Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Marek Mżyk
Empatia

– Nie wejdziemy, kurwa. Wszystko pod lodem! – Hubert pokręcił głową, patrząc na oblodzone ściany studni wlotowej.

–  Przejebane – przejebane nie było to, że nie wejdziemy do jaskini, ale to, że pięć godzin na próżno brnęliśmy do tego miejsca w śniegu po jaja.

Zacząłem walić czekanem w lód, pod którym znajdowały się punkty potrzebne do powieszenia liny. Kryształowe odłamki błyskały w słońcu i wpadały w trzydziestometrową czeluść.

– Przejebane! Wracamy!

Otwór jaskini znajdował się w dość stromym zboczu, właściwie ścianie. Latem trzeba tu było się wspinać. Zimą wystarczył czekan, raki i pewien rodzaj niewrażliwości. Zbocze kończyło się po kilkudziesięciu metrach krótkim wypłaszczeniem, potem już tylko powietrze i piargi trzysta metrów niżej. Ostrożnie przeszliśmy najbardziej strome miejsce. Teraz trzeba było przetrawersować dość rozległą, wklęsłą formację. Po śladach powinno być łatwiej i szybciej.

– Zaczekaj tu, kurwa. Nie możemy w to gówno wejść razem – Hubert ostrożnie stawiał kroki. Było tu jednak nadal dość stromo, choć nasze wcześniejsze ślady stworzyły coś w rodzaju wąskiej półeczki.

– Wiem, kurwa – pokiwałem głową. Mieliśmy za sobą te same szkolenia.

Po kilku minutach Hubert zatrzymał się w bezpiecznym terenie i pomachał czekanem. Odpiąłem pas biodrowy plecaka i ruszyłem.

Nagle słyszę głęboki basowy pomruk i śnieg ujeżdża mi spod nóg. Błyskawicznie zrzucam plecak i padam na brzuch, starając się przygnieść czekan całym ciężarem. Idioto! To nie oblodzone zbocze, na którym się poślizgnąłeś. To jest właśnie to. Niemożliwe! Spoglądam w górę i widzę białą masę, która chwilę później wali mnie w twarz i przewraca na plecy. Lecę głową w dół, potem salto i ciemno. Znowu trochę jaśniej, czekan wyrywa mi niemal rękę. Góra, dół, prawo, lewo. Znowu jakby ciemniej, ale da się oddychać. Wykonuję jakieś rozpaczliwe ruchy, zahaczam o coś nogą, lecz nie czuję bólu tylko szarpnięcie. Przez moment widzę pod sobą błękitne niebo potem znowu ciemno. Uświadamiam sobie, że jedyne co słyszę to własny głos: Ja pierdolę, ja pierdolę!

Potem nagle robi się jaśniej, wolniej, niebo jest nade mną, słońce oślepia i topi śnieg na mojej twarzy. Cisza.

Wstałem, otrzepałem rękawice i spodnie. Czapkę szlag trafił po drodze. Do krawędzi przepaści pozostało jakieś dziesięć metrów, więc luzik. Wysoko w górze zobaczyłem Huberta. Zbocze wyjechane było prawie do trawy, z podejściem nie powinno być problemów. Po kilkunastu minutach byłem przy koledze.

– Kurwa, ale się wystraszyłem – resztki tego strachu błyskały w jego oczach jeszcze teraz.

– Ja też, kurwa!

Od lat podobnie reagowaliśmy na różne rzeczy, które przytrafiały nam się w górach i jaskiniach. Podobna wrażliwość, współodczuwanie. Ten rodzaj empatii był podstawą naszych sukcesów. Kilka lat później Hubert popełnił samobójstwo. Wtedy już nie miałem z kim podzielić się przerażeniem jakie mnie ogarnęło.

 

 

 Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.
fot. Bożena Małysiak

Marek Mżyk (ur.1964) absolwent Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Krakowskiej. Obecnie student podyplomowego Studium Literacko-Artystycznego Wydziału Polonistyki UJ. Z zamiłowania taternik, grotołaz, ultramaratończyk, podróżnik i fotograf. Publikował opowiadania i reportaże w magazynach: „Góry”, „Poznaj Świat” , „Zew Północy” i „Jaskinie”. Mieszka i pracuje w Bielsku-Białej.

 

 

PODZIEL SIĘ