Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Krzysztof Kwintkiewicz
Morten

Co ciekawe, Morten wciąż nie wiedział, czy wnoszenie jedzenia do jego stanowiska pracy było dozwolone. Być może oficjalnie był zobowiązany spożywać wszelkie pokarmy gdzieś na łączniku, przy jednym z nigdy chyba nie zajętych stołów rozstawionych na całej długości korytarza, albo na zapleczu recepcji. Dlatego właśnie starał się nie kruszyć swoim jedzeniem, nie brudzić nim.

W placówce zatrudniony był jeden woźny; starszy, zniszczony mężczyzna, którego chyba już tylko przyzwyczajenie trzymało na rynku pracy. Teoretycznie lubili się z Mortenem – w odpowiednio zawodowym, powierzchownym stylu – ale ten nigdy nie wiedział, czy woźny nie byłby skory złożyć na niego jakiś donos, oczywiście licząc, że naprawdę coś w ten sposób zyska, że umożliwi mu to oszczędzenie sobie części codziennego trudu.

Niedawno otwarto w środku GrocerMax Express; importowano do niego wiele smacznych przekąsek, jego wnętrze było schludne, a jako że nikt poza pracownikami samej placówki nie wiedział o jego istnieniu, w środku nie panował zbytni ruch. Nawet gdyby było inaczej, nikt nie przychodziłby tam przecież na zakupy.

Tak oto Morten zaczynał ostatnio każdą zmianę, mając w zanadrzu kupiony za około sześć euro gotowy posiłek, czterysta gramów pokarmu zapakowane w czarny styropian i cienką folijkę, na której widniała prostokątna naklejka zadrukowana informacjami o składnikach oraz wartościach odżywczych. Większość produktów składających się na takie danie produkowana była w gigantycznych kompleksach laboratoryjno-hodowlanych; hasła zapisane w górnej części naklejki, mówiące o dobrych węglowodanach albo ekologicznym białku, zakrawały o śmieszność.

Dostępne były tylko trzy zestawy, ale się tym nie przejmował; wybierał zawsze któryś z nich, kupował go, po czym szedł na swoje miejsce. Nic zbytnio nie odczuwał w związku z tym stanem rzeczy. Podobnie było, nawet kiedy zdarzało się, że wykupiono wszystkie zestawy o danym smaku, w związku z czym musiał wybrać jeden z dwóch; stawał się zmieszany, ale tylko na moment.

Siedział teraz przy panelu, wyjmował właśnie z papierka sztućce wchodzące w skład pudełka. W progu stanęła nowa dziewczyna z recepcji. Nie znał jej imienia, nawet nie próbował go zapamiętać; nie wydawała mu się wystarczająco ciekawa.

– Klient już przyszedł.

– Tak wcześnie?

– Wcześnie? Czy ja wiem.

Polewał sosem te błyszczące, równe, ułożone geometrycznie warzywa. Nie lubił marnować sosu.

– Tak poza tym, nie mogłaś mi tego napisać?

– Mogłabym, ale komunikator padł dwadzieścia minut temu.

– Nie wiedziałem. To przepraszam.

– Nic nie szkodzi. Smacznego.

Oddaliła się, dała mu ten cudowny prezent, jego ulubiony: spokój.

Klient i tak musiałby poczekać, jak musiał każdy poprzedni; zawsze po ich przyjściu, kiedy czekali jeszcze przy samym wejściu, woźny robił mały obchód, jakby naprawdę zależało mu, żeby zachowana była tam absolutna czystość – jakby było to tak znaczące. Raczej nie udawało mu się niczego znaleźć, to gra pozorów, nerwowe zaklinanie ziemi swoim chodem.

Nowa recepcjonistka nie zainteresowała Mortena dlatego, że w jego odczuciu niczym nie wyróżniała się z ogółu kobiet; na odkrywanie ukrytych cech unikatowych, schowanych, subtelnie sygnalizowanych idiosynkrazji, idiomatycznych kombinacji awersji i antypatii – najzwyczajniej nie miał siły. Nie uznawał tego za warte wysiłku. Ta postawa wynikała oczywiście z dość uprzedmiotawiającego modelu postrzegania innych, jednakże sam model, co należy zaznaczyć, stanowił przeniesiony na poziom indywidualny odpowiednik ogólnocywilizacyjnej komodyfikacji człowieka, tej ogromnej transfiguracji jego podmiotowości, mniej więcej od przełomu wieków zakorzenionej w aksjologii późnokapitalistycznej tak głęboko, że sprzeciw wobec niej postrzegano już tylko jako przejaw żałośnie naiwnego reakcjonizmu.

