Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Porządek
Joanna Turkowska

Książki są ułożone wielkościami. Kryminał przy słowniku, Biblia przy tomie poezji. Nie szkodzi, ona wie, gdzie czego szukać. Zna miejsce każdej rzeczy w swoim mieszkaniu. Na półce z pamiątkami stoi porcelanowa sikorka – dokładnie na środku, odmierzyła linijką. Po bokach kartki, które kupiła w galerii sztuki, obie przedstawiają impresjonistyczne obrazy: nad migoczącą wodą wypoczywają kobiety i mężczyźni, w leniwych pozach, zatopieni w nieskończonej rozmowie. Magda siedzi na sofie i patrzy. Na półkach nie ma kurzu, lśnią, przetarte płynem domowej roboty: oliwa, ocet, mydło kastylijskie i olejek herbaciany. Używa naturalnych środków, od zawsze, nie od kilku lat, odkąd stało się to modne – matka ją nauczyła. Bielizna tylko bawełniana, środki do sprzątania naturalne, makijaż oszczędny, jeśli musisz. Czy na pewno musisz? Na pewno. Przynajmniej do pracy: nie może wejść do klasy ze świecącym nosem, bo dzieci natychmiast zauważą. Patrzenie na porządek dobrze na nią działa. Uspokaja. Pozwala myśleć, że jest u siebie, w przyjaźnie przewidywalnym, bezpiecznym miejscu. Coś jednak nie gra. Jedna z kartek przy sikorce za bardzo się otworzyła, harmonia została zburzona. Magda wstaje, poprawia kartkę, siada z powrotem. Patrzy. Jest dobrze. Opiera się o oparcie. Patrzy. Oddech wraca do normalnego rytmu. Patrzy.  Wszystko jest w porządku. Dzwoni dzwonek do drzwi.

            Wzdraga się. Kto to? O tej porze listonosz już nie chodzi. Wstaje, waha się chwilę, wreszcie otwiera.

            – Dzień dobry, nazywam się Tosia, niedawno przeprowadziliśmy się z tatą piętro niżej.

            Kiwa głową. Kojarzy nowych lokatorów. Nawet zamietli klatkę po wprowadzeniu się, tutaj dla nich plus. Dziewczynka ma około dwunastu lat, pewnie jest w szóstej klasie. Wygląda, jakby spodziewała się po niej mniej powściągliwej reakcji, jakichś słów, ale co ona może jej powiedzieć.

            – Sąsiadka z parteru powiedziała, że uczy pani chemii… – Milknie, czeka na potwierdzenie, Magda nie zaprzecza. – Chciałam zapytać… – Znowu milknie, czerwieni się, chyba zaczyna czuć, że popełniła błąd, przychodząc tutaj i dzwoniąc bez uprzedzenia do cudzych drzwi. Nie poddaje się jednak – czy daje pani korepetycje? – Nagle zaczyna mówić pospiesznie, jakby się bała, że się jej przerwie. – Zmieniłam szkołę i mam zaległości, a tata nie umie mi wytłumaczyć. To znaczy… on się nie zna na chemii. I tak pomyśleliśmy, że może pani…

            – Nie udzielam korepetycji. – Dziecko milknie, speszone i nagle nieszczęśliwe. Magda rozważa szybko wszystkie konsekwencje. Mała wejdzie w kapciach z brudem z klatki i z własnego mieszkania. Zostawi na podłodze jaja pasożytów. Jaja pasożytów są wszędzie. Będzie oddychała w jej powietrzu i dotykała jej mebli. Przynajmniej stołu i krzesła. Naruszy jej przestrzeń. Mógł to zrobić Marcin. Tylko on. Nikt inny.

            – Dobrze – mówi nagle i sama się dziwi swoim słowom. Czy wspomnienie Marcina tak zadziałało? To nie był zły czas, kiedy ktoś był. – Przyjdź jutro o siedemnastej.

            Nie czekając na podziękowania, zamyka drzwi. Wraca na sofę. Siada. Patrzy na swoją półkę z harmonijnie umieszczonymi, ładnymi przedmiotami.

***

            – To tutaj mieszkasz?

            – Tak. Jeśli mógłbyś umyć ręce…

            – Jasne. Ładnie tu masz. Czysto. – Z łazienki słyszała jego głos. – Hoho, co za biel! Zaczynasz dzień od szorowania kafelków?

            Zaśmiał się. Podszedł, objął ją. To znaczyło, że nic nie szkodzi. Mogła zaczynać dzień, jak chciała.

 – Śliczna jesteś.

            – Naprawdę?

            – Śliczna i sama. Dziwne.

            – Naprawdę myślisz, że jestem ładna?

            – A nie? Zobaczmy tu – dotknął jej nosa. –  Urodziwy, niewielki, klasyczny. – Uśmiechnęła się, niespodziewanie rozbawiona. – Uroczo skrojone usta. Uszy jak muszelki. Włosy jak aksamit. Czego chcieć więcej?

            Nigdy nie myślała, że jest ładna. Nie pozwalała sobie o tym myśleć. Nie to jest w człowieku najważniejsze.

            – Wierzysz mi?

            – Tak.

***

            Czasami żałuje, że nie zaszła z nim w ciążę. Że nie zostawił jej kogoś do kochania, kto miałby w sobie jego cząstkę. Kiedy się poznali, miała trzydzieści pięć lat, dobry czas na dziecko, jednak chciała poczekać z tym do ślubu. Ślubu, którego nigdy nie było. Był za to pożar. I koniec wszystkiego. Wie, że jej dziecko byłoby miłe, zdolne i dobrze wychowane. Nawet te trudniejsze dzieci na jej lekcjach siedziały cicho i słuchały, choć nigdy nie krzyczała. Lubiła je uczyć, lubiła patrzyć, jak w oczach pojawia się zrozumienie. Czasami z pewną dozą dumy myślała, że potrafi dotrzeć do każdego. Chemia była fascynującym przedmiotem i lubiła się nią dzielić. Ciekawe, jak jej pójdzie z tą małą… jak ona miała na imię? Tosia. Modne imię, w pięciu klasach, które uczyła, było pięć Toś. Miała nadzieję, że jest w miarę pojętna, mogłyby wtedy zrobić parę dodatkowych eksperymentów.

***

            – I co jest najważniejsze, jak robisz taki eksperyment w klasie?    

            – Bezpieczeństwo.     

            Roześmiał się. Dużo się śmiał.

            – Naprawdę. Jak na przykład połączysz sód i chlor, to grozi wybuchem.

            Przysunął ją do siebie.          

            – Okej, specjalistko od wybuchów. A co powiesz na takie połączenie: ty i ja?

            Wahała się tylko przez chwilę.

            –  Sprawdźmy.

***

Nigdy nie przedstawiła go rodzicom, choć często wyobrażała sobie tę chwilę. Mama na pewno pochwaliłaby jej wybór. Przystojny, zaradny, pewny siebie. I traktował ją jak gentelman. Tylko musiałaby go poprosić: żadnego dotykania. To by się im na pewno nie spodobało – zawsze udawali, że Magda nie ma ciała. W gruncie rzeczy wierzyła im, dopóki się nie pojawił. Pytała go, kiedy do nich pojadą, ale twierdził, że mają czas. Że jak pojawiają się rodzice, kończy się romantyzm. Zastanawiała się, skąd wiedział. Ile dziewczyn miał przed nią. Była o nie zazdrosna.

            Teraz tym bardziej nie chce o nich myśleć. Choć czasami zastanawia się, czy dla wszystkich był takim wybawieniem jak dla niej. I czy wszystkie były takie naiwne.

            Siedzi na sofie, patrzy na zegarek. 16.47. Zaraz przyjdzie ta mała, miejmy nadzieję, że się nie spóźni. Na stole czekają już przygotowanie notatki, na razie nic więcej, bo nie wiadomo, jaki ma teraz temat, chodzi do rejonowej szkoły, Magda uczy w innej. Pukanie. Magda patrzy na zegarek i wzdycha z dezaprobatą. Jest 16.56, cztery minuty za wcześnie! Otwiera jednak.

            – Umyj ręce, proszę.

