Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Próba
Kinga Piotrowiak-Junkiert

 

Dopiero podczas mierzenia butów pojmuje, że ma już komplet. Starannie ścienione i wyklepane podeszwy z bydlęcego grzbietu pachną mocno klejem. Przez chwilę chodzi wzdłuż sklepowego lustra, sprawdza elastyczność skóry. Na koniec wystawia nogę na zewnątrz i dopiero w dziennym świetle dostrzega, że buty są granatowe, a obwód stopy obiega rząd małych, ozdobnych, czarnych dziurek. W butach najważniejszy jest kształt lakierowanych nosów. Dobierze do nich dolny łuk płyty. Ekspedient wychyla się z zaplecza, podchodzi do lady i zawija buty w bibułę. Na koniec, z wyczuwalnym wahaniem, starannie zamyka wieko pudełka.

– Tak właśnie będzie – myśli, trącając drzwiami dzwonek. Wychodzi.

Na zewnątrz upał. Gorące powietrze miesza się ze smrodem zwierzęcego truchła, dolatuje czymś od strony nieużytków. Gdy odwraca głowę w kierunku sklepu, ekspedienta już nie ma za ladą. Skręca w boczną uliczkę, a kwadrans później wchodzi na plac centralny.

Oto południe. Marmurowe posadzki cierpliwie chłoną odgłosy obcasów i brzęknięcia upadających monet. Linie dachów, stolików i dwukolorowych markiz są w tym samym lub w prawie tym samym miejscu, co wczoraj. Niewidomy, który co rano otwiera wychodzące na plac okna i właśnie z hałasem trzasnął okiennicami, wszędzie trafia z pamięci. Jeśli uderzy kolanem o blat kawiarnianego stolika, to znak, że turyści przestawili odwieczną scenografię jego spacerów. Gdyby zaznaczyć farbą trasy kotów i ludzi, okazałoby się, że w miasteczku chodzi się wzdłuż zaledwie kilkunastu linii.

O tej porze kamienny murek jest już dobrze nagrzany, można na chwilę usiąść i popatrzeć na kołujące w górze ptaki. Pierwsze okrążenie, drugie, trzecie. Fruwają z pamięci, nigdy nie zahaczą skrzydłem o wykusz. Stawia pudełko na murku naprzeciwko wejścia do fryzjera, na niewidzialnej linii kocich przechadzek. Przebiega tędy południk łączący port z zapleczem masarni. Chciałby przymierzyć buty, ale przecież nie mogą nosić śladów zużycia. Waha się, zagląda do środka jak do dziecięcego wózka, ale w końcu zamyka pudełko. Sprawdza godzinę, już czas.

Skóra fotela jest przyjemnie chłodna, a peleryna mocno uciska szyję. Kobieta w niewiadomym wieku, podkolorowana błękitem i zielenią spryskuje włosy duszącą chmurą. Tuż pod wentylatorem zderzają się dwa napierające dźwięki: szczękanie nożyczek i melodia w radiu. Szansonistkę zagłusza huk maszynki, a maszynkę wyjąca suszarka. Kiedy fryzjerka przerywa wygalanie karku i biegnie do listonosza po pocztę, wysuwa rękę spod śliskiej płachty i wyłącza aparat najpierw w lewym, a potem w prawym uchu.

Po ostrzyżeniu głowy przychodzi kolej na wypalenie włosków w nosie i uszach. Jeszcze omiecenie karku. Masuje szyję w miejscu, gdzie ściskała go peleryna, a drugą ręką szuka portfela, ale nigdzie go nie ma. Bezradnie rozkłada ręce. Fryzjerka porusza ustami, żywo gestykuluje, ale przecież on nic nie słyszy. Mógłby włączyć fonię, ale tak jest lepiej. Na migi daje kobiecie znać, że idzie poszukać pieniędzy. Kładzie przed lustrem złoty zegarek pod zastaw. Niech fryzjerka kręci głową i chowa łup do szuflady.

Upał podkręcono o dwa oczka. Powietrze pachnie kawą, zatoką i moczem. Mężczyzna skręca w uliczkę, którą tutaj przyszedł, ale zamiast wypatrywać portfela, opiera się ramieniem o chłodną ścianę domu, ślini chusteczkę i czyści buty z włosów. Już można wrócić do dźwięków. Na wieży wydzwonili trzy kwadranse na pierwszą, czyli jeszcze kilka godzin. Godzina na dojazd, godzina, by odczekać, aż wyjdą rzemieślnicy, kilka godzin w warsztacie. Najpierw przybije do płyty starannie wykrojony kształt aksamitu, musi zakryć napisy, które rył w drewnie od czasów dzieciństwa: imiona zwierząt i kobiet, nazwy miast i rzek.

Rozpina najwyższy guzik koszuli i podwija rękawy. Balsamiczne powietrze zatyka wlot do tchawicy, klei się do płuc. Łapie powietrze jak ryba, przymyka oczy. Czuje wirowanie gigantycznej karuzeli. Kolorowe krzesełka uderzają od środka w czaszkę. Mechanizm ani na chwilę nie zwalnia. Chciałby popić, ale nie ma skąd wziąć wody. Pot spływa po twarzy, lekko piecze zacięty policzek. Trzeba teraz cierpliwie poczekać, aż uliczka przestanie wirować. Po chwili karuzela zwalnia, więc można już wytrzeć twarz, poprawić kapelusz i ruszyć dalej.

Kwiaciarka widzi go z daleka i podnosi rękę.

– Chodź, wybierzemy ci najpiękniejsze kwiaty.

– Żeby tylko wytrzymały w upale. Wybierz te z mięsistymi, ciemnymi płatkami. I pamiętaj o wstążce z napisem!

Komponują razem wielki bukiet, kwiaciarka mości na stelażu kolejne gałązki mirtu, dopina bordowe głowy lilii. Nagle ktoś podchodzi i prosi ją do telefonu. Kobieta odkłada wieniec i odchodząc na zaplecze, woła do niego, nie odwracając głowy:

– Dobrej śmierci!

Wychodzi na zewnątrz, nie ma sensu czekać. Idzie powoli, często zadziera głowę. Wysoko w górze suszą się koszule i sukienki. Matki wołają z balkonów dzieci na obiad. Uśmiecha się. Kiedy podchodzi do sklepu, na drzwiach wisi kartka, że już zamknięte. Sjesta. Przykłada dłoń do szyby, by lepiej zobaczyć, czy w środku nie krząta się jeszcze ekspedient. Na placyku jest zupełnie pusto. Wzdłuż krawężnika stoi tylko kilka aut przykrytych jasnymi płachtami materiału. Ani jednego gołębia. Nawet kotom tutaj nie po drodze.

Wieczorem wejdzie do zakładu, zapali tylko boczne jarzeniówki i w zimnym, migającym świetle zacznie szukać swojego wieka. A później, już ubrany w koszulę i ciemny garnitur,  przyczesze przed lustrem włosy. Może ulegnie pokusie i na próbę położy się do środka. Na sam koniec wykona kilka telefonów. Godzina ceremonii nie zmienia się od lat, ale trzeba się upewnić. Potem usiądzie obok trumny i poczeka, aż przyjadą, by odwieźć go do domu. Szybko zje kolację, musi położyć się wcześniej. Nazajutrz wstanie skoro świt. Tyle będzie do zrobienia: odebrać z pralni garnitur, ostrzyc włosy, dopilnować kwiatów. Zacznie od butów, kupi porządną parę z licowanej skóry, z cieniutko wyklepaną podeszwą.

 

Kinga Piotrowiak-Junkiert

 

Kinga Piotrowiak-Junkiert

urodziła się w 1982 r. Poetka, badaczka, tłumaczka i redaktorka. Na co dzień wykłada literaturę węgierską na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Autorka monografii Świadomość zwrócona przeciwko sobie samej. Imre Kertész wobec Zagłady (Warszawa, 2014). Ostatnio w jej przekładzie ukazały się książki: Imre Kertész, Ostatnia gospoda (W.A.B, 2016), Géza Röhrig, Oskubana papuga Rebego. Zmyślone opowieści chasydzkie (Austeria 2016) oraz Zoltán Halasi, Droga do pustego nieba (Nisza 2017). Autorka tomu Pieśni Myrmidonu (Dom Literatury w Łodzi, 2019). Prowadzi blog dyskretnyurokdrobiazgow.blogspot.com i projekt Gdzie się podziały poetki? Tu są! Mieszka w Poznaniu.

PODZIEL SIĘ

Do góry