Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Krzysztof Kwintkiewicz
Gaspar

Stali, spowici wonią eteru.

            Ich chemoreceptorom dobrze znane były te zapachy: niby neutralne, jednak o wyraźnym zabarwieniu siarkowo-wodorowym, ciężkie, puste. Osiadające na każdej komórce – organicznej bądź nie – równie szybko. Przesiąkała nimi stal nierdzewna i skóra, przesiąkały nimi sterylne tkaniny, polimerowe płatki.

– Nie mam do tej pracy negatywnego stosunku, ale nigdy nie sądziłem, że będę kiedyś pracował w miejscu, na które inni patrzą z takim obrzydzeniem. Że będę siedział w czymś takim.

Gaspar zastanawiał się, czy nie wytknąć mu, że każdy kompleks wyobrażeń albo przypuszczeń – w tym przypadku tych dotyczących lokalizacji miejsca zatrudnienia, charakteru zatrudnienia, osobowości współpracowników, atmosfery pracy, wysokości wynagrodzenia, innych zagadnień – ze względu na swoją naturę, tj. na zbiorczość, składanie się z niepołączonych czynników, musi zgadzać się z przewidywaną rzeczywistością w jakimś tylko stopniu. W końcu się powstrzymał.

Coś takiego. Niezbyt precyzyjne określenie. Mówiąc to, miał na myśli chyba samą chłodną salę zalaną bladym światłem, nie cały zawód. Osoby mające przyjemność regularnie słyszeć ten komunikat dzieliły się oczywiście na interpretujące go jako, po pierwsze, mający wyrazić niezadowolenie związane z zakresem obowiązków, niezależne więc od miejsca ich wykonywania, po drugie, mający wyrazić niezadowolenie związane z przebywaniem w tym przydużym jak na własną aurę pomieszczeniu, lub, po trzecie, mający wyrazić niezadowolenie związane z naturą tych obowiązków spotęgowaną jeszcze przez wizerunek miejsca ich wykonywania.

– Co ty mówisz.

– No a nie? Porównaj wysiłek jaki trzeba włożyć w naszą edukację z –

– Ale ja nic nie czuję. Tu dzisiaj niczym nie pachnie.’

– … Och.

– Może to ze mną coś jest nie tak. Jeśli chcesz, zawsze możesz wziąć się za czyszczenie, zabijesz trochę czasu.

            Przemyślał to. Samemu sprzątać swoją przestrzeń… Jak w domu.

– Czyli przyznajesz, że przy takim natężeniu zdarzeń nasza obecność tu jest formalnością.

– Gdyby było więcej pracy, na pewno mówilibyśmy mniej.

– No tak… Tylko czy byśmy tego chcieli.

– Nie wiem. Przyrost naturalny i tak jest głęboko na minusie. Cykl demo- graficzny oszalał.

– Nie zostawiono mu wyboru.

Chciał schować gdzieś dłonie, podświadomie uzbroić się w drobną barierę, warstwę obronną, obramowanie interpersonalne – na wypadek gdyby ten pogląd okazał się radykalny, wykolejony, kontrstrumieniowy… Odkrył, jak zawsze, że kitel nie ma kieszeni; potencjalną karę, kataraktę ostrej krytyki, musiałby przyjąć z otwartymi ramionami.

Rano i wczesnym południem zjeżdżali się głównie starcy – wzięci ze spokojem, po stoicku, ci pokorni tytani budzący szacunek, cudownie neutralni. W sezonie towarzyszyli im bezdomni, znaleziska innego gatunku. Pierwsze ofiary motoryzacji zjawiały się w okolicach południa; wypadki zaczynały się wcześniej, ale procedury to przede wszystkim złodzieje czasu. Opóźniały też dotarcie popołudniowych ofiar własnej pracy: robotników, pirotechników, dekarzy. Spośród szczególnych, charakterystycznych grup, pozbawione własnej pory, skazane na tułaczkę po mapie dnia, pozostawały trzy: ofiary chorób układu krążenia, pacjenci nieodratowani przez lekarzy ani samą medycynę, i samobójcy.

Przez znaczną większość zmiany mówiono niedużo.

– No cóż.

Patrzył w pustkę. Kiedyś wydawało mu się, że samobójcy muszą czekać do zmroku, chować się przed światłem, konać z dala od niego. To jedno z błędnych przekonań, jakie odebrał mu ten zawód.

– Czy ty… No, szczerze sądzisz, że będziesz pracować tu już do końca życia?

– Nie, chyba nie… No, w jednym wypadku.

– Jakim?

– Jeśli umrę przed emeryturą.

            Wypuścił powietrze nosem.

– Nie zapominaj, że nawet i dekadę przed emeryturą poproszono by nas grzecznie o przekwalifikowanie się, gdyby naszą dziedzinę przejęła sztuczna inteligencja.

– O tym nie mówię. To dotyczy każdej dziedziny.

– Jak najbardziej, tyle że nierównomiernie. Z jaką łatwością kasjerów się praktycznie pozbyto… Wiele innych zawodów wymiera.

– Nie wiem, jak to teraz dokładnie wygląda. Ostatnio nie czytam wiadomości. To mnie przerasta.

– To źle. Trzeba się orientować. Ponoć na ten moment w pierwszej kolejności powinni przejąć się tym procesem chyba matematycy, kierowcy, bibliotekarze, może jacyś pracownicy fabryk. To niby dopiero początek.

Schłodził palcami swoją skroń.

– Wątpię, żebyśmy byli następni w kolejce.

– Nie jesteśmy. Ale reszta lekarzy jest na pewno znacznie mniej zagrożona.

            Gest wyrażający zaintrygowanie.

– … Śmierć jest odrzucająca. Wszystko co nią dotknięte marnieje, odraża, rozprasza. Nie niesie ze sobą nic, co byłoby dla cywilizacji przydatne. Jeśli nie można wyeliminować śmiertelności, można przynajmniej wyeliminować kontakt ze śmiercią, ukryć ją na ile tylko postęp na to pozwala. Czy nie jest to realistyczne? Androidy wojenne mordujące efektywniej niż jakikolwiek żołnierz. Tesla do transportowania zwłok. Machina-patomorfolog odprowadzająca je od bram placówki do krematorium, hmmm… Nie, nie byłaby niczym wyjątkowym.

– Nasze potomstwo praktycznie nie musiałoby przejmować się tym zaga- dnieniem.

            Brak intonacji mieszał pochwałę i żal, choć wiadome było, że dominowała tylko jedna z tych barw.

– … Tym okropnym, niszczącym radość życia ciężarem.

– Sądzę, że nie bez powodu nie mamy w mieście cmentarza.

Kilka pomieszczeń dalej narastał szum. Ten dźwięk, tutaj stłumiony, musiał rozsadzać miejsce z którego dochodził.

– Cmentarz nie pasowałby do takiego miasta. Nie miałby gdzie się zmieścić i tyle. To jeszcze nie jest reguła.

– Ale nie miałbyś nic przeciwko jej istnieniu.

– Nie, nie miałbym.

Sam wystrój od ostatniego remontu nie należał do aż tak uprzykrzających funkcjonowanie. Nowość kafelków ściennych, wstawionych za kiedyś-kiedyś popielate, przesączone i podchodzące pleśnią, pachniała jeszcze swoim zamie- rzonym kolorytem, mimo że w takich przypadkach nie trwa to długo; były matowe, określali je jako estetyczne. Jako tako ocieplały odbite spojrzenia. Szafki też jakoś błyszczały, bardziej niż leżące w nich wyposażenie, to samo co dawniej: sprzęty srebrne, kleszcze, szpikulce, nożyce, noże, inne ostrza przy każdym wysunięciu szuflady trzeszczące w metalicznym zgrzycie, śniącym się potem stróżom zdrowia oraz pozostałym pracownikom jego służby, czy też wybudzającym ich z innych, zwykłych snów w nagle nieregularne, wilgotne wieczory, niknące pod nakryciem nocy.

Najwięcej ulgi przyniosła jednak wymiana kafelków. Gaspar położył na dwóch z nich, siódmym i dziewiątym od framugi, wyciągnięte jak ku niebu dłonie.

– Co ci?

– Nic. Znowu kość. Zaraz wskoczy.

Jeśli dawniej obaj coś sądzili – coś dotyczącego tej roli i całkowicie niespełnionego – to że z czasem porzucą resztki strachu przed tą otchłanią, do której zstępowanie posiada tak dziwną, niezwykłą naturę, przekraczającą sprawność wszelkich rozumowań, niezdolnych ujawnić więcej niż jedno jedyne wyjście. Wydawało im się, że będą mogli widzieć ją jako krystalicznie czystą wodę, wielką, ale już pozbawioną ciemności; wtedy żadne przerażające przeczucie nie miałoby racji bytu, nie mnożyłoby się po dziesięciokroć. Tym mocniej zabolała ich niezbywalność ludzkiej ślepoty – objawiona im bez litości.

            Ale klęska tego przeczucia nie nadawała się na temat do rozmowy.

– Idziemy zrobić spis?

– Już chyba można, tak.

            Zabrał się do tego jak zawsze, profesjonalnie. Nie chciał postrzegać tych czynności jako mozołu większego niż kserowanie zestawień czy symulowanie kursów walut. To w zasadzie też manipulacja danymi, co najwyżej danymi podmiotów, które kiedyś wydawały mu się szczególne – tymczasem one były pod wieloma względami wyjątkowo bezpieczne: składały się z zimnej materii, niemogącej już nic cofnąć, dopowiedzieć, zmienić.

– Simon. Simon.

– Co się dzieje?

– Mamy problem ze spisem.

– Jaki niby problem?

– Brakuje nam obiektu z siódemki.

– Siódemki.

            Poczuł własny żołądek. Nie przepadał za tym.

– … Kpisz ze mnie.

– Przydałby mi się rohypnol.

– Nie pomogę ci.

Gaspar wziął komunikację na siebie, usiadł, przywarł twarzą do ekranu. Konsultowanie tej sprawy z kimkolwiek obecnym w placówce nie miałoby większego sensu; potrzebował zwrócić się prosto do kierownika.

Tymczasem Simon, chociaż teoretycznie mógł już wyjść, wolał nie zostawiać go całkowicie samego. W jego mieszkaniu nie znajdował się nikt ani nic, co mogłoby motywować go do spieszenia się z wyjściem. Nie był to oczywiście stan permanentny; kilka wciąż posiadanych przez niego przedmiotów pełniło przez pewien czas taką funkcję, po prostu ich nowość zaczynała wygasać. Nie nabył jeszcze ich zamienników; duży błąd.

            Pozostawało mu przeczekać spokojnie te minuty, ograniczyć doświadczany w nich ból. Stał więc na zewnątrz; spoglądał na miasto, jego bardziej nizinne tereny, wyrastające z nich szklane piony, strzeliste katenacje błękitnych kwadratów, te wielce wielokrotne równoległości. Gaspar miał chyba trochę racji; cmentarz by tam nie pasował.

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Krzysztof Kwintkiewicz (ur. 1995) pochodzi z Warszawy, jest studentem filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Jako autorów, którzy wywarli największy wpływ na kształtowanie się jego koncepcji literatury, wymienia m.in. Jamesa Joyce’a i Davida F. Wallace’a. Obecnie pracuje nad debiutem powieściowym.

 

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry