Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Maciek Bielawski
Twarde parapety (fragment)

 

Ściągnę was

 

Czekanie przy oknie, na wąskim parapecie. Miejsca­mi odchodzi farba, jak z ram nieszczelnych okien. Wiatr powiewa strużkami. Idzie jesień. Trzeba okleić gąbką okna, mówi mama, ładniejsze już to lastryko niż odchodząca farba. Po co to ktoś malował? Cze­kanie. Na tatę. Zjeżdża z kursu przed kolacją. Mama pali przy oknie jednego za drugim, dmucha w uchy­lone, ja na parapecie. I łokcie bolą.

Tato wyjeżdża do Niemiec żółtym fiatem 132. Wracam do pokoju, nasłuchując, a w zasadzie nie słuchając na siłę płaczu, zawodzenia, wycia mamy. Kiedyś nas ściągnie. To pewne. W tym jesteśmy lepsi, że nas ściągnie.

A wcześniej: w drodze do przedszkola tatuś zatrzy­muje taksówkę pod kioskiem i przynosi resoraka, czu­ję od niego zapach gazet wymieszany z mydłem, czuję to zawsze, gdy stajemy z mamą przy kiosku, przy ma­łym okienku. Bije z niego ciepło. Marzę o pracy w kio­sku. Wcześniej znoszę wodę w metalowym garnku do chłodnicy zielonego żuka, tatuś jeździ na bagażówce; w zimie trzeba dolewać, bo nie pojedzie, potykam się, upadam z garnkiem na betonowe wielkopłytowe schody. Bliznę za lewym okiem mam do dziś. Wcze­śniej wsiadam na rower i po kilku metrach przewra­cam się na koło tego samego żuka. A wcześniej tatuś patrzy na mnie, macha do mnie, uśmiecha się do mnie, gdy na wesołym miasteczku przy nieczynnej już cie­płowni, przy nieczynnej już pralni, przy wylotówce na Strzegom jadę elektrycznym samochodzikiem, a zaraz obok niego mama, nieobecna, pali, ciągle pali, on robi zdjęcie zenitem. A wcześniej, kilka kilometrów dalej, już w Strzegomiu, u wujka Czesia, co nie słyszy i mówi głośno, a dzwonek do drzwi ma połączony z czerwo­nymi żarówkami – świecą, gdy ktoś dzwoni, i hoduje króliki – króle, a żona podkrada mu bimber, podobno najlepszy w okolicy, więc u wujka Czesia tato oznajmia, że jedyny samochód, jaki kupi, to będzie mercedes. A wcześniej to już mam tylko zdjęcia. Więcej rzeczy nie pamiętam, bo wszystko zaczyna się dla mnie, gdy czekam na tym parapecie, aby zobaczyć, jak w końcu wsiądzie do samochodu i pojedzie, lepiej, żeby nie od­prowadzać, bo sąsiedzi będą pytać, gdzie, po co i kiedy wróci, a wiesz przecież, jak ciężko dostać zgodę na wy­jazd, a to dla was przecież, żeby ściągnąć, żeby zmienić to wszystko na lepsze, droższe, bardziej kolorowe, zo­baczysz Maciuś, jakie zabawki mają w tych katalogach otto, quelle, karstadt, wszystkie będziesz miał, jak bę­dziesz grzeczny, jak będziesz pomagał mamusi, bo teraz ty jesteś jedynym mężczyzną w tym domu. Twój tatuś.

Jestem tym jedynym – mężczyzną w tym domu. W wieku sześciu lat uczę się pisać i gryzmolę druko­wanymi literami jeden list na tydzień. Kochany ta­tusiu, u mnie wszystko dobrze. Przyślij mi… długa lista niezbędnych rzeczy na całą stronę. Kiedy przy­jedziesz? Kiedy przyjedziemy do ciebie? Twój synek. Maciuś.

Klucz francuski

 

Tato dzwoni, że paczka w drodze. Nie przewoźnikiem, nie przez znajomego, bo akurat nie jedzie. Pociągiem nadał, przez pocztę. Kawałek tamtego świata w na­szym świecie. To jest wiadomość!

Czekamy z mamą na paczkę. Dzień po dniu, przy oknie, na zimnym parapecie. Co będzie w paczce? Warto czekać na paczkę, choć parapet twardy. Warto czekać na samo otwieranie paczki. To jeden z najlep­szych momentów w życiu. Trzeba ostrożnie rozcinać taśmę klejącą, żeby nie uszkodzić reklamówek – tato przykrył nimi kawę, czekolady, rajstopy, pomarańcze, zabawki. I list. Babcia takie reklamówki sprzedaje na targu. Mama rozdaje koleżankom, nie będzie się przecież wygłupiać.

I ten zapach! Wszystko pachnie tamtym światem, bo w nim tatuś pakuje paczkę. U niego w domu też tak pachnie! Jak pojedziemy, jak nas ściągnie, wszyst­ko będzie tak pachniało. Najpiękniejszy zapach świa­ta! Podobnie pachną ubrania kolegi. Jego tatuś jest w Niemczech i też przysyła mu paczki. Cały niemiec­ki świat tak ładnie pachnie – pewnie dlatego tak trudno tam wyjechać, żeby nie wywąchać tego zapachu. Czekamy. Dzień po dniu. Zbyt długo to trwa. Mama się denerwuje. Rozmawia z pocztą, rozmawia z kole­ją, z koleżanką, z ciocią. Może powinna zadzwonić do konduktora? Do maszynisty? Nie ma żadnych in­formacji. Nikt nic nie wie, a tato dzwoni, żeby za­pytać, czy paczka doszła, i też się denerwuje. Co za świat! Ale już niedługo, nie martwcie się, już niedłu­go, gdy was ściągnę, nie będę musiał wysyłać paczek.

Wreszcie telefon! Paczka na stacji. Mama jedzie do Wałbrzycha. Czekam. Przyzwyczaiłem się już do tego czekania, nie jest takie nudne to czekanie, prze­cież to, na co się czeka, to coś dobrego, pachnącego, kolorowego. Może zabawka?

Wracają. Wujek stawia paczkę na stole kuchen­nym, stękając rytualnie, i zaczynamy otwieranie. Ale, ale… Mama zauważa, że paczka nie jest sklejona jak zazwyczaj. Jest sklejona w pośpiechu. Przecież Wojtek uważnie skleja paczki, żeby nic nie wyleciało, żeby się nie otworzyło, żeby nie wywietrzało, zawsze miał wszędzie porządek, wszystkie narzędzia na swoim miejscu, ubrania, krawaty, skarpety, majtki na swoim miejscu, w kogo ty się wdałeś, przecież nie w niego ani nie we mnie z tym bałaganiarstwem?! Nerwowo przecina niechlujnie przyklejoną taśmę, otwiera pu­dło. Wujek odchodzi na bok. Otwieranie paczki to zajęcie intymne, osoby z zewnątrz nie mogą tak po prostu patrzeć na jej zawartość.

Reklamówki nie są dokładnie rozłożone, a rzuco­ne niedbale, niby przykrywają to, co w środku, ale tego, co miało być w środku, nie ma. Wyciągamy po kolei rzecz po rzeczy, ale nie ma tych rzeczy tyle, co zawsze, jest ich mniej, a pudło wydaje się większe. Na kartonie tato zrobił spis rzeczy. Znajdziemy je w pacz­ce. Nie ma dmuchanej czekolady, nie ma kawy. Chce mi się płakać. Mama już płacze. Na dnie paczki leży klucz francuski. – Żeby waga się zgadzała – mówi wujek i spokojnie odpala papierosa. Mama pali ner­wowo. Jednego za drugim. – Trudno taki klucz do­stać – żartuje wujek i ogląda narzędzie pod światło.

Nie w smak mi jedzenie wybrakowanych słodyczy!

