Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Kochanie, mamy przejebane (wrzesień, 2020)
Mateusz Górniak

1.

Stoi w pluszowej piżamie i szeroko rozkłada ręce. Ja stoję tuż obok, stykamy się koniuszkami palców, też mam szeroko rozłożone ręce. Dłoń opiera o szybę okna, jakby chciała zostawić na niej swój odcisk. Paznokciem, siłą naprężonego ciała ledwie muskam drzwi po przeciwległej stronie. To naprawdę mała kawalerka, kochanie, spędzamy dnie i noce jak w okopie.

Są tutaj rośliny, zdjęcia poprzyklejane do ścian, znalezione nie wiadomo gdzie ani kiedy filiżanki i talerze, toster w krowie łatki i zegar kurczaczek. Niemalże całą podłogę pokrywa dywan, którego falujące motywy kreślą terytorium naszej kryjówki. Bywają dni, kiedy poruszamy się tylko zygzakami albo na paluszkach, po samych brzegach dywanu. Nadałyśmy roślinom imiona sióstr zakonnych, są z nami Bernadetta, Teofila, Kacjana, Marionilla, Gaudencja, Asyzjana… na tyle starcza miejsca, w każdym razie, pierwsza była Gaudencja, monstera, która rozrasta się dynamicznie i potrafi już kłaść kojący cień. Do przedmiotów staramy się jak najwięcej mówić. Zaklinamy je albo opowiadamy im historie. Posłuchaj, stary talerzu z wizerunkiem lamparta i ty, poprzecierany lamparcie na starym talerzu, posłuchajcie, widziałyśmy dzisiaj nad ranem hordę rozwścieczonych nastolatków, śpiewali chilijskie pieśni bojowe i obrzucali szklanymi butelkami śmieciarkę.

Zapach kawalerki ma w sobie coś z gliny, coś piwnicznego, coś, jakby ktoś tutaj wiele godzin prasował. Wszystko to jednocześnie, wszystko nasze i dla nas. Dwie dziewczyny i mikrokosmos złożony z cząsteczek, które przywołałyśmy z przeróżnych parafii, a one przybyły, taszcząc swoje bagaże, zwarte i gotowe do podpięcia.

Rośliny i rzeczy są po naszej stronie, a przynajmniej takie dostajemy komunikaty zwrotne. Po naszej stronie jest też rudy kot Izmaeel, który zawsze, w momentach ważących i granicznych, potrafi wykazać się honorem i przywiązaniem do życia we wspólnocie. Ma zielone oczy i dłuuugi ogon, bywa nieznośny i apatyczny, ale z dumą i oddaniem nosi nadaną mu funkcję patrousa.

O, arabskie oczy (to z jej strony, mawia: kocham twoje oazy, namioty, gorąco). O, niepokój małpiatki (to z mojej strony, od razu chciałam ją łapać gubić łapać gubić, skakać z nią po łóżku). Tak zaczęła się nasza relacja, a potem (ja miałam podekscytowaną minę, a ona trzymała kurczowo moją dłoń) wsiadłyśmy na karuzelę, żeby zobaczyć, co stanie się dalej i czy fajnie pozapierdalać we dwie duszyczki, tak przed siebie. No bo co miałyśmy robić? I teraz siedzimy tutaj we dwie. Ona w pluszowej piżamie, z której ostatnio nie wychodzi, ja w czapce z daszkiem, która ma chronić moją głowę przed eksplozją.

2.

Dzisiaj jest już wrzesień, zapowiadali pierwszy chłód. Źle zapowiedzieli. Mamy okno od wschodu, więc było naprawdę duszno i co jakiś czas budziłam się, żeby złapać parę głębszych oddechów. Jestem do tego przyzwyczajona, moje płuca są chore. Mimo ciepła i chwilowych pobudek spałam do południa, a potem zostałam w przepoconej pościeli i zaczęłam dzień od masturbacji. Bardziej z nudów i dla uspokojenia niż z namiętności. Wstałam z lekką migreną, z nosem zatkanym kurzem, w piżamie z plamami potu. Podniosłam obolałe ciało, które mozołem palców wypompowałam na kilka godzin z erotyzmu, w ten sposób robię się spokojniejsza, łatwiej mi o koncentrację. Cuchnęłam kimś, kto zalęgnął w łóżku na miesiące, a ja spałam tylko dziewięć godzin. Bolał mnie też kręgosłup, jak prawie codziennie. Nie potrafię zmusić się praktykowania zimnych pryszniców co rano, nie potrafię osiągnąć witalności w pierwszych chwilach po opuszczeniu łóżka. Tyle razy próbowałam wdrożyć w swoje dni rytuały zdrowego człowieka, ale gówno dupa, najlepsza jestem w gadce, od maleńkości. Ona pracowała już od ponad 4 godzin, mi szczotkowanie zębów przyspieszyło krew i dało nieco świeżości. Kofeina, magnez, witamina B6, tytoń, banan, a potem zrzucenie na chwilę mojej pluszowej podomki i dziesięciominutowy spacer po drugie śniadanie, obiad, więcej tytoniu, trochę słodyczy. Po nakarmieniu Izmaeela i zjedzeniu czterech pszennych grzanek z masłem orzechowym i dżemem włączyłam muzykę, żeby nastroić się na dzień, który zaczął się dla innych, gdy ja spałam i wydzielałam smród. Spędziłam kilkanaście minut, gapiąc się w pokryte sadzą okno, a potem Izaak Babel, żeby rozruszać wciąż zaspany umysł. To był, jak zawsze, strzał w dziesiątkę. Zastrzyk z kolorów w rdzeń energetyczny. Chodziłam chwilę po pokoju, paliłam, dobrze rozdygotana i nakręcona. Podlewałam rośliny i mruczałam do rzeczy. Klik, dokonała się zmiana. Klik, miałam wrażenie prostej postawy, czystych i szybkich myśli, wyostrzony zmysł kontemplacji i ruchy pełne tygrysiej gracji. Izmaeel ściągnął trochę uzyskanej przeze mnie dzikości i wpadł w kilkuminutowy szał wokół drapaka. Babel starczył mi na całą godzinę. Czułam się silna, kiedy przeglądałam oferty pracy i wiadomości o śmiertelnych skutkach zmian, które zaskoczyły wszystkich. Potem wzięłam się do szykowania obiadu, ucięłam też krótką drzemkę, po której znowu musiałam się rozbudzić. Pomógł kolejny seans Atomowego gliny. Strzał lekkości, zaraźliwa swada, wzrost populacji serotoniny. Przyrządziłam witaminowe koktajle, trochę sprzątałam i przeczytałam kolejne opowiadanie Babla, żeby podtrzymywać się w ogniu do jej przyjścia. Działało, byłam najlepsza, a Izmaeel, nasz druh, też był najlepszy. Ostatnią godzinę naszego sam na sam w mieszkaniu spędziliśmy na gonitwach, zabawach, fikołkach, na wzajemnym nakręcaniu się i na odbijaniu piłeczki dobrej energii.

A teraz wchodzi ona, oazy namioty gorąco. Trochę śmierdzi miastem, ma kilka złych duchów na plecach. Szykuję jej kąpiel, a Izmaeel rzuca się na złe duchy i rozprowadza kawałki ich ciał wzdłuż falujących wzorów dywanu.

I to jest właśnie ona. Łóżko jeszcze całe w seksie, a ta zaczyna opowiadać o pogodzie, jakby samą opowieścią potrafiła nad nią zapanować. I obok niej leżę ja, lepka, nieruchoma. Nie otwieram oczu. Ej, kochanie, jestem kontemplacją. Mów, jakbyś samą opowieścią potrafiła zapanować nad klimatem, przyrodą, tą kwaśną burzą, która wije się nad miastem. A ona się nakręca, robi duże oczy, telepie się po sierocemu i przyjmuje z powagą swoją misję na dzisiejszy wieczór.

Jestem osobą dwuklimatyczną, mówi. Jestem dwiema, każda z nas ma swój typ pogody, każda oddycha innym klimatem. Mam części zamienne, ale jedną tylko posturę, która je nosi i przechowuje. Zrzucam skórę dwa razy do roku, żyję rotacyjnie i na tym zbudowałam tyle już lat swojego życia.

Najpierw otwiera niezdarnie pudełeczko z dzieciństwem. Prince polo w edycji świątecznej sprzedawane w innym niż dzisiaj opakowaniu, mieszczące dwanaście małych wafelków oblanych czekoladą. Czerwony nos, czapka uszatka, kakao, pies ciągnie ją na sankach po całym ogródku, a ona nie musi nawet go o to prosić. Wystarczy, że wyje z zachwytu, a on ciągnie coraz szybciej i dzielniej, a jej mamusia upewnia się, czy wszystko w porządku, no bo kto to tak wyje z zachwytu, aż strach bierze.

A potem jest już daleko poza nostalgią. Oazy namioty gorąco rozstawione w różnych punktach krajobrazu. I oczy dobrze skonfigurowane, czujne. Bada składowe swoich postaci, które wyrosły z zimnych i ciepłych okresów roku. Odtwarza stare dekoracje z życia i programów przyrodniczych, a Izmaeel intensywnie mruczy, ociera się o nasze ciała, o wpakowane w kąt kawalerki łóżko.

Przypadający na zimę mozół pracy zawdzięczam, oczywiście, dzięciołom, które obserwowałam z babcią. Co z tego, że do drzewa przyssała się jemioła, skoro ten gostek z dziobem jak młoteczek wystukiwał radosny rytm na całą okolicę i choć była to melodia miarowa i w jakiś sposób skoczna, był w tym wszystkim błogosławiony upór. Po nim dziedziczę zawziętą minę, usta w grymasie wycofania i radochę z odwalania swojej melodii mimo wszystko, mimo jemioł i jednostajności. Ciepły erotyzm to erotyzm jaszczurki, życie w wilgoci pozwala mi na zmianę kolorów, sama wiesz, jak potrafię się dostosować do generowanego przez ciebie otoczenia. Tyle kolorów na mojej skórze, wicie się w wilgoci, wiesz o czym mówię. Letnia robota to robota świetlika. Nie usiedzę. Świeci mi się dupa i chcę ją obnosić, w sensie, obnosić owoce swojej pracy jak świetlik obnosi swoją dupę. Chcę, żeby mnie podziwiali, ale w miejscu usiedzieć nie mogę, nie da rady. Krótkowieczność takiego narcyzmu, no jasne, tyle razy miałaś rację co do tego. Ale też: ekstaza takiego narcyzmu, sama dobrze wiesz, że to czasem może działać. Albo ładować baterie. Zimowy potencjał kreatywności to wróbelek, który wyjadał mojemu psu żarcie z michy. Żerowanie, ale nie jakoś pełną parą. Wróbelkowe podziobywanie cudzego jedzenia nigdy nie będzie zupełnie straszne i naganne, przecież ile on do takiego małego dzióbka zmieści? Inaczej wtedy nie mogę, a takiego wróbla stojącego za moją postacią chcę przegonić jak najszybciej. Pamiętasz tych zjebów, którzy mierzyli do wróbli z wiatrówki? No właśnie. No i jest jeszcze seks wilczycy, która czai się po zaśnieżonym lesie. A potem się rzuca. Czasem tylko szczerzy zęby i ucieka z podkulonym ogonem. No i świecące oczy. Dla wróbla, jeśli chodzi o siły kreatywności, kontrapunktem jest konik polny. Zwierzę-zapierdalacz. Kiedy osiągam odpowiednią szybkość skoków, czuję też elegancję. No i na sam koniec, posłuchaj: wielka opozycja pieńka drzewa na opał i kombajnu, który w sierpniowe dni przedzierał się przez pole babć, u których spędzałam każde wakacje. Pieniek wygląda na twardego skurwiela, ale da się go zaskoczyć siekierą czy wrzuceniem do pieca. Pieniek to oczekiwanie na najgorsze w statycznej pozycji, wiesz jak paranoicznie przeżywam zasmogowane zimy. A kombajn? Też ma w sobie rys tragedii. Tylko, że cudzej. Dzieci i zwierzęta wpadające w obroty kombajnu. Tak, mogę być niebezpieczna. Ale z drugiej strony: sunę naprzód, ustąpcie, podziwiajcie!

A potem mówi, że klimat się podobno ma wykoleić. I że ona tak bardzo nie chce zmian, bo tyle już lat pracowała nad wymienionymi z takim zapałem postaciami. A ja te postaci pokochałam, z całym ich bagażem i ona się boi, że to będzie koniec osobowości, miłości, koniec wszystkiego. I płacze dalej, że z tego wszystkiego rozszczepi się nie do poznania, że latami będzie musiała budować nową mapę swojej postaci. Tak, kochanie, mamy przejebane. I nie wiem, kto będzie o tym krzyczał.

Palimy trawę na uspokojenie, Izmaeel strzeże łóżka. Słodkawy zapach przejmuje pomieszczenie. Przynoszę filiżanki z przeflitrowaną wodą na noc, układam się do snu w pozycji duża łyżeczka obok niej, małej łyżeczki, dzisiaj ona jest małą łyżeczką.

Śni mi się nowotwór płuc, taki pulchny. Budzę się co jakiś czas, dobrze, że jutro mogę poleżeć do południa.

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Mateusz Górniak, urodzony w 1996 na Śląsku, mieszka w Krakowie. Redaktor „Stonera Polskiego”.

 

PODZIEL SIĘ

Do góry