Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Marcin Dymalski
Nie-wola

Alibek obudził mnie nad ranem.
– Wstawaj! Dzisiaj wreszcie spłacisz swój dług.
Nie zadawałem żadnych pytań. Na ten dzień czekałem od kilku miesięcy.

Ulice miasta były jeszcze wymarłe. Słońce dopiero wyłaniało się zza łańcucha górskiego, sprawiedliwie rozdzielając pierwsze promienie między posowiecką wielką płytę i lśniące wieżowce dzielnicy biznesowej. My jednak uciekaliśmy przed słońcem.
Siedzenie starego lexusa było zabójczo wygodne. Ledwo minęliśmy skocznię narciarską, zasnąłem.

Alibek znowu mnie obudził. Słońce było już znacznie wyżej, a my dalej, cokolwiek by to miało oznaczać.
– Gdzie jesteśmy?
– Kordaj. Podnoś dupę. Śniadanie.

Kordaj był ucieleśnionym chaosem, z byle jaką zabudową, kolorowymi tabunami obładowanych ludzi, kreślącymi różę wiatrów, i wreszcie z rwącą rzeką głównej arterii komunikacyjnej, płynącą nieprzerwanie, bez wyraźnego celu czy porządkującej zasady.

W ten nurt pociągnął mnie Alibek. Za chwilę znaleźliśmy się w podwórzu bardzo eklektycznej budowli z cegły i, na oko, kartonu. Stało tu kilka ogrodowych stolików uzupełnionych krzesłami w bardzo różnych gustach. Klapnąłem na wyjątkowo odrażającą imitację Ludwika XIV. Dokoła zmanierowane muchy odmawiały lizania blatów. Alibek rozpoczął negocjacje z senną, mocno rubensowską nastolatką. Nie mówili po rosyjsku, więc niczego nie zrozumiałem. Kontemplowałem ograniczoną panoramę oraz aromat przesmażonego oleju.

Dziewczyna zniknęła nad podziw zwinnie, kręcąc potężnymi szynkami. Mój kompan leniwie śledził ich taniec.
– Przeniesiesz paczkę przez granicę.

Granica była naprawdę paskudna. Obłożonej skrawkami niebieskiego brezentu, pordzewiałej bramy z ogromnym godłem pilnowali znudzeni żołnierze. Rozmawiali monosylabami, a co jakiś czas z mozołem uchylali skrzypiące wrota i wpuszczali kilka pojazdów. Wszystko w slo-mo.

Pasażerowie musieli wysiąść i pokonać granicę pieszo. Alibek został w lexusie, a ja zmieszałem się z potokiem, na którego powierzchnię co chwilę wypływały orientalne twarze.

Plecak był nieduży i z jakichś tajemniczych przyczyn kłuł w oczy białoruską flagą. Poza oklejonym srebrną taśmą feralnym pakunkiem, mieścił jeszcze dwa opakowania chusteczek higienicznych oraz dwa batony czekoladowe, obecnie w stanie płynnym.

Urzędnik w przepoconej koszuli długo przyglądał się zdjęciu w paszporcie. Obfite plamy pod jego pachami przywodziły na myśl test Rorschacha. Przekartkował dokument raz i drugi, obejrzał stare pieczątki, następnie wrócił do zdjęcia – i do mnie. W końcu sięgnął po słuchawkę antycznego telefonu.

Po kilku minutach przybyły ludzkie posiłki w postaci łysego dżentelmena w kompletnym, znamionującym rangę umundurowaniu. Posiłki spojrzały na mnie niebezpiecznie bystro. Nie mogłem odpowiedzieć tym samym. Wciąż byłem zahipnotyzowany Rorschachem.

Przedłużającą się chwilę niespodziewanie uciął szeroki uśmiech. Urzędnik w koszuli otrzymał pełne nagany, choć wyważone uderzenie w potylicę, którego energię czym prędzej oddał, dostawiając nowy stempel do mojej kolekcji.

Mężczyzna w okienku po drugiej stronie nawet na mnie nie spojrzał. Wszystkie czynności wykonał z biegłością i niezawodnością automatu. Jego zacięta twarz kontrastowała z uśmiechniętymi wizerunkami ze sponsorowanych przez Komisję Europejską plakatów antykorupcyjnych, którymi zaklejono dziurę w dykcie jego stanowiska. Plecakiem nikt się nie zainteresował.

Krocząc przez most nad smętną rzeką, odtwarzałem sobie przebieg całej sytuacji. Z wyrachowaniem tworzyłem legendę, w której dzięki przytomności umysłu skrzyżowanej z brawurą zdołałem zapobiec wpadce.

