzimy się po to, by cierpieć i okaleczać? Na czwartym zdjęciu, zrobionym wiele lat później w Eisenach, stoję obok pomnika Johanna Sebastian Bacha i… nie wiem już, kim jestem. Ciało młodzieńca, który czuje się kobietą. Ciało w określonej przestrzeni niemieckiego miasta i umysł gnający na rydwanach myśli. Jestem — nie jestem. Kobieta — mężczyzna. Tu — nigdzie. Jak rozszarpany bohater Guerniki, którego zapomniał dorysować Picasso. I proszę, aby zwróciła pani uwagę na grymas twarzy: pozbawiona jest uczuć…
— Tak pan uważa?
— Skłamałbym. Z twarzy młodzieńca, który nie wie, kim jest i po co żyje, sączy się obrzydzenie lub niechęć. A może tylko lęk?
— Był pan pierwszym dzieckiem?
— Urodziłem się pierwszy. Potem siostra.
— Matka miała was dwoje?
— Człekołak miał skrobanki.
— Potrafi pan powiedzieć, ile?
— Co najmniej kilka. To cud jakiś, że jesteśmy… Na fotografiach, które pani ogląda, przebywam dziwną drogę od prostego akompaniamentu dziecięcej piosenki do złożonego kunsztu bachowskiej polifonii. Ciekawe, prawda?
— Brzmi coraz ciekawiej.
— Od tego, co proste, do tego, co złożone. Drogą zagęszczenia, ale i zagmatwania, kiedy nic nie jest już oczywiste… jednoznaczne. Od zdrowia do choroby… Przed śmiercią Człekołaka zebrałem się w sobie i spytałem, dlaczego przebierał mnie w dziewczęce stroje i traktował jak powiernicę. Usłyszałem: „Nie zamierzam dzielić majątku. Homoseksualizm jest równie skuteczny jak katolicki celibat. Zresztą, zawsze myślałam, że zostaniesz księdzem.”
— Jak pan zareagował?
— Milczałem.
— Ojciec był świadkiem słów matki?
— Mój ojciec był wilkołakiem. Bił. Często. Boleśnie. Szarpał za włosy i zatapiał szpony słów. Wpadał w szał. Wilczy amok. Wilkołaka, jako dziecko, bałem się najbardziej. Pobity umykałem w odosobnione miejsce i medytowałem dotyk.
— Nie rozumiem.
— Oddawałem się medytacji dotyku ciała. Pani rozumie? Własnego ciała. Poświęcałem temu miesiące. Potem lata. To działało odurzająco. Taki lek przeciwbólowy. Z czasem zakładałem damskie buty, bieliznę, sukienki. Depilowałem nogi. Chodziłem przebrany po domu. Zatrzymywałem się przed lustrem.
— Rodzice tego nie zauważyli?
— Rodzice zajęci byli sobą. Prędko mieliśmy telewizor. Człekołak całe popołudnia spędzał przed telewizorem. Przed śmiercią potrafił czytać książkę, rozwiązywać krzyżówkę i śledzić wydarzenia serialu. Wilkołak zasypiał i budził się z grającym telewizorem. Telewizora brakowało w łazience. Dzięki drzemkom Wilkołaka zdołałem ujrzeć całego Felliniego. Oczywiście najbardziej u Felliniego podziwiałem kobiety. Potem muzykę Roty.
— Czy podglądał pan matkę?
— Nigdy. Myślałem o tym, ponieważ robił to kolega z klasy. Podglądał matkę i oddawał się medytacji dotyku własnego ciała.
— Czy jego matka wiedziała?
— Powiedział kiedyś, że tak i, że ją to bawiło. Był nadpobudliwy, ale nie przekroczył ostatniej granicy. Jako chłopiec, niechcący, widywałem Człekołaka prawie nagiego. Na plaży odsłaniał piersi. Nosił skąpe biustonosze. Dbał o siebie. Wilkołaka często brakowało. Wyjeżdżał. Przebywał na delegacjach, komunistycznych zjazdach. Człekołak kochał słońce. Słońce, niczym nieokryte, żąda żaru uczuć i nagości. Na balkonie domu Człekołak opalał się nago. Rozwieszał na balustradzie koce. W domu paradował w koronkowej bieliźnie…
— Proszę mówić.
— Matka nie może… posiąść syna?
— Taki mamy porządek.
— Tak… ale Człekołak robił wszystko, abym należał do niego. Zaraz po ślubie, skierował do mojej żony słowa, które miały być żartem: „Myślałam, że na stare lata spacerować będę z młodszym i przystojnym brunetem pod rękę, a tu… dupa”.
— Czy matka zaakceptowała pański wybór?
— Niestety nie. Najgorsze, że mieszkaliśmy obok siebie i przestrzeń dzieląca domy z każdym dniem gęstniała. Tę pozornie pustą przestrzeń przebywaliśmy w mozole. Marzyłem, aby przenieść dom na drugi kraniec planety.
— Byle daleko stąd?
— Jasne. I chcę pani powiedzieć, iż nie wierzę, że obcowanie matki z niemowlęciem wolne jest od erotycznej imaginacji i doznań obojga. Jeżeli to z kolei jest prawdą, to wyznać muszę…
— Słucham pana uważnie.
—…muszę pani wyznać, że trudno, doprawdy, trudno być kobietą. Kobieta początkiem jest nowej świadomości, nowych uczuć, nadziei i nowej szansy na godną egzystencję w ciele człowieka.
— Godną, ale nie idealną. Pamiętamy, że nie ma wychowania bez błędu.
— Szkoda.
— Taki jest nasz ład. Innego nie będzie. A czym, pana zdaniem, czym dla pana była i czym jest masturbacja?
— Medytacją dotyku. Ekspresową namiastką zwykle opornego w realizacji marzenia. Gdy jest ci źle, tęsknisz, w każdej chwili, zastępczo, zwrócić się możesz ku fizycznemu centrum wszechświata.
Uśmiecham się. Jej dłonie tracą zmarszczki a paznokcie tryskają kolorem pogodnego nieba. Chwila, w której unoszę filiżankę. Dopijam przestudzoną jaśminową herbatę. Biorę do rąk zeszyt, w którym zapisywać mam to, co mnie męczy, zaskakuje, sen jakiś. Siedzimy w wygodnych i głębokich fotelach. Szklany secesyjny stolik, jaki zdarza się podziwiać w składach staroci. Porcelanowy herbaciany serwis. Ażurowa serwetka ręcznej roboty. Jaśmin — zapach terapeuta.
— Zakończymy na dzisiaj?
— Tak. Dziękuję pani.
Nie ruszam z miejsca. Przymykam oczy i wdycham woń jaśminu.
— Dziękuję. Ale chciał pan jeszcze coś powiedzieć?
— Zawsze myślałem, że wraz z nową świadomością świat powstaje od nowa.
— I wszystkie te światy mieści jedna maleńka planeta?
— To niezwykłe.
2.
Biel kartki skrywa sacrum. Sacrum, które onieśmiela. Płoszy słowa. Jest zamglonym zwierciadłem odbijającym pustkę głowy. A na początku powinno być słowo:… Człekołak…
„Człekołak — zwierz w ludzkiej skórze. Obcy w masce matki. Planetą Człekołaka jest słońce. Pełnia słońca — to czas Człekołaka.
Człekołak nie zabija od razu. Ofiara Człekołaka umiera latami. Jej niewidoczne rany stają się coraz głębsze. Życie ofiary upływa coraz szerszym nurtem ran. Na jej ciele, jak na geograficznej mapie świata, rysują się kontynenty wewnętrznych obrażeń. Medycyna nazywa to nadmierną aktywnością układu współczulnego. Czerwone plamy na skórze wskazują miejsca pozbawione życia: człowieczeństwa — człowieczego ducha. Człekołak — to łaknący człowieka. Człekołak — to bestia żywiąca się człowieczeństwem. Karmiąca się substancją człowieczego ducha. Jest pozorną odwrotnością wilkołaka. Człekołak i wilkołak — to bestie pozbawione sumień. Obie gustują w sumieniach ofiar. Sumienia ofiar zżerają na deser.
W oślepiającym świetle słonecznego dnia zło nie bywa widoczne. W otępiającym świetle słonecznego dnia poruszamy się po omacku. W odurzającym świetle słonecznego dnia wszyscy są zadowoleni.
Człekołak zadaje cios za ciosem. Ranę za raną. Oblicza Człekołaka nie opuszcza uśmiech.
Kochać znaczy okaleczać. Rodzinna indoktrynacja — to boski system. Nie ma w nim miejsca na ludzką wątpliwość. A przecież miłość wątpliwością jest. Nieustającą w zwątpieniu wątpliwością.
Moje człowieczeństwo pozwalało trwać bestii w ciele matki. Moje człowieczeństwo było jej pokarmem. Jestem, więc boję się. Boję się, że i ja jestem bestią.
Człowiek rodzi się po to, aby przebaczać. Aby przebaczać Bogu i Kapłanom Zła, których rozkoszą jest spożywanie ludzkiej krwi. Dla Kapłanów Zła krew jest duszą i życiem. Rozkoszą Boga jest to, że może, co zechce. Na przykład: przestać istnieć.
Miłość wątpliwością jest, wahaniem, czy kochanie jest prawdą.
Najwcześniejsze, związane z tym, wspomnienie…?
Babcia mówi Człekołakowi o zdarzeniu, które przytrafia się sąsiadce: — Helenka przyłapała swoją na majstrowaniu.
Ja nie zostaję przyłapany. Nie. Nie pamiętam siebie płonącego stosem wstydu.
Majstrowanie…
Jestem na zimowym obozie w Stasikówce. Krzyczą: »Auschwitz!« Słyszę: »Dudek!« Przez uszy pokracznego szkieletu z nieludzkim profilem. Przez żebra i nos dziobaczy. Dzieciństwo — to…
Aleks Portnoy nie cierpiał własnego profilu, z powodu którego cierpiał. Bronię się: »Nie jestem ptakiem!« »Dudek! Dudek! Duuudaaa!« Wkładam palce prawej dłoni do nosa. Wyginam dziobaczy nos w górę. Chodzę z palcami w nosie. Defiladuję nosem.
Na trzech łóżkach izby leżą trzej koledzy z liceum. Mieszkamy razem. Starsi i młodsi. Teraz starsi leżą w ubraniach na łóżkach, śmieją się i patrzą na mnie. Z najmłodszych jestem w góralskiej izbie sam. Starsi mają rozpięte rozporki, z których wystają różowe, pionowo wzniesione, gromnice. Starsi głaszczą gromnice w górę i w dół. Z każdym ruchem trzech rąk gromnice stają się bordowe a oddechy starszych ciężkie. Stoję i patrzę. Nie wiem, że można wyjść. Że można się odwrócić. Ciałami licealistów miota krótki ból. Gromnice zapalają się we wnętrzach ich brzuchów a swetry pokrywają ślady zbłąkanych ślimaków.
Zostaję z Kostkiem i jego klarnetem. Kostek kończy liceum. Mówi, że mam go delikatnie złapać ustami i dmuchnąć. Dmucham w klarnet. Instrument milczy. Kostek dmucha. To samo. Kostek jest zły. Mówi, że zniszczyłem stroik, jedyny stroik, jaki zabrał na wakacje, aby ćwiczyć. Kostek nie będzie mógł ćwiczyć. Za chwilę Kostek nie jest zły. Klarnet leży na góralskim łóżku. Kostek biegnie za Góralką. Do izby wchodzi kolega Kostka. Uśmiecha się i pyta, dlaczego nigdy się nie uśmiecham. Mówi, że mogę zagrać na jego klarnecie. Kostek wraca pijany bólem. Zatacza się. Pani mówi, że Kostka pobiła Góralka. Kolega Kostka mówi, że Kostek pobił się o Góralkę. Dodaje, że Góralki są chętne a Kostka dopadł jurny Juhas, bo Kostek zawołał »Juhas!« od tyłu.
Wracamy ze spaceru. Mamy mokre buty, skarpety, spodnie. W izbie stoi piec. Na ciepłym piecu stawiamy w rzędzie buty. Na żyłce, ponad butami, wieszamy mokre skarpety, spodnie. Mam mokre majtki od śmiechu. Suszę je na sobie. Wieczorem izba ma niebieskie i wonne ciało dymu listopada albo dwusuwa. Kocham Ilonę. Pragnę jej dotknąć tak, jak dotykam wonnego ciała izby. Ilona woli Kostka. Przytula do niego wonne ciało dziewczyny w rytmie Ti amo.
Człekołak jest wychowawczynią na obozie. Bez przerwy każe mi się uśmiechać. A ja nie potrafię uśmiechać się z palcami w nosie. Człekołak mówi, że jestem ładny, jak dziewczyna. Kolega Kostka uśmiecha się do mnie i dotyka moich pleców. W izbie stoi obok mojego łóżka z gromnicą ukrytą pod swetrem. Nucę Ti amo.
Na nartach najlepszy jest Kostek. Jest najlepszy również na dyskotece. Najlepszy w całowaniu. Leżę na góralskim łóżku, zamykam oczy i widzę całujące usta Kostka. W autobusie jadącym do Zakopanego jakiś mężczyzna mruga do mnie okiem i wypowiada szept. Tej nocy nie mogę zasnąć. Widzę jak Kostek broni mnie przed mężczyzną. Jak bije się o mnie. Kostek… Jest Grekiem i chodzi z nami do szkoły.
Idziemy po szklanym Porońcu. Potok jest wąski i przypomina ślizgawkę. Idziemy wolno i ostrożnie. Klękam. Zatopione w zimowym szkle: puszka po konserwie, butelka po winie, stary kapeć, opona. Sunę na kolanach po zmarzniętym na kość galarcie.
Smaruję twarz kremem Nivea. Nos smaruję dwa razy. Smaruję i wyginam w górę. Marzę, aby zmniejszył się, wyprostował i stał nosem Ilony. Nosem, którego nie widać. Który zasłaniają oczy dziewczyny. Kiedy patrzę w oczy Ilony, nie widzę jej nosa. Widzę jej oczy i piersi. Chcę zostać jej kolegą, skoro nie mogę być chłopakiem. Lepiej czuję się pomiędzy dziewczętami. Starsi powodują, że się pocę, drżą mi nogi i słowa. Nie biegam tak szybko jak Kostek. Nie mogę uśmiechać się po grecku. Mam zepsute zęby. Dziewczęta i kobiety Felliniego mają świeże uśmiechy Kostka. Ilona jest dziewczyną Felliniego.
Człekołak mówi, że mam zgrabne nogi. Nogi jak dziewczyna. Zakładam nogę na nogę. Przypominam wiolinowy klucz albo odwróconą literę g.
Kostek pokazuje dziury w ścianie góralskiej chaty. To, po gaździe, mówi, gazda miał ochotę a gaździny akurat nie było. Kostek rzuca w ścianę finką. W rzucaniu nożem jest najlepszy. Jego twarz rozświetla grecki uśmiech. Nóż wbija się w obrazek z Matką Boską.
Kiedy w izbie zostaję sam, sięgam po siebie. Izbę pokrywają ślady zbłąkanych ślimaków.
Kremem Nivea smaruję twarz, ręce i nogi. Błyszczę jak Ilona. Nabieram odrobinę kremu na wskazujący palec i szukam w sobie drogi do Ilony.
»Kremujesz się jak laska.«
Jest dyskoteka. Ti amo. Kostek tuli Ilonę. Kolega Kostka pyta, czy pójdziemy odpocząć do izby. Mówi, że podoba mu się mój profil.”
3.
— Co u pana?
— Zastanawiam się, od czego zacząć…
— Od spokoju. Od zeszytu. Od czego pan chce.
— Dzisiaj chcę… o uwadze.
— Interesujące.
— Otóż uwaga, moja uwaga, zdaje mi się krnąbrnym zwierzątkiem.
— Jakim?
— Krnąbrnym. Przekornym. Nieposłusznym. Przebywa ze mną chwilę, aby, niepostrzeżenie dla mnie samego, porzucić mnie, jak wiewiórka porzuca gałąź, drzewo, park. Wykonuję prostą czynność i przestaję być jej świadomy. Ręce myją się same. Szklanka herbaty napełnia się wrzątkiem.
— Uwagę określam aktem świadomości obecnej…
— Ja nazywam ją krnąbrnym zwierzątkiem, które pewnego dnia przestanie istnieć.
— Chodzi panu o śmierć?
— Tak.
— Pańskie krnąbrne zwierzątko przestanie istnieć, jeżeli nie jest wariacją jednego i nieprzerwanie trwającego bytu świadomości.
— Ale pojedyncza uwaga i tak zgaśnie wraz z jednym ciałem.
— Nie wiemy, jak będzie. Nie wie tego pan. Nie wiem tego ja. Ci, którzy odeszli, nie mogą nic potwierdzić i niczemu zaprzeczyć.
— Zgoda, nie wiemy. Ale ruchliwość… żywotność mojego, jak pani powiedziała, krnąbrnego zwierzątka tłumaczę strachem przed nieistnieniem. Ono boi się końca. Dlatego czmycha to tu, to tam. A ja zmuszony jestem przypominać sobie, co robiłem, co myślałem, o czym rozmawiałem z panią przed chwilą. Biorę tabletkę i zaraz nie wiem, czy wziąłem tabletkę. Czy tylko mi się zdaje, że nie wiem…? Moje zwierzątko odpoczywa w trakcie snu albo kwadransów melancholii.
— Wybaczy pan, że przerywam: jeśli rzeczywiście w trakcie snu i, jak pan powiedział, kwadransów melancholii nasza uwaga przysypia. A może wędruje w innym natężeniu, na innej częstotliwości? Może nie zanika nigdy?
— Na co dzień, moje krnąbrne zwierzątko, przemierza odległe przestrzenie, podczas, gdy ciało znajduje się w miejscu. Zagląda do piwnic pamięci albo na strych wyobraźni. Przez całe życie krnąbrne zwierzątko mi się wymyka i najczęściej to ja podążam za nim. Chyba, że…
— Chyba, że?
—… dostaje zabawkę w postaci idei, rzeczy, potrawy albo fizycznego doznania… A wszystko po to… tak czuję… ponieważ boi się myśli o śmierci.
— A czym według pana jest myśl?
— Mnie pani pyta?
— Tak, pana.
— Nie wiem… Może tą pierwotną cegiełką energii, z której Bóg, w matce wyobraźni, kształtował świat? W medytacji dotyku własnego ciała jestem sobą. Zjednoczony i roztańczony na ostrzu zmysłów — rozmajstrowany.
— Pan powraca do masturbacji. Samozaspokojenie jest rozwiązaniem tymczasowym i ocenianym różnie. Najczęściej negatywnie…
— Zgoda. Chciałem tylko powiedzieć, że majstrowanie jest dla mnie pełnią trwania w uwadze, w ciele i w akceptacji całego, jakim jestem. Przez lata nie potrafiłem zaakceptować tego, jaki jestem. Przez lata nie potrafiłem zaakceptować siebie. Zaakceptować ciała. Dopiero w medytacji dotyku osiągnąłem pełnię aprobaty. Jedną z najatrakcyjniejszych zabawek, jakie zaoferowałem krnąbrnemu zwierzątku było majstrowanie. Dzięki niemu cielesność przestała być dla mnie problemem.
— Czy pańscy rodzice wiedzieli?
— Chyba tak.
— Ale nic nie zrobili?
— Nic. Medytacja dotyku była jak czar przemiany płci: ciała chłopca w ciało dziewczyny, potem kobiety. Jak rytuał przemiany i wyzwolenia z siebie. Była osią mojej egzystencji. Chcę zrozumieć, dlaczego.
— Od kiedy pan to robi?
— Od zawsze. Moje ciało nie znało jeszcze nasienia, gdy ja spędzałem dnie i noce na poznawaniu jego tajemnic… Lubię rozmowy z panią. Lubię ten pokój.
— Przypominam, że to terapia.
— Oczywiście, wiem i pamiętam. Mijają jednak dni, mijają lata. Tak może przeminąć życie i nic w mojej ludzkiej historii się nie wyjaśni. Nic. Rozmowy z panią dają posmak zbliżania się do jakiejś granicy, może granicy niewiedzy. Przy pani czuję, że dokądś docieram, że… zaczynam wiedzieć, jak wiele nie wiem.
— Terapia, znów panu przypominam, jest podróżą, z której powinniśmy wrócić inni. Przynajmniej takie jest założenie.
— Chcę w to wierzyć.
— Ważne jest, że pan chce.
— Jakkolwiek ocenia się onanizm, faktem jest, że zaakceptowałem własną cielesność dzięki mojej praktyce medytacji i dzięki literaturze.
— Co pan czytał?
— Iwaszkiewicza. Kiedyś czytałem sporo Iwaszkiewicza. W trakcie lektury jednego z opowiadań byłem nagi. Przyglądałem się sobie w lustrze i czytałem tekst na głos.
— Bywał pan w domu sam?
— Często. I miałem swój pokój. W piwnicy. W prozie Iwaszkiewicza znalazłem obraz fizycznej harmonii męskiego ciała. Wzorzec piękna. Pewnego dnia, długo na to czekałem, odniosłem wrażenie, że w lustrze obserwuję iwaszkiewiczowski kanon piękna. Że moje kształtujące się płciowo ciało zaczyna ów kanon spełniać. Było jednak inaczej…
— Co się stało?
— Z lustra spoglądała na mnie bezwstydna młoda kobieta z męskim członkiem i zalotnym profilem.
— Jak pan zareagował?
— Pokochałem ją. Pokochałem kobietę z lustra. Dopiero później zrozumiałem, że na drodze medytacji dotyku zaakceptowałem ciało, owszem, ale jako ciało… dojrzewającej kobiety. Krnąbrne zwierzątko oczekiwało już tylko jednego: kontemplacji lustrzanej piękności. Stałem się, ukrytą dla zewnętrznego świata, kobietą. Ideałem, za którym tęskniłem i który odnajdywałem na wezwanie.
— Nadal zakładał pan damskie ubrania?
— Oczywiście. Na początku szperałem w rzeczach Człekołaka. Potem siostry. Następnie przyszła kolej na rzeczy żony. Używałem jej kosmetyków.
— Nie obawiał się pan przypadkowego spotkania z kochającą pana kobietą?
— Obawiałem się. To zrozumiałe. Ale kobieta z lustra miała nad nami przewagę.
— Jaką?
— Kochałem ją… Kochałem kobietę z lustra bardziej, niż samego siebie. Tę szkaradę, jak po latach wyraziła się żona.
—… Żona przebaczyła panu?
— Tak. To zadziwiające… Pragnąłem tego… I stało się. Po części dzięki pani.
— Pierwszym terapeutą, który panu pomógł, jest pan. Drugim — miłość pana żony. Ile lat jesteście razem?
— Około trzydziestu?
— Szkoda byłoby poświęcać trzydzieści lat życia dla złudzenia. Gdzie się poznaliście?
— W szkole muzycznej. W klasie teorii. Przez długi czas myślałem, że jest aniołem.
— Niewątpliwie jest pańskim aniołem. Jak żyliście?
— Niedługo po ślubie, mieszkaliśmy w piwnicznym pokoju domu rodziców, niedługo po naszym ślubie żona usłyszała z ust Człekołaka: „Won!”.
— Czy wynikało to z konkretnego zdarzenia?
— Myślę, że nie akceptowała wyboru mojego serca.
— Stanął pan po stronie matki?
— Nie. Nigdy nie stawałem po stronie Człekołaka.
— Co zrobiliście?
— Żyliśmy, jakby nic się nie stało.
— Żyliście w kłamstwie?
— W butwiejącym kłamstwie. Nasze relacje się rozpadały.
— Może pan opowiedzieć o małżeństwie?
— Pierwsze osiem lat było czasem zjawiskowym. Nadawałem ukochanej coraz to nowe miana: Aletka I Tako, Kymie, Ceratka, Atka Be I Ceratka Ce, Pl-sz-r-ż, Anielica i wiele innych. Kochaliśmy się. Pojawienie się Mimi…
— Kogo, przepraszam?
— Mimi, naszej córeczki. Pojawienie się Mimi nadało dniom głębi.
— Byliście szczęśliwi?
— Tak.
— Pomimo, że prowadził pan podwójne życie?
— Długo nie potrafiłem skończyć z adoracją lustrzanego obrazu. Pojawienie się Mimi… Człekołak wziął Mimi na ręce dopiero po roku, jakby… jakby przez cały rok nie potrafił mi wybaczyć…
— Czego mianowicie?
— Tego, że Mimi nie jest jego dzieckiem, ale chciałem o czymś jeszcze pani powiedzieć… Niestety, moje krnąbrne zwierzątko dało susa.
— Może wróci na miejsce? Mamy jeszcze chwilkę.
— Uwaga jest dla świadomości tym, czym dla organizmu jest krew.
— Tego jeszcze nie słyszałam.
— Tam, gdzie krew gromadzi się w nadmiarze, tam dzieje się coś ważnego. Życie przeżyte w pełni uwagi musi być ekstraktem życia, życiem Boga. Esencją mojego życia jest melancholia.
„Bach przypomina rzeźnika. Co spojrzę na Bacha, widzę rzeźnika, pruskiego buchaltera, miłośnika ciast z Eisenach, ale nie kompozytora. Nie — kompozytora.”
4.
W XV. w. rada teologów, zwołana przez cesarza Zygmunta Luksemburskiego, stwierdziła, że wilkołaki istnieją.[1]
„Jedno ze źródeł wiedzy z mroku poczętej dostarcza wskazówek dotyczących przemiany. Sprzyjające przeobrażeniu cechy miejsca; pora: pomiędzy drugą i trzecią godziną nocy; rekwizyt w postaci skóry zwierzęcia. Tekst inkantacji oraz maść. Skład maści, którą wcierać należy w ciało, przez sześć nocy poprzedzających pełnię księżyca, przyprawia o zawrót głowy. Aby zdobyć składniki niezbędne do przygotowania maści, trzeba wpierw stać się mordercą, wilkiem w ludzkim ciele, człekołakiem. Musiałem zrezygnować ze smarowidła. Nie posiadałem wilczej skóry, która, narzucona na nagie ciało, napędza proces. Miałem tylko słowa. Zapisane na pożółkłym i kruszejącym papierze broszury zatytułowanej: Likantropia. I, rzec muszę, nie wypatrywałem potwora, aby prosić go o jedną ranę. Spotkanie z potworem rzadko kończy się zranieniem. Stałem nagi i zwrócony przodem do okna, przez które, do piwnicznego mojego pokoju, zaglądał zanurzony w tajemnicy nocy ogród. Moim wyobrażeniom przybywał z pomocą wizerunek Śmierci z miedziorytu Dürera oraz oczy, które zapamiętałem z autoportretu Schönberga. Przegnałem z pamięci troski, rzeczy i osoby. Przywołałem upiory doznanych krzywd. Całą, dostępną mi tamtej nocy, mocą wyobraźni ujrzałem wilkołaka stojącego za mną. Poczułem jego ciepło. Usłyszałem oddech. I w tej samej chwili nakazałem bestii stać się ofiarą a ofierze — bestią. Wilkołak wniknął we mnie, a ja poczułem nieznaną siłę. Byłem gotów poderwać strop piwnicy, a wraz ze stropem — rodzinny dom. Byłem bestią. Byłem wilkołakiem. A pierwszą ofiarą, rozerwaną na strzępy i strony świata, był — mój strach.
Nocnej tej praktyce poświęcałem dwie do trzech godzin. Wymykałem się przez okno do ogrodu. Powracałem z igliwiem we włosach, ziemią pod paznokciami. Niewiele spałem. I jednocześnie czułem szczęście i odprężenie, jakiego dotąd nie znałem. Bawiło mnie moje nowe, zwierzęce obcowanie z naturą i z własną cielesnością. Bawiło mnie to, że odtąd ja mogę przerażać i zabić. Sąsiedzi zgłaszali rodzicom nocną aktywność dzikiej zwierzyny przemierzającej przestrzeń ogrodów. Ale moi rodzice — melanż Wilkołaka z Człekołakiem — nie traktowali poważnie tego, co ludzie bliscy, czy dalecy do nich mówią i tego, co dla nich robią. W domu moich rodziców człowiek nie był wartością. Był zaledwie mięsem przydatnym albo zepsutym. Kiedy umierała babcia, śmierdziała rodzicom na tyle, że wywieźli ją do wariatkowa. Tylko wariaci — ich zdaniem — zdolni są trwać w nieznośnym smrodzie z powodu zapętlenia zmysłów. Za moje nocne praktyki dostawało się chytrym, jak zwykle, lisom i zbłąkanym dzikom.
Dawno temu znałem Cygana. To o Cyganach mawiano, że nie jedno na swojej drodze widzieli i nie jeden z wilkołakiem boje toczył. Chodziliśmy razem do szkoły. Cygan był lubiany przez wszystkich. Grał olśniewająco na skrzypcach i posiadł dar snucia makabrycznych historii. Opowiadał je na wakacyjnych wyjazdach, przeważnie w nocy i przy zgaszonym świetle. Jedna dotyczyła cmentarnego monstrum, czegoś w rodzaju zombie. Straszydło nawiedzało zmarłych świeżego pochówku i żywiło się mięsem. Cygan zaklinał się każdorazowo, że niczego nie zmyśla, a wszystko usłyszał z ust starszych. Tamtej nocy, ze strachu i ze śmiechu, przesikałem materac w obozowym łóżku.
Do biblioteki Wilkołaka przychodził pan Czesław. Lokator babci. Mieszkał u nas samotnie. Czytał całymi dniami. Z nikim nie rozmawiał. Z uchylonego okna jego pokoju dopadało moje uszy chrząkanie, charczenie, tajemnicze pomruki i wieczny kaszel. Babcia mówiła, że pan Czesław jest dobrym lokatorem, ponieważ płaci i rzadko się pokazuje. Właściwie tylko do południa. W okresie morderczej działalności Józefa Pluty Człekołak zakluczał w dzień drzwi wejściowe do domu. Jednego z tych, odurzonych paniką, przedpołudni klamka głównych drzwi zapadła się o dziewięćdziesiąt stopni w dół a zamknięte na klucz drzwi wraz z masywną futryną skrzypnęły i poruszyły się. Przerażony Człekołak spytał: »Kto tam? Kto… tam?« Klamka znów się zapadła. Drzwi trzeszczały, jakby niedźwiedź się o nie opierał, i — cisza… Cmentarna cisza za ścianą drewna. Stałem obok i czułem jak własny mocz ogrzewa nogawki moich spodni. Człekołak nie wytrzymał napięcia i krzyknął: »Kto?! Tam?! Proszę mówić, bo wezwę milicję!« »To ja… — usłyszeliśmy. — To ja… hrrr… Czesław… hrrr… Chciałem oddać książkę.«
Wilkołactwo powszednie dni naszych i nocy egzystuje w ukryciu. Pierwszym gniazdem, gdzie wzrasta nowy potwór jest rodzinny dom. Drugim — chrześcijańska świątynia. Nie ma hydry okrutniejszej nad chrześcijańskiego kapłana pożerającego sumienia wiernych ociekające kłamstwem, kazirodztwem, seksualną przemocą, kanibalizmem etycznym, który pojmuję, jako obżeranie człowieka z człowieczeństwa, a więc z ducha. Każda spowiedź święta, która kończy się zawierzeniem woli bożej i zadaniem pokuty, a której treść stanowi trzymany w mroku konfesjonału rzeczywisty dramat osoby — jest zbrodnią. (…)
[1] W. Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury, PIW — 1985, str. 1287.
Artur Dudziński, urodzony w 1967 roku w Poznaniu. Publikował w „Twórczości”, „Krytyce literackiej”, „Wizjach”, „Czasie literatury” i innych. W roku 2018 opublikował tom opowiadań pt. „Kąty”. Pisze prozę.