 

(…)

 

Ciocia Krysia

 

Mieszka we Wrocławiu. Nie ma dzieci. Jest starą panną, mówi o niej wujek, wujek nie przepada za ciocią, bo zawsze pyta go o pracę, a on pracy najczęściej nie ma, bo albo jest z niej zwalniany, albo po prostu jej nie szu­ka i żyje na garnuszku swojej mamy, mojej babci Heli, a babcia pozwala mu na to, bo jest jego matką, mówi mama, i choć jest moją mamą, nie pozwala mi na wiele, a na pewno nie na tyle, co jej mama swojemu synowi.

Ciocia Krysia przyjeżdża do nas zielonym traban­tem kombi. W bagażniku ma słoiki z dżemami, soki, przeważnie wiśniowy, mało słodki, do rozcieńczania z wodą, ziemniaki, warzywa z działki i rzeczy zro­bione na szydełku, skarpetki na zimę albo kamizel­ki wełniane na chłodne wieczory. Przed przyjazdem cioci mama zachowuje się nerwowo, pali jednego za drugim przy oknie i ja też się denerwuję, bo ciocia przyjeżdża zazwyczaj na sobotę i niedzielę, co ozna­cza, że będę musiał iść do kościoła, a nie chodzę, choć mama twierdzi, że powinienem, ale nie zmusza mnie, bo lepiej, żebym siedział w tym czasie w domu, a nie po bramach jak inne dzieci idące na dwunastą. Jeździmy do cioci Krysi na święto zmarłych i nie lubię tych wyjazdów, gdy wsiadamy z mamą na stacji Świdnica Miasto. Jest już podenerwowana, a na stacji Świdnica Przedmieście dołączają babcia i wujek Leszek, zazwyczaj pijany i przysypia w po­ciągu, a wcześniej opowiada różne historie rodzin­ne tym swoim zachrypniętym głosem, a mama ma łzy w oczach, a babcia siedzi nieruchomo i patrzy w okno, ja obok niej, przytulam się i staram się nie zauważać innych ludzi, bo oni patrzą na nas i za­stanawiają się, skąd się wzięliśmy i kim jesteśmy. Podróż trwa prawie dwie godziny, bo pociąg zatrzy­muje się na każdej stacyjce, i gdy wreszcie dojeżdża­my, wujek jest już w lepszym stanie. Zatrzymujemy się albo w Klecinie, albo we Wrocławiu. Nigdy nie wiemy, gdzie ciocia będzie. Wujek wygląda przez okno, czy stoi trabant: jeśli stoi – wysiadamy, co bardzo lubię, bo nie musimy jechać tramwajem i znowu wtapiać się w tłum pasażerów obserwujących naszą nieciekawą grupę.

Nie lubię podróży rodzinnych. Zazdroszczę kole­gom. Samochodem mogą przemieszczać się od drzwi do drzwi, bez tych wszystkich spotkań bliższych i dalszych, bez wchodzenia w inne, obce światy.

Zupełnie inaczej jeździ się pociągiem tylko z bab­cią. Wyjeżdżamy zawsze w sobotę, bez zapowiedzi. Ani ona, ani ciocia nie mają telefonu. Babcia ma bi­let z dużą zniżką jako emerytowana żona kolejarza i może podróżować po całej Polsce, również pierw­szą klasą, czego nigdy nie robi, bo nikt nią nie jeździ i boi się, że w pustych przedziałach może być niebez­piecznie. Do swojej siostry wybiera się często, pewnie z tego powodu, że odległość ze Świdnicy do Wrocła­wia jest niewielka, że zna dobrze trasę i nie musi ni­kogo pytać o drogę.