Za mostem przystanąłem i począłem wypatrywać złotego lexusa. Rozważałem ryzyko wymiany pieniędzy w którymś z przydrożnych, niebudzących zaufania kantorków. Moje narządy wewnętrzne nie przyniosłyby nikomu fortuny, ale ludzie zwykli sądzić po pozorach. W końcu zrezygnowałem. Nie miałem pojęcia, ile potrwa mój pobyt po tej stronie.

Czekanie mocno się przedłużało. Z nudów rysowałem sobie rozmaite scenariusze. Jeśli Alibek został zatrzymany, natychmiastowy powrót mógł być ryzykowny. Tutaj nie miałem jednak czego szukać.

Ale żywiołu nie sposób zatrzymać. Nasz rydwan pojawił się w końcu na moście i dotoczył dostojnie do mojego stanowiska. Chyba po raz pierwszy widziałem, żeby Alibek się uśmiechał. Dwa złote zęby, potężny łańcuch na szyi oraz karoseria auta błyszczały pospołu w pełnym słońcu, nadając chwili baśniową otoczkę.
– Wsiadaj!

Ujechaliśmy ledwie trzysta metrów, gdy przed maskę gwałtownie wyskoczył milicjant w bardzo kolorowej czapce, wymachując mocno spokrewnionym z dildem atrybutem swej władzy. Alibek dał po hamulcach. Zażywny stróż prawa z miejsca odzyskał godność i dostojnie podpłynął do kierowcy. Rozpoczęła się ożywiona wymiana zdań – oczywiście znowu nie po rosyjsku.

Jej uwieńczeniem była kolejna konwersacja. Tym razem wąsaty milicjant konsultował się przez radio z władczym głosem. W końcu władczy głos wycharczał krótką komendę, na którą, o dziwo, zareagował mój kierowca. Bez słowa wysiadł z pojazdu i udał się z milicjantem do stojącej na uboczu krzywej budki.

Za duetem egzotycznym zamknęły się drzwi, a ja zastanawiałem się, jakim cudem panowie zdołali wprasować się wspólnie do maciupeńkiego wnętrza. W grę wchodziła tyko magia albo zakrzywienie przestrzeni.

Nie minęła minuta, a Alibek wychynął z powrotem na słońce, zwrócony światu z tajemnych czeluści. Ogorzała twarz nie zdradzała żadnych emocji. Czekałem na wyrok.

– Łapówka – rzucił krótko. – Stanęliśmy na zakazie.
Ogarnął mnie mimowolny podziw dla twórcy systemu, który nakazywał ludziom opuszczać pojazdy, a powrót do nich umożliwiał jedynie w warunkach wykroczenia. Diabelska pętla.

Zaraz za granicą zaczęły się leniwe przedmieścia. Trasa przecinała tereny, na których gigantyczna dłoń rozrzuciła jak popadnie przeskalowane klocki Lego z różnych zestawów. Ten kraj chyba nigdy nie zdołał wykształcić żadnego urbanisty.

Słońce paliło już niemiłosiernie. Klimatyzacja padła na oko jeszcze za Mikołaja II, więc otwarte na oścież cztery szyby i szyberdach dostarczały nam bogatej mieszaniny niemożliwych do zidentyfikowania, pobudzających zapachów.

Powoli krajobraz stawał się typowo miejski, a wzrok przyciągały przede wszystkim przedpotopowe trolejbusy z reklamami środków gospodarstwa domowego. Nad reklamami umieszczone były akwaria z nieruchomymi twarzami. Mignął jakiś potężny meczet.

Alibek zaparkował w alei cyprysów. Wyjął plecak z bagażnika, ale cofnął rękę, gdy po niego sięgnąłem.
– Bądź tu za dwie godziny. Możesz sobie połazić.
Byłem zdziwiony, lecz oczywiście nie protestowałem. Domyślałem się, że moje usługi będą jeszcze potrzebne.

Miasto było trochę wymięte. Uśmiechnięci ludzie i odstręczająca architektura. Na środku ogromnego placu straszył pomnik jakiegoś ważnego gościa na koniu. Trochę na uboczu znajdował się pomnik innego gościa, w którym bez trudu rozpoznałem Lenina. Miejsce dostał mniej prestiżowe, ale to u jego stóp tęskna dłoń złożyła świeże żonkile oraz pęczek cebuli. Gość na koniu musiał się zadowolić fontanną.

Liczba pomników zaczęła mnie przytłaczać. Nie było czego fotografować, choć telefon i tak został w mieście. Resztę czasu spędziłem w parku obok jakiejś tandetnej, nadmiernie przyozdobionej minirotundy, z jednym okiem na zegarze, a drugim na lexusie.

Alibek spóźnił się kilka minut. Plecak zniknął. Bez słowa wsiedliśmy i ruszyliśmy w drogę, jak ufałem, powrotną.

Do granicy dotarliśmy w trymiga. Tym razem kolejka zapowiadała dłuższy postój. Alibek krótkim gestem wygonił mnie na zewnątrz. Poprzez tłum sprzedawców suszonych owoców i algierskich kabaczków przedzierałem się ku przejściu z pustką w głowie i z pustką na plecach. Zdążyłem odnotować, że od tej strony brama nie nosi żadnego herbu i jest w jeszcze gorszym stanie.

Paszport sprawdzał mi chyba brat bliźniak poprzedniego automatu. Tak samo nie raczył na mnie spojrzeć. Jego ruchy zdradzały tę samą nieludzką pewność.

Druga kontrola nie zapowiadała się równie bezproblemowo. Celnikom towarzyszył duży owczarek. Przypomniała mi się sytuacja sprzed lat z Panamy, kiedy podły zwierz bez powodu zatrzymał się przed moją torbą. To była tylko jedna noc w areszcie. Wolałbym jej nie pamiętać.

Pies spojrzał na mnie obojętnie, a nawet, przysiągłbym, z pogardą. Szybko odwrócił wzrok i zainteresował się plamą na ścianie.

Tłum był spory. Wziąłem przykład z pozostałych obywateli i zacząłem się przepychać w bezładnej ciżbie. Co jakiś czas rozlegał się okrzyk oburzenia, spowodowany bezczelnym wepchnięciem się w kolejkę albo i ukradkowym czynem nieobyczajnym. W końcu dotarłem do okienka.

Tutaj urzędniczka wykazywała dla odmiany wyraźne cechy indywidualne, spośród których prym wiódł wyraźny zarost nad górną wargą. Była bardzo konkretna. Pach-pach i następny. Miałem spadać.

Poczłapałem ku wyjściu, świadom, iż na wózek przyjdzie mi trochę poczekać. Zaraz za bramą obskoczyli mnie naganiacze, oferujący prywatny transport do miasta. Obojętnie przeszedłem obok nich. Udałem się za budynek stacji benzynowej i zwymiotowałem.

Koszulka lepiła się do mnie. Byłem potwornie zwarzywiały. Przycupnąłem na skrawku żółtej trawy. Światu przywrócił mnie dopiero dźwięk klaksonu.

Droga kilkakrotnie zmieniała postać, poszukując swej idealnej formy między jednym a dwoma pasami. Jedynie beżowe, delikatnie aksamitne góry pozostawały takie same. Były jak oglądana przez szybę makieta, tylko w skali 1000:1.

Alibek jechał szybko, wyprzedzał wszystkich jak leci, niezależnie od tożsamości, jaką przybierała akurat droga. Poddałem się temu rytmowi i zapadłem w przyjemne odrętwienie.

Nie od razu wyczułem, że zaczęliśmy zwalniać. W zasięgu wzroku nie było niczego poza marnym barakiem z blachy falistej. Nie do niego skierowaliśmy się jednak po zatrzymaniu, tylko do stojącej na uboczu toalety. Toaleta miała postać rachitycznego krzaczka.

Potem Alibek kazał mi wsiąść do auta, a sam udał się do baraku. Wrócił szybko. Gdy usadowił się za kierownicą, sięgnął do kieszeni. Opłynęła mnie fala całkowitej obojętności. To był Snickers ze słonecznikiem, miejscowy przysmak i moje honorarium.

Pierwsze kozy na poboczu zapowiadały zmianę krajobrazu. Do samego miasta wjechaliśmy już w zupełnych ciemnościach. Ruch na ulicach nadal był intensywny, szaleni piesi przebiegali między pędzącymi pojazdami, kusząc los.

Wysadził mnie przy prezydenckim parku. Nie powiedzieliśmy ani słowa. Nie uścisnęliśmy sobie dłoni.

Byłem wolny. Znowu byłem w swojej władzy.

***

Jako pierwszy wrócił strach.

***

Po dwóch dniach zacząłem szukać Alibeka.

 

 

 

 

Marcin Dymalski

Marcin Dymalski to pseudonim artystyczny młodego wrocławskiego prozaika i bon vivanta.

Autor publikował już na rozmaitych łamach, przede wszystkim listy do redakcji oraz niedwuznaczne anonse.

Jest członkiem Polskiego Stowarzyszenia Członków Stowarzyszeń.

 

PODZIEL SIĘ

Do góry