Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Joanna Pawłusiów
Odgłosy nocy

Hałas ma wiele odmian. Jest ryk silników sportowych samochodów ścigających się między skrzyżowaniami. Jest wrzask małolatów, którzy uciekli z domu, żeby wieczorem poudawać dorosłych. Jest stukot cienkich obcasów uderzających miarowo o krzywy bruk. Jest pisk dzieci, które nie chcą jeszcze spać. Jest odgłos płynącej wody, szurania kółek walizek, trzaskania drzwiami, cmokania pospiesznych pocałunków. Jest dudnienie, trąbienie, stęknięcie, pomruk i kwilenie. Jest huk, jęk i szept.

To wszystko jest w mojej głowie, kiedy wysiadam wieczorem z taksówki i biegnę na drugą stronę ulicy. Odgłosy żyjącego miasta są wszechobecne. Nie mogę nie zwracać na nie uwagi, nie umiem o nich nie myśleć.

Hałas ma wiele odmian, cisza brzmi zawsze tak samo.

Kiedy wchodzę do kamienicy i zamykam za sobą ciężkie, wysokie drzwi, robi się wreszcie ciszej. Lampa zapala się sama, ale z kilku żarówek tylko jedna nie jest spalona. Daje słabe, żółte światło, którego starcza jedynie na kilka metrów korytarza pomiędzy wejściem a schodami. Rozglądam się za windą, ale jej nie ma. Nie rozumiem tego, w budynkach takich jak ten, powinny być windy. Wchodzę więc schodami. Każdy stopień trzeszczy pod moim ciężarem, w dodatku każdy jest również pochylony i żeby mieć pewność, że się nie potknę, musiałbym trzymać się poręczy. Ale poręczy również tu nie ma.

Czwarte piętro to trochę wysoko dla mężczyzny w średnim wieku, rozpuszczonego przez współczesną cywilizację i zniszczonego wewnętrznie przez brak ruchu i kiepską dietę. Wchodzę po schodach powoli, równo rozkładam siły, żeby starczyło ich jak najdłużej. Światło włącza się co drugie piętro, bo popalone żarówki są najwyraźniej elementem wystroju. Naprzemiennie wchodzę w ciemność lub zalewa mnie blask. Dyszę już troszkę, kiedy docieram do czwartego piętra, a z każdym oddechem wciągam zatęchłe powietrze i zapach starego drewna.

Na górze są tylko jedne drzwi. Czarne. Z przyklejonym złotym numerem jedenaście, przy czym druga jedynka wisi nieco niżej niż pierwsza. Pukam w drzwi, a ponieważ nikt mi nie odpowiada, otwieram je sam i wchodzę do środka. Wewnątrz, w niewielkim przedpokoju jest bardzo jasno, pachnie czymś słodkim, co przywodzi na myśl dzieciństwo. Na środku, trochę bardziej pod ścianą, stoi dziewczyna. Jest bardzo młoda i bardzo ładna. Trochę się peszę, bo nie podejrzewałem, że będzie aż tak ładna. Trochę się też boję, czy nie jest za młoda do tego, co ma ze mną zrobić. Ale ci, którzy mi ją polecili, mówili przecież, że jest najlepsza.

Dziewczyna ma proste, długie, brązowe włosy. Gdyby światło było trochę słabsze, wyglądałyby na czarne. Ma grzywkę kończącą się tuż nad linią brwi i coś azjatyckiego w swoich rysach, czego nie mogę do końca wyłapać, jakby krążyło jej po twarzy i uciekało z każdego miejsca, na którym skupiam wzrok. Chociaż w pomieszczeniu jest ciepło, dziewczyna ma na sobie cienki płaszcz. Beżowy, sięgający przed kolana, wiązany w pasie. Dziwniejsze niż ten płaszcz jest jednak to, że niczego nie ma na nogach. Stoi boso na drewnianej podłodze, a jej stopy są blade. Nie pomalowała paznokci.

— Byłem tutaj umówiony – mówię.

— Wiem – kiwa głową i powoli podchodzi do drzwi. Robi małe kroczki. Stopa za stopą ledwie dotyka podłogi, ale słyszę wyraźnie każde plaśnięcie, kiedy skóra na podbiciu na chwilę przykleja się do lakierowanych desek.

Dziewczyna zamyka drzwi, a potem przekręca dwa zamki i przeciąga dużą zasuwę zamontowaną między nimi. Metalową. Taką, jaką stosuje się w pomieszczeniach gospodarczych, w których trzyma się zwierzęta. Potem, nadal drobnymi kroczkami, podchodzi do mnie.

— Poproszę pana płaszcz – mówi mi delikatnie nad uchem.

Stawiam na podłodze teczkę i zdejmuję okrycie. Za bardzo się spieszę, więc robię to nieporadnie. Ręce plączą się w rękawach. Ona zaczyna mi pomagać. Zabiera płaszcz i wiesza go na wysokim, drewnianym wieszaku stojącym w kącie.

— Poproszę też pana teczkę – dodaje i sięga po nią, zanim ja zdążę to zrobić.

Otwiera szafkę na dole, wkłada do niej teczkę. Jej ruchy są delikatne i pełne gracji, a jednocześnie stanowcze.

— Czy chciałby pan się czegoś napić zanim zaczniemy? – pyta. – Potem już nie będzie można.

— Ja… nie wiem. Chyba tak. Chyba chciałbym się czegoś napić – mówię niepewnie.

— Proponuję wodę. Woda jest najlepsza przed. Ale nie za dużo.

Kiwam głową.

Dziewczyna otwiera barek w kredensie. Wyjmuje niską szklankę z grubego szkła i karafkę. Nalewa wody do połowy szklanki i podaje mi ją jakby wyciągała rękę w stronę nieoswojonego zwierzęcia.

Woda jest chłodna i dobra. Wypijam ją od razu.

— Czy życzy pan sobie, żeby wszystko nagrywać?

— Nagrywać? – dziwię się.

— Tak.

— Ale po co?

— Niektórzy chcą potem sobie obejrzeć, sprawdzić co robili. Dlatego za dodatkową opłatą możliwa jest opcja nagrywania. Jeśli pan sobie życzy, mogę włączyć kamerę.

— Oglądają siebie? – pytam. – To musi być bardzo nudne.

Dziewczyna kręci uprzejmie głową.

— Zasada jest taka, że nikogo nie oceniam. Chodzi o to, żeby każdy mógł się poczuć komfortowo.

Uśmiecha się. Ma malutkie zęby i pełne, chociaż małe usta. Jej wargi są czerwone, ale nie zauważam na nich szminki. Kolor jest naturalny i wychodzi gdzieś z wnętrza dziewczyny. Wyobrażam sobie, że jej usta to kwiat, którego płatki nabierają powoli koloru zanim w pełni rozkwitnie, a ja jestem owadem, który na nim siada. Chyba wpatruję się w nie za długo, bo usta zaczynają się poruszać.

— Czy jest pan gotowy, żeby zacząć? – pyta dziewczyna.

— Nie jestem pewien – odpowiadam. – Widzi pani, nigdy tego nie robiłem. To znaczy nie w ten sposób. Może nie dam rady.

— Za pierwszym razem zawsze jest dziwnie – uspokaja. – Ale potem będzie pan już tylko odczuwał przyjemność.

— Naprawdę?

— Naprawdę. Niektórzy potrzebują kilku minut, inni nawet godziny, ale w końcu każdemu i każdej się udaje.

— Każdej? Kobiety również tu przychodzą? – dziwię się chyba zbyt mocno.

— Oczywiście – odpowiada ze śmiechem dziewczyna. – Kobiety również tego potrzebują.

— Przepraszam, nie pomyślałem. – Czuję, że się czerwienię. – Przepraszam, że w ogóle się zdziwiłem. To przecież naturalne.

Dziewczyna zabiera moją pustą szklankę i chowa ją do barku. Otwiera górną szafkę kredensu i wyciąga stamtąd mały notes. Przekartkowuje go, znajduje pustą stronę i na jej górze zapisuje numer. Pod numerem stawia pionową kreseczkę.

— Będzie pan miał numer dwanaście siedemdziesiąt cztery – mówi. – Może pan go zapamiętać, ale nie jest to konieczne. Ważne, że ja będę pamiętać.

Podaje kwotę, która już wcześniej była ustalona. Sięgam do kieszeni po portfel, ale jest pusta. Przepraszam ją znowu i proszę, żeby oddała mi na chwilę teczkę. Dziewczyna schyla się po nią do szafki, przez co jej długie włosy sięgają niemal podłogi, a płaszcz podwija się do góry i odsłania jasne, gładkie uda.

Czekam na to, co ma się dzisiaj wydarzyć. Cieszę się, że nie padają żadne nazwiska, że jestem tylko numerem w notesie. Rodzina by mnie nie zrozumiała. Dla nich to fanaberie. Dziwactwa, które wymyślam. Nikt mnie nie rozumie poza tą jedną jedyną dziewczyną, która stoi przede mną, podaje mi teczkę i czeka na moje pieniądze.

Wyciągam z portfela banknoty, odliczam kwotę i kładę je na blacie kredensu. Dziewczyna otwiera znowu szafkę, tę samą, w której trzymała notes i wyciąga z niej małe drewniane pudełko. Składa banknoty na pół i chowa je do pudełka. Wieczko skrzypi, kiedy je dociska. Chowa z powrotem wszystko do kredensu, moją teczkę, notes, pudełeczko, zamyka dokładnie każde drzwiczki.

Podchodzi do drzwi po drugiej stronie przedpokoju.

— Zapraszam – mówi.

Wkłada rękę do kieszeni i wyciąga z niej duży, zdobiony klucz, który następnie z namaszczeniem wkłada do dziurki od zamka. Mechanizm zgrzyta, kiedy go przekręca. Otwiera drzwi i puszcza mnie przodem. Wchodzę do pomieszczenia z uczuciem ekscytacji i niepokoju jednocześnie.

Pokój jest duży, jest bardzo duży. Nie ma ani jednego okna. Czuję się, jakby ktoś przeniósł mnie w sam środek dżungli. Podłoga jest wyłożona miękką, zieloną wykładziną. Chociaż mam na sobie buty, czuję jak stopy zapadają się pomiędzy jej włóknami. Z fascynacją patrzę na ściany wyklejone ciemnozieloną tapetą. Jej wzory wiją się, przeplatają wzajemnie, znikają i pojawiają się na nowo. Są tutaj liście palm, trawy i liany. Są kwiaty i mchy. Są paprocie. Sufit wygląda dokładnie tak samo.

Wchodzę głębiej. Pokój jest niemal pusty. Na środku swoi wielkie, drewniane łóżko z białą pościelą. Przed łóżkiem krzesło. Tuż przy wejściu, w rogu pokoju, stoi wysoka, rzeźbiona szafa na fikuśnych nóżkach. Poza tym nie ma niczego więcej. Wszystko topi się w ciepłym świetle, którego źródło znajduje się gdzieś na suficie, ale którego nie mogę dostrzec. Wydaje się, że światło pochodzi znikąd, unosi się w pokoju niczym powietrze. Wewnątrz jest cicho i jest to cisza bardzo przyjemna.

Dziewczyna zamyka za sobą drzwi na klucz i chowa go do kieszeni płaszcza. Podchodzi do krzesła i poprawia je tak, żeby stało idealnie na wprost łóżka. Potem staje pomiędzy mną a szafą i ściąga płaszcz. Teraz rozumiem, dlaczego miała go na sobie. Jej strój pasuje tylko do tego pokoju, w poprzednim byłby przesadzony, ale tutaj wygląda idealnie. Dziewczyna ma na sobie krótką sukienkę, która wygląda trochę jak halka, a trochę jak koszulka do spania. Jest równie biała, co pościel na łóżku. Zaczyna się falbankami i kończy falbankami, a pomiędzy nimi wiją się wstążeczki, układają fałdki, splatają ze sobą kokardki. Sukienka zakrywa jej piersi i pośladki, wygląda jakby była pożyczona od dużo młodszej siostry, ale jednocześnie ma w sobie coś zmysłowego.

Dziewczyna składa płaszcz i wiesza go na metalowym wieszaku wewnątrz szafy. Patrzy na mnie wyczekująco:

— Pan też musi się rozebrać – mówi.

Wiem, że muszę, inaczej będzie przecież niewygodnie, ale w ubraniu mniej bym się może wstydził. Rzadko rozbieram się przecież przed obcymi ludźmi.

Dziewczyna widzi moje wahanie i dodaje:

— Ubranie ogranicza.

Rozpinam powoli guziki koszuli, odpinam pasek, rozwiązuję buty, zsuwam z siebie spodnie. Czuję się trochę jak u lekarza. Podaję każdą z tych rzeczy dziewczynie, a ona wiesza je po jednej na innym wieszaku i wkłada do szafy. Zatrzymuję się, kiedy mam na sobie już tylko majtki i skarpetki.

— Na razie może pan pozostać w bieliźnie. Można ją zdjąć później w razie potrzeby – wyjaśnia dziewczyna. – Jeśli pan chce, można również zostawić skarpetki.

Potakuję głową. To właściwie dobrze. Żona zawsze każe mi ściągać skarpetki, a nic nie rozprasza bardziej niż chłodne stopy.

Dziewczyna podchodzi do łóżka i odkrywa kołdrę. Ten gest jest zaproszeniem.

— A gdzie pani będzie w tym czasie? – pytam.

— Będę ciągle w pokoju – odpowiada.

— Przez cały czas?

— Tak. Będę siedzieć na tym krześle i obserwować, jak pan to robi.

Czuję, że mięśnie karku trochę mi sztywnieją. Nie tak to sobie wyobrażałem.

— Czy to jest konieczne? – pytam trochę przestraszony. – Boję się, że mnie to speszy.

— Bez tego się nie uda. Ale proszę się nie martwić, po chwili pan zapomni, że tu jestem.

Odsuwa kołdrę jeszcze bardziej i wiem, że nie mogę negocjować. To jest jej scenariusz. Dla mnie nie zrobi wyjątku. Kładę się do łóżka. Jest idealnie miękkie. Jego sprężyny są elastyczne, ale mocno podtrzymują moje ciało. Pościel pachnie świeżością, pachnie letnim dniem i słońcem. Moja głowa zatapia się w poduszce. Leżę na wznak, a dziewczyna okrywa mnie kołdrą. Materiał jest miękki i przesuwa się po moim ciele z łatwością. Jest to tak przyjemne, że chciałbym, żeby trwało jak najdłużej. Okrywa mnie aż po samą szyję. Jest mi ciepło i wygodnie.

— Od tego momentu proszę już nic nie mówić, dobrze?

Kiwam głową, że rozumiem, bo przecież nie mogę się już odezwać. Dziewczyna przytrzymuje włosy jedną ręką i pochyla się nade mną. Kosmyki wyślizgują się i łaskoczą mnie w szyję. Nie ruszam się, boję się zepsuć ten moment. Dziewczyna całuje mnie w czoło. Jej usta są miękkie i delikatne. Ciepło zalewa mi czaszkę. Reszta mojego ciała nie reaguje na tę pieszczotę, bo czuję się jak dziecko pocałowane przez matkę.

Dziewczyna odchodzi, znika mi z pola widzenia, ale słyszę skrzypnięcie drewna, więc wiem, że usiadła na krześle naprzeciw łóżka. Czy naprawdę na mnie patrzy? Czy przez cały czas będzie obserwować to wszystko? Po chwili przestaję się martwić, moje obawy robią się nieistotne. Wpatruję się w roślinny sufit. Pokój powoli się zaciemnia. Nie wiem, czy to ona steruje światłem, czy może wszystko jest specjalnie wyliczone i zaprogramowane. W końcu robi się na tyle ciemno, że widać niewiele. Jest tak dobrze, tak ciepło, tak przyjemnie. Przymykam powieki i nie mam już siły ich otworzyć.

Słyszę swój oddech. Słyszę jej oddech. A potem nie wiem już, czy coś słyszę, bo odpływam gdzieś daleko, gdzie słuch nie jest do niczego potrzebny.

 

Zazwyczaj, kiedy staram się zasnąć w domu, nie mogę tego zrobić. Wszystko mnie rozprasza, każdy najmniejszy hałas wybija mnie z rytmu. Zawsze ktoś chodzi po domu. Skrzypią szafki, leje się woda, trzeszczy podłoga. Ludzie rozmawiają zbyt głośno. Krzyczą, śmieją się, płaczą. Jestem zmęczony od kiedy dorosłem. Jestem zepsutą wersją siebie.

Sen zawsze przychodzi za późno i urywa się niespodziewanie. Zrywam się z łóżka w nocy po kilka razy i mijają godziny zanim ponownie zasnę. Powietrze jest za ciężkie. Jest za zimno, za ciepło, za wilgotno. Żona kręci się w łóżku albo leży tak spokojnie, że boję się, że nie żyje.

Kiedy już zasnę, śnią mi się złe rzeczy. Jestem smokiem, który spala się własnym ogniem. Jestem wrakiem statku, który wypływa na powierzchnię tylko po to, żeby zatonąć ponownie. Jestem ślepym kaleką, którego gonią dzikie zwierzęta.

Kiedy leżę tutaj, zasypiam szybko i nie śni mi się nic.

 

Nie wiem, ile czasu mija. Kiedy otwieram oczy, przez chwilę widzę tylko ciemność, ale zaraz światła włączają się powoli i zaczynają świecić coraz mocniej. Jestem nadal w tym samym pokoju. Podnoszę głowę i siadam na łóżku. Dziewczyna siedzi na krześle, patrzy prosto na mnie. Jej twarz wygląda jakby postarzała się o rok. Nadal jest oczywiście piękna, ale widać w niej zmęczenie. Skóra nabrała innego koloru, mięśnie stężały, usta nie są już tak czerwone.

— Spał pan dziewięć godzin – odzywa się niespodziewanie.

— Dziewięć godzin bez przerwy? – nie mogę w to uwierzyć.

— Tak. Czy czuje się pan lepiej?

— Chyba tak. Myślę, że tak właśnie jest – mówię i zdaję sobie sprawę, że czuję się wspaniale. Nie pamiętam już, kiedy czułem się tak dobrze. – A pani była tutaj przez cały czas? – pytam.

— Tak.

— Nawet na moment pani nie wyszła? – nie mogę uwierzyć.

— Nawet na moment – odpowiada spokojnie i wstaje z krzesła. Jej ruchy są powolne i sztywne. Naciąga po kolei mięśnie.

Podchodzi do szafy i otwiera ją na oścież.

— Może pan się już ubrać – mówi i opuszcza pokój.

Nie mam wcale ochoty wychodzić z łóżka, ale jednak wstaję. Idę po miękkiej wykładzinie, ściągam z wieszaków swoje ubrania. Wkładam spodnie, sznuruję buty. Kiedy zapinam ostatnie guziki w koszuli, dziewczyna powraca.

— Pana teczka i płaszcz leżą na kredensie – mówi. – Drzwi wejściowe są otwarte. Proszę je tylko lekko przymknąć.

Potakuję głową.

— Chciałem zapytać… Chciałbym wiedzieć, czy to, że tu przyszedłem, że inni ludzie też przychodzą, czy to wszystko nie wydaje się pani dziwne? – pytam z prawdziwej ciekawości i trochę się boję, że ona zaraz roześmiej się głośno i wykrzyczy, że jesteśmy chorzy i nienormalni.

Ale zamiast tego dziewczyna uśmiecha się ze zrozumieniem i idąc w stronę łóżka, mówi:

— Nie ma w tym niczego dziwnego. Każdy czasami potrzebuje odrobiny odpoczynku.

Potem kładzie się. Wślizguje w pościel niczym wąż. W to samo miejsce, z którego ja przed chwilą wyszedłem, są tam jeszcze resztki ciepła wytworzonego przez moje ciało. Naciąga kołdrę aż po szyję, przykłada ucho do poduszki i zamyka oczy.

Wychodzę do przedpokoju, zakładam płaszcz i kiedy mam już opuścić mieszkanie, czuję pokusę, żeby zajrzeć tam jeszcze raz. Wkładam głowę przez uchylone drzwi i patrzę na dziewczynę. Śpi już twardo, a kołdra na jej ciele podnosi się i opada w rytm jej spokojnego oddechu. Wychodzę i tak, jak prosiła, przymykam drzwi.

Na dworze jest jasno. Warkot miesza się z szuraniem, trąbieniem i wrzaskiem ludzi. Wszystkie odgłosy powracają i krążą mi wokół głowy jak natrętne osy.

 

 

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Joanna Pawłusiów, ur. 1987 w Oławie. Z wykształcenia psycholog.  Autorka opowiadań. Laureatka konkursu na najlepsze opowiadanie organizowanego w ramach Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania ( 2016). Jej teksty można przeczytać m. in. w zbiorach opowiadań Kryminalna Piła. Błąd w sztuce (2013), PIN i zielonym (2013), Fantazje Zielonogórskie (2013, 2016), Czas zbrodni. Zmyślone kroniki kryminalnego Wrocławia (2015), 2018 Antologia (2016).

PODZIEL SIĘ

Do góry