            Mała patrzy na nią lekko zdziwiona, ale bez dyskusji kieruje się do łazienki. Magda słucha. Czy zaledwie zamoczy końce palców, czy umyje ręce porządnie, przynajmniej dwadzieścia sekund? Dopiero wtedy można zakładać, że zmyje się dziewięćdziesiąt procent bakterii, wirusów i jaj pasożytów. Woda szumi przez piętnaście sekund. Chciałaby jej powiedzieć, że trzeba to robić przynajmniej o pięć sekund dłużej, ale odpuszcza – nie chce wyjść na dziwaczkę, a poza tym piętnaście sekund to i tak lepszy wynik niż osiąga większość ludzi (widać to w publicznych toaletach. Zresztą najbardziej szokują ją ludzie, którzy rąk w ogóle nie myją! Wchodzi taka, cała elegancka, makijaż doskonały, włosy ułożone, załatwia się i wychodzi. Obrzydliwe).

            Siedzą półtorej godziny, Tosia radzi sobie bardzo dobrze, już widać, że nadrobienie zaległości nie zajmie im wiele czasu. Najwyraźniej poprzedni nauczyciel kazał uczyć się na pamięć, ale nie tłumaczył, co z czego się bierze. Teraz dziewczyna łapie to w mig. Może potem przygotuje ją na jakiś konkurs? Miłe jest takie siedzenie z dzieckiem, któremu nie musi wstawiać ocen i którego nie musi wychowywać.

            – Lubisz pomarańcze?

            – Bardzo.

            – Następnym razem kupię.

            Dziewczynka wstaje, uśmiecha się.

            – Dziękuję. Bardzo mi dziś pani pomogła. Rozumiem… że mogę przyjść za tydzień?

            – Przyjdź.

            – Dziękuję – powtarza. – A dzisiaj… ile jestem winna?

            – Nic. Potraktujmy to jako sąsiedzką przysługę.

            – Tata dał mi sto złotych…

            – Oddaj je tacie. Mówiłam, że nie daję korepetycji. Ciebie wzięłam wyjątkowo i nie zamierzam na tym zarabiać.

            Stoi, widać, że nie wie, co zrobić. Najwyraźniej ojciec dał jej jasne instrukcje. Co to za człowiek, dlaczego tak mu zależy?

            – Dobrze… Powiem tacie – mówi wreszcie i podchodzi do drzwi. – Dziękuję.

            – Już dziękowałaś. Do zobaczenia.

            Tosia wychodzi. Magda myje podłogę i otwiera okno.

***

            – Skąd masz tę sikorkę?

            – Byłam kiedyś w Pradze… Tam ją kupiłam.

            – Sama byłaś?

            – Z koleżanką z pracy. Jeszcze z tej poprzedniej, z mojego miasta.

            – Rozumiem, że wyjazd się udał?

            Kiwnęła głową.

            – To było jeszcze, jak mieszkałam z rodzicami…

            – Długo z nimi mieszkałaś.

            – Za długo.

            – I co? W Pradze byłaś wolna?

            – Tak. Śmiałyśmy się. Chodziłyśmy uliczkami. Byłyśmy w takim klubie.

            – Na pewno ktoś cię podrywał?

            – Trochę – Zarumieniła się. – Ale nie szukałyśmy przygód. Koleżanka była pół roku po ślubie.

            Wstaje. Przesuwa sikorkę w lewo. Teraz obie kartki stoją obok siebie, jedna w środku, druga na prawo.

            – Dlaczego ją przesunąłeś?

            – Pomagam ci.

            – W czym?

            –  W uwolnieniu się od porządku

            – Lubię porządek.

            – Za bardzo.

            Zrobiło się jej przykro. Zauważył. Objął ją.

            – Zobacz. Twoja wystawka wygląda teraz badziewnie, ale poza tym nic się nie dzieje. Możemy sobie tak siedzieć i udawać, że tak właśnie miało być.

            Kiwnęła głową, napięcie trochę odpuściło. Nadal chciała przesunąć sikorkę na miejsce, ale tego nie zrobiła.

***

Myje talerzyk i kubek po kolacji, kiedy dzwoni dzwonek do drzwi. Patrzy na zegar, już prawie dwudziesta. Czy coś się stało? Sprawdza przez wizjer, to ojciec Tosi. Otwiera.

            – Dobry wieczór, mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

            Milczy. Przeszkadza, ale przecież mu tego nie powie.

            – Córka jest pani bardzo wdzięczna za lekcję. I chce do pani nadal przychodzić, podobno może.

            – Tak, umówiłyśmy się.

            – Mówi też, że nie przyjęła pani pieniędzy.

            – To prawda.

            Patrzy na nią przez chwilę.

            – Rozumiem, że nie zmieni pani zdania.

            – Pana córka jest inteligentną, miłą dziewczynką i chętnie jej pomogę. Nie potrzebuję pieniędzy.

            Uśmiecha się przelotnie, znowu się zamyśla. Widać, że czuje się niekomfortowo.

            – Przepraszam… czy mogę na chwilę wejść?

            Patrzy w jego oczy i nagle wie, z kim ma do czynienia. To spojrzenie. Ta twarz. Tego nie można pomylić. Myślała, że nie musi się już bać, ale oni są wszędzie. Mężczyzna stoi przed nią i właśnie próbuje budować zaufanie. Potem wejdzie do jej domu. Zacznie się wkradać w jej świat. Ciekawe, czy wtajemniczył małą? Nie wydaje się jej. Czuje fałsz u dzieci, Tosia jest szczera. Tak czy inaczej, nie wpuści go, nie ma mowy.

            – Myślę, że temat jest już skończony, proszę pana.

            – Ale tak nie może być, że pani poświęca swój czas… chciałbym się jakoś odwdzięczyć.

            Oszust, myśli. Z tego się utrzymuje. Czym się oficjalnie zajmuje? Tego dziewczynka nie powiedziała. Może nawet nie ma żadnego zawodu. Oczy jej tu mydli stówką za lekcję.

            – Powiedziałam, że to żaden problem – kończy rozmowę i zamyka drzwi. Nie interesuje ją, co sobie pomyśli człowiek po drugiej stronie. Ona nie da się oszukać.

            Oddycha szybko. Przed oczami pojawia się Marcin. Potem pożar. „Tam są dzieci!” krzyczy rozpaczliwie jakaś kobieta „Mój syn, moja córeczka, ratunku, niech mi ktoś pomoże!”. Jej mężczyzna biegnie prosto w płomienie. Znika w domu. Wokół robi się zbiegowisko, Marcin wybiega z małym chłopcem, podaje go zapłakanej matce i wraca po dziewczynkę.

***

            – Czyli rodzice nigdy ci nie powiedzieli, jaka jesteś ładna?

            – Nie. Nie zwracali uwagi na urodę.

            – A na co?

            – Na porządek…

            – Wiadomo.

            – Na skromność, pracowitość, oszczędne życie…

            – I na co tak oszczędzasz?

            – Na czarną godzinę.

            Ależ absurdalnie to zabrzmiało, oboje wybuchnęli śmiechem.

            – Nie wiem. Może na emeryturę… a może zachce mi się wyjechać w podróż dookoła świata.

            – Dobry pomysł. Pojedź ze mną.

            – Nie żartuj sobie ze mnie.

            – Nie żartuję.

            Po chwili:

            – Mam kolegę w biurze podróży. Może wszystko zorganizować.

            Słuchała.

            – Nie wiem, ile masz tych oszczędności, ale musisz się liczyć z tym, że wydasz wszystko, co do złotówki.

            Kiwnęła głową.

            – Ile by to trwało?

            – Około roku. Udałoby ci się wziąć urlop?

            – Tak.

            – I jeszcze jedno. Sikorka ma stać tam, gdzie ją zostawiłem, żadnego przestawiania. I tak na ciebie poczeka.

***

Tydzień później znowu siedzi z dziewczynką przy stole, pracują, rozmawiają.

            – Gdzie mieszkaliście wcześniej?

            – W Kaliszu.

            – Z mamą? – Nie powinna pytać, wie, że to wścibstwo, ale była ciekawa i słowa same wyleciały jej z ust.

            – Nie. Mama umarła, kiedy mnie urodziła.

            – Przykro mi.

            – Dla mnie to zwyczajne życie, tylko z tatą. Chociaż on by chyba wolał z kimś być.

            Oho. To dobra chwila, żeby czegoś się dowiedzieć.

            – A próbował?

            – Czasami. Nic z tego nie wychodziło…

            Bo zabierał im pieniądze i znikał, drogie dziecko, myśli, ale nie powie tego na głos. Dziewczynka ma tylko tatę, lepiej, żeby nie wiedziała, przynajmniej na razie.

            – Ja też kogoś straciłam – wyznaje nagle. – Zginął w wypadku samochodowym. – Nie chce wymuszać na dziewczynce współczucia, więc szybko ucina temat. – Stare czasy – uśmiecha się.

            Kończą już, kiedy słyszy dzwonek do drzwi.

            – To na pewno tata.

            – W takim razie zbieraj się i do zobaczenia za tydzień.

            Widzi, że Tosia chce coś powiedzieć, ale rezygnuje. Obie podchodzą do drzwi, żegnają się. W drzwiach rzeczywiście stoi ojciec.

            – Zdałem sobie sprawę, że nawet się pani nie przedstawiłem. Adam Siemian.

            Po chwili wahania wyciąga do niego dłoń. Nie chce być niegrzeczna.

            – Magda Małecka.

            – Jak córce dzisiaj poszło?

            – Bardzo dobrze. Myślę, że za jakiś czas mogę ją przygotować na konkurs.

            – Na konkurs. No no. I nadal nie weźmie pani od nas pieniędzy.

            – Nie.

            Stoi chwilę, waha się.

            – A może przyjdzie pani do nas na kolację? Przygotujemy z Tosią coś specjalnego.

            Magda patrzy na uśmiechniętą dziewczynkę i nagle czuje, że wcale nie chce im odmawiać:

            – Dobrze. O której?

***

            – Dlaczego zawsze spotykamy się u mnie?

             – Bo u mnie jest bałagan. Zemdlałabyś, gdybyś to zobaczyła. Żartuję… ale do twojego standardu naprawdę mi daleko.

            – Chciałabym wiedzieć, jak mieszkasz.

            – Zobaczysz. Wszystko w swoim czasie, myszko.

***

Kolacja u Tosi i jej ojca jest zaskakująco smaczna. Nie wiedziała, że mężczyzna potrafi tak gotować. Oboje dużo mówią, ale też chętnie słuchają. Magda łapie się na opowiadaniu im scenek z życia szkolnego i oboje się śmieją. Czy powinna mówić takie rzeczy przy Tosi? Może to niewychowawcze? Ale ten ich śmiech jest wspaniałą nagrodą, nie może się powstrzymać. Adam też opowiada o swojej pracy w wydawnictwie, dostał ją niedawno i dlatego się przeprowadzili. Magda opiera się wygodniej, schodzi z niej napięcie. Patrzy na gospodarzy i czuje, jakby ktoś otworzył  w niej okno, zrobił przeciąg i wpuścił zapach wilgotnej trawy.

            Po kolacji wraca do siebie i siada na sofie. Patrzy na półkę. Jedna z kartek znowu za bardzo się otworzyła. Trzeba ją poprawić, myśli. Ale jak on się uśmiecha. Chyba ją polubił. Tak to jest z rodzicami, pochwal dziecko, a już cię lubią. A może on też jest samotny. W nowym mieście, w nowej pracy. Sam z córką. Gdyby tak spotykali się co tydzień, na razie tylko u nich, mogłaby go lepiej poznać. I któregoś dnia, być może, zaprosić też do siebie.

***

            A Marcin… siedział sobie w poczekalni u dentysty, z bolącym zębem, gdy nagle dostał ataku serca. Inni pacjenci odsuwali się z przestrachem i odrazą, patrząc jak jego ciało, które, tak jak ich ciała, wymagało jedynie niewielkiej poprawki, osuwa się na podłogę. Słysząc krzyki, z gabinetu wychodzi zdenerwowany dentysta z okularami optycznymi na oczach i maseczce na twarzy. Jak jakieś dziwne zwierzę. Magda dokładnie widzi tę scenę i nawet się uśmiecha. Odbierze mu bohaterstwo śmierci w pożarze i  neutralność wypadku samochodowego. Zasłużył na tę poczekalnię.

            Pewnie już nigdy go nie spotka. Jeśli jednak tak się stanie, nie będzie płakała, nie zażąda wyjaśnień ani zwrotu pieniędzy. Coś jej dał. Może niechcący, ale ona dobrze to wykorzystała.

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Joanna Turkowska (ur. 14 października 1977 w Poznaniu) – skończyła
anglistykę na UAM w Poznaniu. Przez chwilę uczyła, przetłumaczyła
wspólnie z mężem dwie książki popularnonaukowe. Od wielu lat pracuje
jako dialogistka. To jej pierwsza publikacja.

PODZIEL SIĘ

Do góry