– Nie wejdziemy, kurwa. Wszystko pod lodem! – Hubert pokręcił głową, patrząc na oblodzone ściany studni wlotowej.
– Przejebane – przejebane nie było to, że nie wejdziemy do jaskini, ale to, że pięć godzin na próżno brnęliśmy do tego miejsca w śniegu po jaja.
Zacząłem walić czekanem w lód, pod którym znajdowały się punkty potrzebne do powieszenia liny. Kryształowe odłamki błyskały w słońcu i wpadały w trzydziestometrową czeluść.
– Przejebane! Wracamy!
Otwór jaskini znajdował się w dość stromym zboczu, właściwie ścianie. Latem trzeba tu było się wspinać. Zimą wystarczył czekan, raki i pewien rodzaj niewrażliwości. Zbocze kończyło się po kilkudziesięciu metrach krótkim wypłaszczeniem, potem już tylko powietrze i piargi trzysta metrów niżej. Ostrożnie przeszliśmy najbardziej strome miejsce. Teraz trzeba było przetrawersować dość rozległą, wklęsłą formację. Po śladach powinno być łatwiej i szybciej.
– Zaczekaj tu, kurwa. Nie możemy w to gówno wejść razem – Hubert ostrożnie stawiał kroki. Było tu jednak nadal dość stromo, choć nasze wcześniejsze ślady stworzyły coś w rodzaju wąskiej półeczki.
– Wiem, kurwa – pokiwałem głową. Mieliśmy za sobą te same szkolenia.
Po kilku minutach Hubert zatrzymał się w bezpiecznym terenie i pomachał czekanem. Odpiąłem pas biodrowy plecaka i ruszyłem.
Nagle słyszę głęboki basowy pomruk i śnieg ujeżdża mi spod nóg. Błyskawicznie zrzucam plecak i padam na brzuch, starając się przygnieść czekan całym ciężarem. Idioto! To nie oblodzone zbocze, na którym się poślizgnąłeś. To jest właśnie to. Niemożliwe! Spoglądam w górę i widzę białą masę, która chwilę później wali mnie w twarz i przewraca na plecy. Lecę głową w dół, potem salto i ciemno. Znowu trochę jaśniej, czekan wyrywa mi niemal rękę. Góra, dół, prawo, lewo. Znowu jakby ciemniej, ale da się oddychać. Wykonuję jakieś rozpaczliwe ruchy, zahaczam o coś nogą, lecz nie czuję bólu tylko szarpnięcie. Przez moment widzę pod sobą błękitne niebo potem znowu ciemno. Uświadamiam sobie, że jedyne co słyszę to własny głos: Ja pierdolę, ja pierdolę!
Potem nagle robi się jaśniej, wolniej, niebo jest nade mną, słońce oślepia i topi śnieg na mojej twarzy. Cisza.
Wstałem, otrzepałem rękawice i spodnie. Czapkę szlag trafił po drodze. Do krawędzi przepaści pozostało jakieś dziesięć metrów, więc luzik. Wysoko w górze zobaczyłem Huberta. Zbocze wyjechane było prawie do trawy, z podejściem nie powinno być problemów. Po kilkunastu minutach byłem przy koledze.
– Kurwa, ale się wystraszyłem – resztki tego strachu błyskały w jego oczach jeszcze teraz.
– Ja też, kurwa!
Od lat podobnie reagowaliśmy na różne rzeczy, które przytrafiały nam się w górach i jaskiniach. Podobna wrażliwość, współodczuwanie. Ten rodzaj empatii był podstawą naszych sukcesów. Kilka lat później Hubert popełnił samobójstwo. Wtedy już nie miałem z kim podzielić się przerażeniem jakie mnie ogarnęło.
Marek Mżyk (ur.1964) absolwent Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Krakowskiej. Obecnie student podyplomowego Studium Literacko-Artystycznego Wydziału Polonistyki UJ. Z zamiłowania taternik, grotołaz, ultramaratończyk, podróżnik i fotograf. Publikował opowiadania i reportaże w magazynach: „Góry”, „Poznaj Świat” , „Zew Północy” i „Jaskinie”. Mieszka i pracuje w Bielsku-Białej.