Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Kosodrzewiny
Bartłomiej Zdunek

Kiedy idę chodnikiem, widzę ludzi. Wszystkie złe treści z ich głów. A oni – przecież tak jest – też patrzą na mnie. Wybór innego obiektu byłby zerwaniem umów. Międzynarodowych. To byłaby wojna światów. A przecież jest pokój. Od dawna ustalone mamy wszystko, wstępne warunki są wynikiem szeroko zakrojonych badań, przedłużonych negocjacji. Istnieją reguły, których nie można podważać. Dlatego mijam kolejne budynki, partery zamienione w sklepy, przeglądam się ukradkiem w szkle wystaw. Prawdopodobnie pogoda jest piękna – lato – prawdopodobnie jestem lekko – czyli tak jak najbardziej lubię – ubrany. Jest taka możliwość – choć z góry trzeba zaznaczyć, że ograniczona okolicznościami – że to jest dobry dzień. W torbie mam powieść, niosę ją do wydawnictwa.

         Było tak, że wstałem, wtedy zadzwoniła ona – kobieta od nich – i powiedziała, że są gotowi podjąć współpracę. Dobrze pan usłyszał, jesteśmy gotowi. Przyjąłem wiadomość z wystudiowanym spokojem. Obyło się bez okrzyków radości, zdań wyrażających niedowierzanie. Jedyne, co mogło zdradzić mój zachwyt – bolesny samogwałt – trwał chwilę, kutasa wolno opuszczało ciepło moich rąk. Ciału należało się. Za to, że nosi.

         Normalnie inaczej świętuję. La Monte Young. Tylko on. Siadam na przeciw głośników. Unosi mnie trans. Tylko La Monte. Jego muzyka.

         Powieść ma tytuł Polski seks. W mailu redaktorka napisała do mnie – „wiesz, sorry, teraz już musimy być na >Ty<, to jest niezła propozycja”. „Zapytałam prezesa” – kontynuowała – „co on na to, a on na to, że ok, że promocja już wie, jak się tym zająć”. „Nakład będzie przyzwoity” – dodała – „jestem dobrej myśli”. Podziękowałem jej za te słowa, wystukując dzięki Kasia, bo tak miała na imię. Dodałem jakiś zupełnie niestosowny emotikon. Zamknąłem komputer.

         Z tytułem łatwo poszło. Był ze mną odkąd miałem dziewiętnaście lat i przeczytałem Cząstki elementarne Houellebecqa. Po zakończeniu odłożyłem książkę, znów wziąłem do ręki, odłożyłem i znów wziąłem, patrzyłem na okładkę, zadając sobie pytanie – no i co z tego mam? Chyba nic. Szczurze, oszukujesz mnie. Biologia ok, genetyka, całość natomiast grubymi nićmi szyta. Ale jedna rzecz utkwiła mi w głowie, ona wzbudziła obawy. Dotyczyła Bruna. Bruno, bohater Cząstek…, starzejący się dziad, owładnięty żądzą symbol życiowej porażki, upadku zgniłego Zachodu, wszystkiego, jednocześnie odraża i wzbudza współczucie. Jego życie jest skończone, a seks, najczęściej pod postacią samogwałtu, boleśnie dopełnia ten żałosny obraz.

            Do tego ta laska, co sobie później łamie kark, nieważna jak każda kobieta w powieści. Chyba że matka. Zła.

            Nieustanne walenie konia, fantazjowanie o nastolatkach pogrąża Bruna. Repetycje pozbawiają go jakichkolwiek złudzeń. Co do ogółu spraw. Ulga jest krótka, ale po niej następuje coś gorszego – pustka. Świat ma wtedy bardzo płytki oddech.

         Podczas pierwszej lektury Cząstek… mogłem na Bruna patrzeć z dystansu. To nie byłem ja. Jeszcze. Fantazjowałem jedynie o tym, że jego los może mnie spotkać. To były bezpieczne fantazje, bawiły mnie. Towarzyszący im lęk przypominał oglądanie horroru na kompie – wystarczyło nacisnąć spację. Kolejna lektura miała mnie utwierdzić w przekonaniu, że to nie jest dobra powieść. Byłem nieco starszy. Miałem dwadzieścia osiem albo dwadzieścia dziewięć lat. Słabość tej książki ujawniła mi się z całą mocą. Houellebecq, to jest sprawny pisarz, ale nie tutaj. Wiadomo która, inna powieść Houellebecqa jest wielka.

         Dziś mam trzydzieści parę lat i moje życie – pomijając różnice takie, jak kraj, możliwość wyjazdu do wód wraz z kilkoma obyczajowymi niuansami – przypomina życie Bruna. Stało się, a Polski seks to jest książka o mnie. Zaawansowani redaktorzy w ważnych wydawnictwach zasiadający za biurkami nieprzystającymi do wyobrażeń o biurkach zaawansowanych redaktorów, są wyczuleni na wszelki fałsz. Oni już po kilku stronach widzą to, co do większości autorów dociera dopiero w momencie rozliczenia nakładu. Zresztą nie wiem, jak się rozlicza nakłady. I wydają – redaktorzy – mimo luk w logice, narracyjnych tąpnięć, książki, które są autentyczne. Prawda to jest najlepsza waluta. Ludzie kochają historię upadku. To, jak napisała Kasia, zawsze żre.

            „Ja nie wiem, czy to jest cała prawda”. „Ja sobie to pytanie zadawałam” – przy biurku, pomyślałem – „ale nie znajdowałam odpowiedzi”. „Coś jednak jest w tej opisywanej przez ciebie rutynie, w związku z tym mówimy <tak>”. „Czy masz do mnie jakieś pytania?”. „Jeśli nie, to resztę ustalimy mailem, przynieś maszynopis”. To była druga rozmowa. Otworzyłem komputer. Napisałem „ok”.

         Niosę powieść do wydawnictwa – okoliczność z innej epoki. Niczym Nowakowski, który podobnie – tak myślę – mijał bloki. Te tu. W tej samej Warszawie z jej wielkim pałacem, z przechodzeniem obok Empiku – stały punkt – na ulicy Nowy Świat. Za chwilę będzie knajpa, którą okupuje branża i stare cioty, lecz to jest ostatnie zdanie w temacie miejsc, ponieważ nie bywam. Jestem nikim. Z maszynopisem idę obok ludzi najzwyklejszych. Nie patrzę im w oczy. Liczę koła w autobusach, co jadą, napisy na sklepach rozkładam na pojedyncze litery, dodaję cyfry z tablic rejestracyjnych. Wychodzą mi dziwne wskazówki, przeraża arytmetyka. Wchodzę do sklepu zakupić loda, jedzenie najskuteczniej odwraca uwagę. Od siebie. I cukier. Jak najmniej zaglądać. W głąb. Powtarzam sobie, że to jest zamknięta kaplica, w której tylko wali serce, jakiś dzwon. Niech będzie, że nawet z zewnątrz słychać. To jest zamknięta piwnica. Tak też może być, nawet gorzej, złe schody, co prowadzą do.

         Z naprzeciwka nadchodzi kolega, omijam go, udając rozmowę przez telefon. To są takie przejścia pożądane, na chodniku, że każdy doskonale wie, po co się nie zatrzymać. Jeszcze się obracam za nim. Już jest daleko. Dobra, kto to był? Przechodzą inni, zupełnie obcy. Jest południe, tempo na mieście spokojne. Do wydawnictwa trzeba zmierzać powoli, sycić się drogą, następstwem chwil. Dyktuję sobie powyższe przykazania, mając gdzieś już wszelkie troski o kraj. Wystarczy mi neta, porno nagłówków. Pisania komentarzy, wymyślania nicków, logowania się. Dość. Zostawiłem to kilka tygodni temu. A potem książka napisała się sama. Wystarczyło porzucić ten smród, co go fala roznosi. Magnetyczna. Dzwoniłem do dziewczyny. Mało. Czasem wpadała, aby razem zjeść, ale na tym kończyliśmy kontakt. Mówiłem jej – „muszę wracać do pracy”. Byłem dumny z tych słów.

         Pogrążony w myślach wpadłem na murzyna. „What the fuck”? – ryknął. Nie zareagowałem. Ciężko ma i tak, gdy wychodzi poza główny trakt. Chyba że nagrywa rap, wtedy odnoszą się do niego z szacunkiem. Zresztą sam składam podkład w głowie. Longplay – następny ruch – myślę o nim więcej niż inni. Wyjebana składnia – knuję. Porządek i czas. Rewolucja i punk. Aż podskoczyłem z zachwytu. I opadłem rozdrażniony. Lot był krótki, albowiem nie moja, inna płyta rozbiła już bank. Nie będę udawał, że istnieją tu jakieś domysły. To ona, to ta, która wznosi pył na praskim żwirowisku. Najlepsza artystka. Z daleka słyszę jej chopper. Znamy się przecież z książek, prawda? To znaczy ja jej znam. Opowiadam, że ta najnowsza fajna, znajomym, niezobowiązująco, na piwku. Dopiero później, w domu, zastanawiam się, czy dobrze powiedziałem. Czasem dzwonią dopytać. „Ale ty naprawdę myślisz tak?” „Bo my jednak uważamy inaczej”. Obijają mi się o czaszkę ich straszne słowa.

         Został teatr, jest drugi po rapie, studium ruchu, kierunek, problem choreografii. Układ ciał, jak gdyby taki, że uwikłany zupełnie w kontemplację napięć. Które są. Pospinany świat, niemal bolesne jest trwanie rzeczy. Stąd ciała, tożsame ze światem, wiją się.

            Ale wąż nie dla mnie, Boa, przyciężki, z teatru szybko uciekłem. Biegłem.

            Oddech przychodzi mi z trudem w przejściu podziemnym. Ulica zamieniła się w pochód, więc chowam się tam. Poza tym mam dość niewidzenia tablic z aut. Rejestracyjnych. Ich brak zakłóca mi spokój. Niosę książkę do wydawnictwa i, pomijając wstąpienie w kilka niepotrzebnych miejsc, zostawiając za sobą wiele lat, powinienem być już blisko.

            Wrzosowiska. Przecież w mieście ich brak, prawda, ale chciałem dać świadectwo istnieniu zimozielonych krzewinek. Ścieżka, którą znalazłem, prowadzi przez krzaki. Skrótem. Mijam drzewa ciężkie od budek dla ptaków. Pustych. Wszystkie odleciały. To trochę trwa, ta cisza, lecz później wszystko wraca do normy. Z powrotem, na chodniku budzę się ze snu. Złego. Jestem już prawie u mety. Brama jest. Nie będę plótł bzdur, że mosiężna, pomijam dym – jarający się papier. Normalny zatrzask, nawet nie kłódka. Wchodzę. Dziedziniec budynku. Idę dalej. Mowię do siebie – alright. Jestem w środku. Kobieta w recepcji miesza wywar. Co to ? Pytam. Nie odpowiada, więc sycę się tylko aromatem. To trochę trwa, ale wreszcie uśmiecha się do mnie, ja do niej, każe poczekać. Wtedy trzaskają drzwi, z biura prezesa wychodzi największy pisarz. Niezadowolony zupełnie z obrotu spraw. O tym dowiedziałem się później. Nie dopytywałem których. Na co mi czyjeś kółka. Niech sobie je pisarz ma. Tulę w ramionach Polski seks. Lato, wrzosowiska, stres.

 

 

 

Bartłomiej Zdunek – publikował w gazecie i w internecie. Autor tomiku wierszy „Lato w parku”. Pochodzi z Nowej Rudy.

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.
fot. Alicja Kielan

PODZIEL SIĘ

Do góry