Ruszamy pociągiem ze Świdnicy Przedmieścia, zaraz po siódmej rano, żeby nie tracić dnia. Lubię te wyprawy. Babcia zakłada elegancką sukienkę, widzę ją tak ubraną zazwyczaj na uroczystościach rodzin­nych albo gdy wychodzi do kościoła, szykuje kanapki, jajka na twardo i obowiązkową herbatę w butelce po wódce. Smak babcinej herbaty jest wyjątkowy – babcia robi ją z zaparzonej w imbryczku esencji, kilku łyżeczek suszu zalanego gorącą wodą. Później wystarczy odrobi­na tej gęstej cieczy, trochę wrzątku, kwasek cytrynowy, czyli cytrynka z paczki od cioci Zosi, i napój na dro­gę gotowy. Siadamy naprzeciwko siebie i bawimy się w stacje kolejowe – wymieniam wszystkie przystanki po kolei, a babcia ocenia, czy dobrze. Nigdy nie uda­je mi się zapamiętać wszystkich przystanków. Bab­cia cierpliwie wymienia mi je po kolei, a ja powta­rzam. I tak w kółko. Babcia wyciąga kanapki, jajka, herbatę i urządzamy sobie małą ucztę. W pociągu jedzenie smakuje najlepiej, podobnie jak ciasta, nie przepadam za nimi, ale lubię jeść w innych domach, bo mają inny smak i zazwyczaj to, czego brakuje cia­stom mamy – słodką kruszonkę. Wreszcie wysiadamy i jedziemy tramwajem do cioci. Serce bije mocno: czy zastaniemy ciocię, czy będziemy musieli czekać. Pu­kamy do drzwi. Chwila niepewności i drzwi otwierają się. Albo się nie otwierają – wtedy babcia sprawdza, czy ciocia nie zostawiła karteczki „Będę za pół godzi­ny”. Te karteczki są najlepsze, bo można poczekać – albo na klatce, albo na ławce na podwórku. Gorzej jest, gdy ciocia pisze „Jestem na ogrodzie”. Wtedy wiadomo, że ciocia wróci wieczorem, bo ogród jest daleko, a my nie wiemy, jakimi autobusami można się tam dostać, i wtedy idziemy do pani Jadzi „ru­skiej”. Mieszka piętro wyżej, ma męża – Stasia. On wysoki, ona malutka, jeszcze niższa ode mnie. Jadzia przyjechała ze Wschodu i ciocia woła na nią „ruska”, bo sama się tak przedstawiła, gdy wprowadziła się do bloku cioci. Powiedziała: ja ruska. Ciocię to rozbawiło i tak już zostało. Jadzia ma wielki bal­kon z szafkami wmontowanymi w balustradę. Zrobił je mąż Staś. Lubię siedzieć na jej balkonie. Jest tam tak przytul­nie. Patrzę, czy ciocia nie jedzie, a babcia rozmawia z panią Jadzią. Na obiad dostajemy makaron z bia­łym serem. Nie przepadam za jego smakiem. Mam odruch wymiotny. Nie lubię jeść obiadów u ludzi, których mało znam. Do obiadu pani Jadzia podaje kwaśne mleko z gorzkim posmakiem. Zmuszam się, żeby nie było jej przykro.

Wyglądam przez balkon. Znajomy dźwięk traban­ta. Przyjechała ciocia Krysia! – Macie szczęście – śmie­je się. – Zapomniałam kanapek. Schodzimy do cioci i jedziemy do ogrodu, a później zostajemy na noc.

Przyjaciele cioci – pani Ania i pan Józek – mają mieszkanie bez łazienki. Przyjeżdżają co sobotę na wielką kąpiel, bo ciocia ma wodę z elektrociepłowni i płaci za jedną osobę, bez względu na to, ile zuży­je. Woda pachnie chlorem. Sama im zaproponowała. Mają córkę, dużo młodszą ode mnie, i kąpią się bar­dzo długo, myją dokładnie – ale to zrozumiałe, bo przecież sprawiają sobie taką przyjemność raz na ty­dzień. Ciocia mówi, że w tygodniu myją się w mied­nicy – i rozczula się, że tacy dobrzy ludzie muszą żyć w warunkach podobnych do tych, w jakich ona żyła po wojnie. Gdy pan Józek wychodzi z łazienki, prze­ciąga się. Zadowolony. Uwielbia to uczucie świeżości. Jest szczęśliwy. Babcia śmieje się: lepiej umyć się raz, a porządnie, niż chlapać w wannie jak Maciuś. Tego wieczoru myję się najdokładniej ze wszystkich razy, żeby pokazać babci, że fakt, iż mamy wannę, nie oznacza, że jestem brudasem.

 

(…)

 

Zły człowiek

 

 

Mam u babci nie tylko kolegów i koleżanki, rówie­śników, ale i dorosłych znajomych. Pierwszy z nich to pan Mietek. Jeździ na komarku i pracuje w kana­łach, zajmuje się studzienkami kanalizacyjnymi, czy­ści je z liści, szlamu, zdarza się, że z większą ekipą wypompowują szambo. Do pracy jeździ na skuterze obudowanym przeróżnymi sakwami. Ma w nich cały sprzęt do pracy. Zawsze w kaloszach – gumofilcach. Z panem Mietkiem spotykam się w komórce na po­dwórzu. Podoba mi się tam – na ścianach półki, na nich narzędzia, puszki z różnym ustrojstwem, śrubki, łożyska, lampki do roweru. Raj! Pan Mietek pozwala mi wszystko oglądać – pod warunkiem że odłożę na miejsce. Przesiaduję u niego, aż babcia nie zawoła na obiad. Pomagam mu przy naprawach komarka, po­daję narzędzia, klucze – daj jedenastkę, daj pompkę, śrubokręt, trochę smaru… Pan Mietek jest kawalerem i mówi, że nigdy się nie ożeni, bo po co mu problemy.

Drugi znajomy jest dużo starszy od pana Miet­ka – ma chyba z osiemdziesiąt lat i wielki czerwony nos, od zimnych zakąsek – śmieje się wujek, a bab­cia mówi, że nos odmroził na Sybirze, gdzie wywieźli go podczas wojny. Udało mu się wrócić i mieszka sam, w drugiej bramie na parterze. Jego okna są tak brudne, że w ogóle nie widać firanek i podobno nikogo nie wpuszcza do domu. Babcia wie, że to dobry człowiek, ale dużo przeszedł i stąd jest takim odludkiem.

Spotykam go w drodze do ogródka, specjalnie kręcę się koło ogrodzenia, żeby mnie zauważył, bo wtedy zaprasza na jabłka albo czereśnie, zależnie od pory roku. Chodź, chłopak! Idę. Siedzimy na ławecz­ce pod szopą i patrzymy na ogród. Jest zadbany, pan dużo czasu spędza przy uprawie roślin, ma kwiaty, czasem je zrywa i idzie gdzieś z pięknym bukietem. Jestem ciekawy, dokąd, ale boję się zapytać. Może na cmentarz? A może do znajomej? – śmieje się wujek.

Siedzimy z panem pod szopą. Zaczyna rozmowę: słuchaj, chodzisz do Mietka, widziałem. Uważaj, to zły człowiek!

Podpytuję babcię o pana Mietka. Słyszałem, że zły człowiek. Jaki tam zły, popija trochę. I to wszystko? No popija, ale żeby zły? Nie, to dobry człowiek.

Nie odwiedzam już ani starszego pana, ani pana Mietka. Raz Mietek zaczepia mnie na schodach. Pyta, dlaczego nie przychodzę. Nie miałem czasu, uspra­wiedliwiam się i zaraz po obiedzie przychodzę do komórki. Wszystko toczy się starym rytmem. Półki, ustrojstwa, naprawa komarka. W rogu komórki stoją butelki po piwie i winie. Wcześniej ich nie widziałem.

 

(…)

 

Tylko na chwilę

 

Pierwszy raz jadę do Niemiec. Z ciocią i babcią. Do­brze zaopiekowany, podenerwowany nową sytuacją, nowym światem. Wiem o nim tak dużo z opowieści, listów i z paczek. Zwykły pociąg odjeżdża z wrocław­skiego dworca. A mimo to jest inny. Pełen lepszych ludzi. Dostąpili szansy na wyjazd. Mają tam kogoś, do kogo mogą wyjechać. I my wśród nich! Babcia ma nową fryzurę, trwałą, zrobiła dzień przed wyjazdem, ma nowy płaszcz i w ogóle wygląda elegancko. Mło­dziej. Wystrojona jak na wesele – śmieje się ciocia Krysia. Ubrała wygodny dres, bo jedzie nie pierw­szy raz i ma doświadczenie z podróży. Wsiadamy do przedziału, pachnie inaczej niż w zwykłych pociągach, pasażerowie też inni – mili i uśmiechnięci. Nie­stety nie ma miejsca przy oknie – na co zwracam ze smutkiem w głosie uwagę i pan siedzący przy oknie wstaje: proszę, niech chłopak usiądzie, niech popa­trzy. Babcia siada obok, a ciocia przy drzwiach. Lubię siedzieć koło babci, lubię przy niej spać. Jest gruba. Fajnie wtulać się w jej ciało. Ruszamy. Każdy zajmu­je się swoimi sprawami, ktoś wyciąga jedzenie. My również zabieramy się do jedzenia, choć obiad był ledwo dwie godziny temu. Ciocia przygotowała ka­napki, mamy też kompot i herbatę, ale nie w butelce po wódce, bo przecież nie wypada, gdy jedzie się za granicę, a w termosie, i choć słabo trzyma, bo ma pękniętą nakrętkę, to zawsze dłużej niż butelka. Za oknem ciemno. Gdzieniegdzie prześwitują pola. Szara Polska.

Głos celnika. Światło w przedziale. Wszyscy moc­no poruszeni, wyrwani ze snu ziewają przeciągle, po­prawiają ubrania. Strach. Kontrola celna to najważ­niejsze wydarzenie w całej podróży do Niemiec. Kon­trola paszportowa to formalność, mówi ciocia, ale najgorsi są celnicy szukający towarów do oclenia. Bo każdy coś wiezie. A to spirytus na nalewki, a to krysz­tały, a to kiełbasę. I papierosy, bo w Niemczech papie­rosy są drogie, a w Polsce tanie. My też wieziemy to wszystko, czego nie można. Przedział jest zapakowa­ny walizkami, więc celnik rozgląda się i w tej jednej chwili waży się nasz los – czy trzeba będzie płacić, czy nie, bo towary trzeba oclić, jeśli nie zrobiło się tego wcześniej. Celnik wskazuje walizkę – na szczęście nie naszą. Pan, który wpuścił mnie na miejsce pod okno, wstaje i ściąga skórzany bagaż. Otwiera. Cel­nik każe pokazać, co jest w foliowej siatce. Bielizna, wyłącznie bielizna. I nie wyciąga siatki. W wagonie robi się nerwowa atmosfera i szkoda mi pana, bo był miły. – Proszę pokazać – prosi celnik. – Ale to bieli­zna, mówi pan, majtki, skarpetki… – Proszę wypróż­nić siatkę! – głos celnika jest stanowczy, a mi robi się gorąco i zamykam oczy, bo nie chcę na to patrzeć, nie chcę widzieć zdenerwowania pana, nie chcę widzieć pana wyprowadzanego przez celnika z pociągu, pana zostającego na granicy, w szarym świecie, gdzieś na końcu świata. – Proszę – słyszę wreszcie głos pana, otwieram oczy i pan wyciąga z worka białe majtki, drugie, trzecie, koszulkę, skarpetki.

Celnik każe mu schować wszystko do siatki i pyta, czy ktoś z nas ma coś do oclenia. Wszyscy kiwają głowami, że nie, ja również, i celnik wychodzi. Za­suwa drzwi. Pan nerwowo pakuje worek do walizki, zamyka ją i z pomocą cioci wsuwa na półkę, ciężko wzdychając.

Siedzi bez ruchu. Twarz ukryta w dłoniach. Po­ciąg rusza. Po kilku minutach podnosi głowę: w wa­lizce ma spirytus. Pięć butelek. Dopiero teraz roz­poczyna się prawdziwa przedziałowa rozmowa, gdy jesteśmy już bezpieczni, na niemieckiej ziemi: pani siedząca naprzeciwko cioci przyznaje się, że też ma spirytus i kryształy, druga pani, siedzi przy oknie, opowiada historię: w ubiegłym roku ktoś przewoził całą walizkę kiełbasy i musiał zostawić wszystko na granicy, a ciocia mówi, że też ma spirytus, dwie fla­szeczki, i wszyscy się śmieją, po czym pan sięga po mniejszą walizkę i wyciąga butelkę z nalewką i czę­stuje wszystkich, i nawet babcia, rzadko pijąca, godzi się na skosztowanie, i ciocia – od razu robią się jej czerwone policzki, i zaczynają rozmawiać, do kogo jadą, czy na długo, gdzie mieszkają ich rodziny… Zasypiam.
Budzę się. Za oknem hale z dobrze znanymi na­zwami – otto, quelle, karstadt. To centrum handlowe, przechodzą mi ciarki, jesteśmy już w zachodnich Niemczech, nie słyszałem kontroli paszportowej, ale babcia, w ogóle nie spała, bo nie śpi w pociągach, mówi, że celnik był sympatyczny i w ogóle nie spraw­dzał bagaży. Patrzę na oświetlone, pogrążone jeszcze w porannym mroku budynki i zastanawiam się, czy pojedziemy, może jeszcze dziś, z ciocią Zosią na zaku­py i czy będę mógł zobaczyć to wszystko z bliska, do­tknąć, powąchać, może coś mi ciocia kupi, dzwoniła w tej sprawie, są wyprzedaże, więc żebym nie zabierał dużo ubrań, bo mnie obkupi od stóp do głów! Wjeż­dżamy w miasto i już widać poranny ruch, piękne samochody, ludzi idących do pracy i wreszcie stajemy na peronie. Patrzę przez otwarte okno, inaczej ubrani ludzie mają uśmiechnięte twarze, zachowują się swo­bodnie, dziecko bawi się mieczem i co chwilę popy­cha swojego tatę, a ten wykonuje ruchy walki niewi­doczną bronią, a do pani, wysiadła z naszego pociągu, podbiega mężczyzna i długo się ściskają. Płaczą. Mi też lecą łzy. Czy nas też tak powitają? Czy wszyscy będą na to patrzeć? W świetle poranka pasażerowie są jeszcze piękniejsi, zadowoleni – mimo długiej podróży, a niektórzy mają przed sobą kilka długich godzin, bo jadą aż pod granicę, my wysiadamy nie­długo, i ciocia wyciąga kanapki. Czas na śniadanie. Herbata jest zimna. – Obiecałam sobie jedno – mówi ciocia – że przywiozę porządny termos. Przyda się na działkę! To faktycznie dobry pomysł – ciocia lubi gorącą herbatę, również w upał. Babcia marzy o no­wym telewizorze, ale wiadomo, że nie przywiezie go pociągiem, choć już i tacy śmiałkowie byli, dodaje pan od pięciu butelek spirytusu. – Dla chcącego… – zaczyna i zerka na mnie porozumiewawczo. – …nie ma nic trudnego! – kończę i cały przedział patrzy na mnie. – A chłopak do kogo? – pyta pan. – Do wujo­stwa – odpowiada ciocia. – I do taty. – A mama? – dopytuje pani siedząca naprzeciwko mnie. – Mama została w Polsce… – mój głos się łamie i nagle czar podróży pryska, bo wiem, że jestem tu na chwilę, na miesiąc, że niebawem wrócę do Polski. Pan widzi, że jest mi przykro, pyta, co chciałbym przywieźć z Nie­miec. Choć wiem, że dostanę od kuzynki komputer, ale nie mogę zdradzić mamy, mówię o klockach lego. I myślę o koledze, który ukradł mi ludziki.

 

 

 

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Maciek Bielawski urodził się w 1975 r. w Świdnicy.

Lubi fotografować (ostatnio za pomocą telefonu komórkowego mierzy się głównie z naturą) oraz pisać: ubiegłoroczny laureat Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania za prozę „Koziołek”.

W 2016 roku wydał powieść „Twarde parapety” o dzieciństwie w czasach Peerelu.

 

PODZIEL SIĘ

Do góry