Skończywszy jeść, Morten pochylił się nad swoim laptopem służbowym. Interfejs sieci potwierdzał to, co powiedziała dziewczyna: szybka komunikacja ze współpracownikami pozostawała niemożliwa. Jeszcze więcej spokoju.

Mógł więc pobrać aktualizację systemu, co odkładał bodajże od tygodnia, w obawie, że wybierze na to jeden z mniej odpowiednich momentów i nikogo nie będzie obchodziło, czy był to w stanie przewidzieć, czy nie. Blade światło płynęło po okręgu zbudowanym z białych punktów. Z wyjątkiem kolistej smugi rozświetlającej jej geometryczny środek, głęboka czerń ekranu była statyczna, niezaburzona.

Jak na złość, pewna pracująca tam osoba – jedyna potrzebna mu w tym momencie pracująca tam osoba – akurat nigdzie się nie kręciła.

Ale w końcu się to zdarzyło, zaistniała możliwość. Jedyna chęć tego dnia, jedyny popęd. Zagaił rozmowę z woźnym kiedy tylko go zobaczył.

– Wyświadczy mi pan przysługę?

To pytanie nie zmieniło nawet jego postawy.

– Jaką znowu przysługę?

– Gdyby tak poszedł pan i spróbował zobaczyć, w jakim on może być wieku.

– Że na recepcję?

– Chyba tak… Przypuszczam, że tam można go znaleźć.

– Ech… To trochę chodzenia.

Nie potrafił określić informacji implikowanej tym stwierdzeniem. Przez moment patrzyli się tylko na siebie, czekając, oczekując inicjatywy.

– Czyli nie mogę na to liczyć?

– Nie za darmo.

– No tak… To inaczej. Przeleję panu dziesięć euro.

Znów był całkowicie samotny, milczał, siedział w bezruchu. Tak to już wyglądało: wykonawszy niezbędne czynności techniczno-konserwacyjne przestawał być komukolwiek potrzebny aż do rozpoczęcia etapu faktycznej obsługi klienta. Tego dnia i tak miał zbyt dużo bezpośredniego kontaktu z innymi; przecież zazwyczaj nie musiał o nic wypytywać ani recepcjonistki, ani woźnego.

Aktualizacja dobiegła końca jeszcze przed południem, było jeszcze trochę czasu. Nowy, udoskonalony, niezawodny software. Żeby się zrelaksować, Morten musiał już tylko wyciszyć szumiące gdzieś pod świadomością pogłoski na temat pewnych wątpliwych etycznie przedsięwzięć. Teoretycznie nie powinno to być trudne; obsesja na punkcie rzekomych manipulacji ludzkimi organami trwała od dawna, przenikała wszędzie, prowadziła do wielu, wielu niesłusznych oskarżeń. Kiedy wszyscy są oskarżeni, nikt nie jest winny, nawet winni.

Nie chciał wiedzieć, na czym polegały niuanse związane z odnową oprogramowania; to technologia, którą należy wykorzystywać, nie rozumieć. Nie jego działka. W interfejsie żadnych zmian nie zauważył.

Wreszcie pojawił się woźny, chyba nie spieszył się z wykonaniem zadania. Jego powitaniem była więc znużona neutralność.

– Czy przelew…

– Tak, wykonany.

– Ale od razu mówię, że nie będziesz uradowany tą informacją.

– To znaczy?

Wzruszył ramionami, jakby chciał ponownie zrzec się odpowiedzialności, zdziwiony, że Morten poprosił o doprecyzowanie z całkowitą obojętnością.

– Powiedziałbym, że ten człowiek jest dość młody.

 

 

 Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Krzysztof Kwintkiewicz (ur. 1995) pochodzi z Warszawy, jest studentem filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Jako autorów, którzy wywarli największy wpływ na kształtowanie się jego koncepcji literatury, wymienia m.in. Jamesa Joyce’a i Davida F. Wallace’a. Obecnie pracuje nad debiutem powieściowym.

 

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry