W powietrzu było coś gęstego i drżało, jakby chciało mówić za ciebie, za innych, a tymczasem tylko wytwarzało rezonans cząstek powietrza, spychając je w dolinę bez wiatru. Wydawało się, że to miało nawet swój dźwięk, inny od brzęczenia owadów, głuchego odgłosu kroków, gdy szliście w milczeniu na poranną mszę do klasztoru misjonarzy, a także wtedy, gdy w milczeniu wracaliście w górę rzeki. Drżenie przed mową. Mimo wczesnej pory czuć było, że dzień będzie gorący, bezwietrzny, trudny do zniesienia w otwartym polu. Msza, z której wracaliście, była szybka, żołnierska, bez kazania, z długą listą intencji, w tym tej, dla której postanowiliście, mimo zróżnicowanego stosunku do wiary, przyjść. Kiedy wczoraj wieczorem wysadziliście z samochodu Lenę w Olsztynie pod dworcem kolejowym, kiedy padły ostatnie, nic nieznaczące wobec sytuacji słowa otuchy, czuliście, że czegoś brakuje, co mogłoby zostać zrobione, a nie zostało. W światłach samochodu migały niekończące się szeregi drzew w skrajni drogi, które sprawiały wrażenie, jakby były dużo bliżej rozstawione, niż wtedy, kiedy jechaliście do Olsztyna. Jakby próbowały złapać was i wysłać w sposób nagły tam, skąd przychodzi ten dźwięk. Zanim trafiliście na materace na ostatnim piętrze Domu na Skraju, Hanka i Kora zaprosiły was do siebie, na wódkę. Dla odprężenia, odbarczenia. Gdzieś między jednym i drugim kieliszkiem przyszedł sms od Leny.
– No czytaj – powiedział Darek.
– „Mama po prześwietleniu, nie jest dobrze, odłamki kości z żeber w płucach, krwotoki wewnętrzne, uszkodzone narządy”
– Jezu – jęknął Julek.
– Ta, to na miejscu – mruknąłeś do siebie.
– To może, wiecie, nie zaszkodzi, jak pogadamy ze znajomymi z seminarium – zaczęła Hanka – mamy swoje znajomości, nie Kora?
Kora milczała przez większość wieczoru, niby uśmiechnięta, ale jakby nieobecna, umykająca wzrokiem, skinęła tylko głową.
– To byśmy mogły zamówić na rano mszę za mamę Leny… – ciągnęła dalej Hanka.
– No, ale to trzeba coś w kopercie dać chyba, nie? – nieśmiało napomknął Julek. Darek zatrzymał się w pół ruchu z kieliszkiem w powietrzu. Ty chrząknąłeś z legendarnym taktem i wdziękiem.
– Załatwimy to inaczej, my ustawimy mszę, ale pod warunkiem, że pójdziecie na nią, tak jak tu stoicie. – Hanka powiodła po was wzrokiem. – Jakby, co nic nie tracicie, najwyżej trochę czasu o poranku, a potem i tak możecie się przecież położyć spać i dogonić sen z nocy, nie jesteście tu w pracy, nikt was z etatu rozliczał nie będzie. Ani z tego, kto klęka, a kto nie klęka na mszy. Chodzi o to, że ja jutro muszę iść do pracy, Kora też – a głupio, że my załatwimy mszę, a potem nikt na niej nie będzie. Okej?
Znowu popatrzyliście na siebie nieco skonsternowani. Ręce z kieliszkami mimowolnie opadły na tackę pośrodku stołu.
– No dobra, niech będzie już ten zakład Pascala – uśmiechnął się Darek i podniósł ponownie kieliszek z wódką znad srebrnej tacki.
– Kto kopnął, ten zapierdala… – dokończyłeś znaną z boiska podstawówki rymowanką na inny temat. I wypiliście. Nie przeczuwaliście pewnie, że coś już wtedy poruszyło się w głębi, pod wami. Już wtedy gdzieś między kieliszkiem wódki, a szybkim telefonem Hanki z drugiego pokoju do jej tylko znanego tajemniczego agenta w seminarium, który zgodził się mimo późnej pory załatwić mszę na szóstą rano w kaplicy przy klasztorze. Pod wami wędrowały już mroczne cielska, jakby ryby, lewiatany, zwinnie i nad wyraz szybkie, a ziemia od tego drżała. Wyraźnie, chociaż ledwo wyczuwalnie. Tak jakby wszystko było na odwrót i maleńkie miasteczko – które bardziej przypominało wieś – było wyspą wśród wód i otchłani, a nie banalną zdegradowaną miejscowością wśród pól i dróg wykrojonych wąskimi szpalerami drzew wzdłuż skrajni. To przeczucie zyskało na mocy, kiedy wracaliście z klasztoru tą samą drogą, którą tam szliście przed szóstą rano na mszę. Wszystkie powidoki, widma, wrażenia można było złożyć na karb niedospania i działanie resztek metablitów alkoholu w organizmie. I wtedy przyszedł kolejny sms od Leny. Przystanąłeś w miejscu, gdzie gałęzie drzew tworzyły naturalną ramę obrazu wokół fragmentu panoramy miasteczka z wieżą kościoła i resztkami krzyżackiego zamku w centrum.
– Czytaj – rzucił dysząc lekko Darek.
– „To dziwne, nie wiem, co się stało, poranne badania wykazały, że nie ma tych odłamków kości w płucach, krwotoki zanikły, jest ciężko, ale teraz to mama raczej na pewno z tego wyjdzie”.
– Pisałeś jej, że idziemy na mszę? – zapytał podejrzliwie Darek.
– A niby kiedy? Przecież piliśmy u Hanki, a potem ledwo się zwlekliśmy koło drugiej na poddasze. A potem ledwo mnie dobudziłeś o piątej, żeby na szóstą doczłapać do klasztoru.
– To rzeczywiście dziwne – powiedział Julek. – Ale cudem bym tego nie nazwał.
– Synchronia, synchronia i jeszcze raz synchronia – rzucił ze swadą Piotr Wiktor, który szedł nieco z tyłu, ale nie na tyle daleko, żeby nie słyszeć całej rozmowy. – Drodzy Panowie, muszę wam wyznać, że zdarzały się już takie przypadki …
– Na Pomorzu Gdańskim w latach trzydziestych – wpadłeś w słowo znajomemu, a ten uśmiechnął się połową twarzy z niewczesnego dowcipu oraz z niezmąconą energią, dysząc tak jak wy, podjął wątek:
– A żebyś wiedział mój drogi przyjacielu, że być może nawet i na Pomorzu, i w latach trzydziestych! – przystanął obok was, podobnie próbując uspokoić oddech po szybkim marszu w rosnącym upale. – Na przykład, nie wiem, czy słyszałeś, drogi Darku, o eksperymentach jakie prowadzono nieco później na żonach frontowych niemieckich żołnierzy, tyle że już w latach czterdziestych. Badano mianowicie reakcje ich organizmów na wiadomość o tym, że na froncie zginął mąż, przed i po powzięciu tej informacji. I okazywało się, cóż, moi mili, że kobiety, że ich organizmy wykazywały reakcje neurologiczne właściwe dla stanu żałoby na długo wcześniej, zanim otrzymywały wiadomość o śmierci bliskiego. – Tutaj Piotr Wiktor przerwał, bowiem na zadyszkę z marszu nałożyła się ta z szybkiego toku wypowiedzi. Po chwili jednak, kiedy nadal staliście na wyniesieniu terenu, patrząc na nieodległe już miasteczko, podjął temat. – Ale, mili panowie, z faktu, że nie dostrzegamy potężnych sił, nie wynika, że ich nie ma, synchronia zaś może, chociaż nie musi, wskazywać na ich istnienie. To, że wiem, kto dzwoni, podnosząc słuchawkę telefonu, nie świadczy o tym, że mam zdolności telepatyczne, ale być może bardzo szybko wnioskuję na podstawie okoliczności, których nawet świadomie nie rejestruję…
– Skoro tak – powiedziałeś – to te same siły, które raz uruchomione dały dzisiaj efekt dobry, jutro mogą dać zły, a w każdym razie inny niż dzisiaj…
– Zwykły zbieg okoliczności, źle postawiona diagnoza, śpiący technik rentgena, lekarz po trzech dyżurach – wyrzucił z siebie Darek, machnął ręką i szybkim marszem skierował się w dół parowu, nie oglądając się w waszą stronę. W powietrzu unosiły się obudzone już chmary owadów, muszek, komarów, jętek, pomiędzy nimi ważki, gdzieś w drugim planie bąk czy osa, wszystko w spowolnionych ruchach, jakby powietrze gęstniało z każdą minutą. W nieokreślonym przeczuciu, że coś się obudziło i nie będzie chciało zasnąć, ruszyliście za Darkiem, na tyle szybko, żeby go dogonić przed niebieskim mostem, przejść razem po zawieszonym kilkanaście metrów nad rzeką torowisku i minąć elektrownię wodną, o której kierowca busa dzień wcześniej mówił:
– Żydowska była, panie, przed wojną, ale tak jak innych ponieśli, tak i tego Żyda od elektrowni wzięli i ponieśli. Ponieśli, panie, na amen.
Tak jakby zabicie lub wysłanie Żyda do gazu miało w sobie coś z procesji, niesienia świętej figury, coś z rytuału, odganiania złych mocy, a nie było po prostu zwykłym mordem rabunkowym, ubranym w szaty polityki państwa. Minęliście w milczeniu elektrownię i pozostało jeszcze wspiąć się wąską ścieżką, idąc na skos skarpy w stronę Domu na Skraju byłego rynku, byłego miasta.
Zaraza zaczęła się jeszcze tego samego popołudnia od Julka. Wyszedł z Domu na Skraju i zaginął na resztę dnia i wieczoru w Dolinie Wałszy. Odnalazł się po kilku godzinach w okolicach niebieskiego mostu. Nie potrafił wyjaśnić, co się z nim działo przez ten czas, nie wiedział gdzie był, dokąd szedł i jak wrócił. Mówił tylko, że to było jak niepowstrzymana słabość, zaćmienie wzroku, alkoholowy palimpsest, zapaść. Szedł ścieżką w stronę Pieniężna Pierwszego i nagle poczuł, że musi się położyć w trawach, bo strasznie go mdliło. Bardzo mu zależało, żeby nikt go nie widział w tym stanie, chociaż instynkt powinien pokierować nim inaczej. Szukał zatem miejsca, jak ranne zwierzę szuka miejsca na wyzionięcie ducha, i rzeczywiście, położył się na plecach w zaroślach kilka metrów od ścieżki, pod wielkimi łopianami, a zaraz potem zapadła nad nim ciemność, z której obudził się wieczorem w rejonie mostu. Przyniósł twoją zaślepkę od obiektywu, zagubioną w czasie porannej wędrówki na mszę. Nie potrafił jednak wyjaśnić, gdzie i kiedy ją znalazł.
Późnym wieczorem tego samego dnia wracaliście z „Czarnej Karczmy” zamaszystym krokiem z Darkiem w stronę Domu na Skraju. Julek nie pił, szedł prosto, dwa kroki obok was, jakby bał się, że może to co go wciągnęło w ciemność nad Wałszą – wróci i wciągnie znowu albo jego albo was, albo wszystkich naraz. Was nic nie napawało jeszcze obawą. Była mgła, a Górka Grabarza, przez którą wchodziło się na plac, który za Niemca był rynkiem, wydawała się bardziej stroma niż zazwyczaj, przynajmniej tobie i Darkowi. W gęstej mgle widać było drzewo, ale w rozjarzonym rozproszonym światłem sodowej lampy oparze nikły liście i uwidaczniał się tylko kontur jego gałęzi. Ktoś powiedział, że tak wygląda eksplodująca nerka i wtedy coś ciemnego trafiło Darka. Doszedł wprawdzie na chwiejnych nogach do Domu na Skraju, ale do popołudnia następnego dnia był nieprzytomny i nie dało się go obudzić ani nawiązać kontaktu. Oddychał, ale to było wszystko. Cała reszta polsko-niemieckiego zgromadzenia literackiego uznała to za pijacki sen, tylko Julek powiedział, że on wie, że to nie jest alkohol i że w porządku, niech reszta robi swoje, pracuje, przepisuje przetłumaczone teksty, a on, Julek, posiedzi koło Darka, żeby nic gorszego mu się nie przytrafiło. Coś krążyło w powietrzu, wodzie, piwie, może mrowiło się w murach, jątrzyło w upalne dni pod korą drzew i bez pudła trafiało po kolei następne ofiary. Po przebudzeniu Darka, przyszła kolej na Piotra z Gdańska i Marlenę z Berlina, którzy spędzili na materacach, leżąc niemal bez ducha kolejne półtora dnia, nie potrafiąc po wszystkim w żaden sensowny sposób wyjaśnić zatraty świadomości.
– Tak jakby ktoś zarzucał czarny klosz wokół mnie i nic nie mogło się wydostać na zewnątrz, podczas gdy wszystko wokół docierało do mnie – opowiadał Max Fritz z Rostocka, kiedy obudził się kilkanaście godzin po tym, jak poczuł się nienajlepiej po śniadaniu złożonym z kiełbasek frankfurterek i jajecznicy. Zniknął, ale został odnaleziony w pobliżu kawiarenki internetowej u stóp Górki Grabarza, siedział na ławce z wzrokiem utkwionym w tak zwanej nicości i trzeba było chwilę go poszturchiwać, żeby wyszedł ze stuporu. Wszystkich po kolei, bez wyjątku, swoich i obcych, pijących często oraz niepijących zazwyczaj dopadała ta sama ciemność i obcość. Niemcy znosili to gorzej od was, dostatecznie już wcześniej zostali sparaliżowani przerażeniem oraz wiedzą o tym, że najbliższy bankomat znajduje się 14 kilometrów od Domu na Skraju, na rynku w Ornecie, oraz, że na osiemnaście osób wypada jeden prysznic z elektryczną grzałką na wodę. Dla nich to był dowód, że znany świat, kosmos, kończy się na Odrze, a oto postąpili w krainę olbrzymów, harpii, strzyg, wąpierzy oraz niezdrowych wyziewów błotnych, które nie przynależą do krajobrazu, ale są przypisane do Słowian i ich tajemnych kultów oraz modłów. Tam gdzie Słowianie, tam i wyziewy błotne, chociażby błota nie widać było w okolicy. A w nich – że mieszkają owe na poły materialne, na poły duchowe paskudztwa, przed którymi wzdraga się zamiłowana do czystości i przejrzystości dusza niemiecka. Niezależnie od przynależności narodowej wszyscy doświadczali zatraty i wszyscy znosili to źle. Tylko ciebie nic nie ruszało i nie rozumiałeś dlaczego, co jakiś czas uczestnik tego warsztatowego spotkania poetów z obu stron granicy wyłącza się, chociaż wobec leniwego nurtu czasu jaki panował we wsi, która przed wojną była miastem, niespecjalnie zwracałeś na to uwagę. Bardziej zajmowało cię badanie linii papilarnych miasta, które stało się wsią, rozebrane na odbudowę Warszawy, cegła po cegle, tak samo jak Braniewo, Frombork, Tolkmicko.
– Wie pan, najgorsze było, że to miasto nie bardzo było zniszczone tak zaraz po wojnie. To widać na zdjęciach, niewielkie te domki były, ale były, był rynek, sklepy, kamieniczki przy rynku, ale ludzie mówili, nie nasze, tylko Niemca. No, a Warszawę Niemiec zburzył, to jakby za karę teraz im się zburzy to, a Warszawę odbuduje. No, tylko że to jakby Niemca, ale my tu mieszkamy, nie? To kto komu zburzył? No, a z tymi domami, panie, kotwy tylko dawali w cztery rogi domu, kamienicy, stalowe liny i czołg na końcu każdej liny i rrrrrraz – tutaj kierowca busa, którego wynajmiesz za kilka dni, odrywał ręce od kierownicy i wykonywał gest, w którym rozkładał ręce gwałtownie na boki, tak, że odruchowo wbijało się głowę w oparcie fotela, żeby nie dostać mięsistą dłonią w twarz. – Dom się zawalał, a potem się skubało z rumowiska te cegły, cegła po cegle. Z tynku, z zaprawy. Ale po prawdzie to, panie, jaki to był sens? Przecież te cegły były zupełnie inne niż w Warszawie, roboty masa, rozwalenie domu, obtłuczenie z zaprawy, a potem transport, rozładunek. A całej masy cegieł i tak nie odzyskano, bo się poobłupywały, tylko wie Pan, o tutaj usypano z tych cegieł i z kafli, i ze wszystkiego, co zostało po tych domach, tę górkę za rynkiem, co to na nią mówią „górka grabarza”, chociaż nikt tam nie leży pochowany, tylko dawne miasto. To pewnie taniej byłoby cegielnię pobudować, zamiast burzyć te miasta tutaj w okolicy. Frombork, Elbląg, Tolkmicko, Braniewo też oberwało. Tylko poczty nie ruszyli, ale to mój dziadek, co z Wilna przyjechał, stanął w drzwiach z flintą i powiedział, tak mi mówili potem, „Poczta to poczta, nie dam poczty, paszli won albo po moim trupie”, no i ci z czołgami się przestraszyli dziadka i jego flinty i dali spokój.
Kierowca busa wyglądał na typowego człowieka o bogatej wiedzy, jakiego często można było spotkać za kierownicą taksówki, w przedziale drugiej klasy polskich kolei państwowych czy podmiejskim pociągu, zwanym potocznie „żółtkiem”, dowożącym ludność około szóstej rano do pracy z miejscowości mniejszych do większych. Mógłby być równie dobrze emerytowanym mechanikiem z warsztatów czołgowych pod Poznaniem, byłym właścicielem willi wypoczynkowej w Kołobrzegu, góralem rzeźnikiem, dojeżdżającym do pracy pod Zieloną Górą z Podhala albo konduktorem, który niejedno widział w pociągach krajowych i międzynarodowych. Ale i on pewnie nie wiedział jakiego typu, jakiej podłej marki był wirus, który tak dotkliwie doświadczał wszystkich uczestników polsko-niemieckiego zgromadzenia literackiego na obecnym pograniczu obwodu Kaliningradzkiego i Polski, w dawnych Prusach Wschodnich. Po kolei każdy odpływał w bezczas i bezmiar, będąc pomiędzy żywymi, a zarazem pozostając jakoby martwym, i wracał nieco odmieniony, cichy, z niepewnym wzrokiem. Wydawało się jednak, że ta zaraza, inwazja duchów powietrza, szaleju znad morza, chociaż sezon w pełni, ominie ciebie, oszczędzi chociaż jednego.
Nadszedł dzień wyjazdu z Pieniężna, dawniej Mąkowory, dawniej Melzak, dawniej Mehlsack i jeszcze dawniej Melzak. Przez Malbork i Elbląg pojechaliście do Gdańska, gdzie czekała was jeszcze tylko prezentacja tekstów w jednym z klubów wieczorem i nagranie dla regionalnego radia. Zaraz potem można było pędzić taksówką do basenu portowego w Gdyni, gdzie stał już zdany przez poprzednią załogę s/y „Mokotów”. I to właśnie wtedy, gdzieś między ostatnią nocą w Domu na Skraju, a pierwszą na pokładzie „Mokotowa” – dopadła cię ta wojna, w momencie jakby wyjętym z wiersza starego poety, kiedy szedłeś z nieprzepisowo rozpiętym kołnierzykiem. Było ciepłe, wrześniowe popołudnie, nikt jeszcze nie zamknął ogródków na gdańskim Rybackim Pobrzeżu i ciągle jeszcze kursowały dawne rybackie kutry przy pomocy plastiku i drewna przerobione na atrapy galeonów spod Żurawia na Westerplatte i z powrotem, dając licznym urlopowiczom posmak morskiej przygody. Siedliście z Darkiem, Julkiem i Piotrem w ogródku przy jednej z restauracji, zamawiając dwie kawy, piwo i wodę. Dzień dopiero się zaczynał, prezentacja miała odbyć się późnym popołudniem, a graf prawdopodobieństw wystąpienia rozlicznych zdarzeń w tym dniu przedstawiał się nad wyraz okazale. Nad wami było bezchmurne niebo i unosiło się w nim coś z chłodu idącego od północy, znad morza, ale takiego, który jeszcze daje się rozproszyć, chociaż bywa już mocno uparty, jakby zakładał pomału stałe obozowiska w bardziej ocienionych fragmentach krajobrazu. Na razie nie było jeszcze jesieni, chociaż wrzesień, to przecież dla ciebie zawsze była jesień, chociaż w kalendarzach lato kończyło się dopiero 21 dnia tego miesiąca. I kiedy kazali ci czytać w podstawówce pierwszy raz wiersz Gałczyńskiego o tym, że lato było piękne tego roku, kiedy żołnierze z nieodległego Westerplatte czwórkami mieli iść do nieba, to coś nie grało ci w całej konwencji. Jakże to, lato, kiedy wrzesień i gdyby nie wojna – trzeba by było iść do szkoły, odrabiać lekcje, pisać sprawdziany, wstawać rano? W dziecięcej głowie wojna jawiła się bardziej jako przedłużenie wakacji niż katastrofa. Tak jak jedyna znana ci wojna, czyli stan wojenny, był dla ciebie bardziej wydłużonymi feriami świąteczno-zimowymi, a nie narodową tragedią. No i okazją do prób przekupstwa czynionych pod twoim adresem przez władzę ludową z jednej strony, a kościół katolicki i demokratyczny Zachód z drugiej. Oto bowiem w odpowiedzi na kolorowe paczki, fantastycznych kształtów batoniki „Toblerone”, do tej pory oglądane tylko przez witryny „Pewexów” wysłane przez wspólnoty katolickie z Niemiec, Austrii, Francji dla wspólnot katolickich w Polsce – bratnie dzieci z Moskwy wysyłały na święto Dziadzia Moroza łakocie radzieckie. Tyle, że te niemieckie, austriackie, szwajcarskie, francuskie były po prostu ładne, ładnie pachniały, oszołamiająco smakowały i były po rozpakowaniu podobne do tego, co widniało na tekturce, którą się oczyszczało z resztek czekolady i po przycięciu nożyczkami zostawiało się do powieszenia na słomianej makatce nad łóżkiem, niemal jak obrazek świętego. Czasem istotnie w sąsiedztwie świętego, Jezusa albo fajniejszej Maryi, nierzadko załączonej do paczki ze słodyczami wydawanej przy kościele. Tymczasem słodycze radzieckie po pierwsze po rozpakowaniu nie były podobne do obrazków na opakowaniu, a po drugie – i to było chyba ważniejsze – czuć było od nich stęchlizną, a gdy się je ugryzło, wszystkie, dosłownie wszystkie – było czuć miętą, dodawaną być może specjalnie dla zabicia woni stęchlizny, która była wcześniej niż jakikolwiek smak. A co ważniejsze – ich opakowania nie nadawały się zupełnie na makatki, bowiem nie odcinałyby się zbytnio od tła i nie wiadomo było, co dokładnie przedstawiały. Zatem trochę tak jak radzieckie słodycze, pomimo tego, że słodkie, nie za bardzo były słodyczami, tak wrzesień chociaż astronomicznie częściowo był latem – to dla ciebie od dzieciństwa nie należał do lata. A to właśnie wrześniowe, wyjątkowo ciepłe słońce ogrzewało was w ogródku przy Rybackim Pobrzeżu w Gdańsku i czyniło dzień pogodnym, pełnym możliwości.
Kelner przyniósł zamówienie. Kawa była dla ciebie, chociaż wcale nie byłeś ospały, woda mineralna i piwo dla kolegów. Rozmowa toczyła się leniwie i bez wyraźnej osi tematycznej, kiedy poczułeś, że to weszło w ciebie przez otwarte usta, kiedy przełknąłeś drugi, może trzeci łyk czarnej, aromatycznej cieczy, i nagle zapadłeś się do środka. I stało się tak, że widzisz wszystko ze środka siebie, a sam sobie zdajesz się jedynie kloszem, pokrowcem, opakowaniem na kilka gram pustki, atrapą przejrzystą od wewnątrz, nieprzejrzystą z zewnątrz. Bo oni patrzyli na ciebie, jakbyś dalej był tym samym, kim byłeś jeszcze przed sekundą, szczelnie wypełnionym życiem workiem ze skóry i kości. A tymczasem nic z tych rzeczy. Ciało było puste, a ty leżałeś w nim jak samotne, doświadczające ziarno maku, świadomy opiłek ciężkiego metalu. Zdaje się, że widzialna głowa opadła na oparcie fotela, ręce zjechały za poręcze i wyglądałeś, jakbyś spał, chociaż nie spałeś, bo wszystko było na raz słyszalne, widzialne, dotkliwe. Byłeś tam w środku. Skafander stracił swój wkład. Wkład zapadł się w sobie jak umierająca gwiazda.
– O patrzcie, chyba jego też trafiło – powiedział głos łudząco podobny do głosu Darka.
– Ej, Radi, wszystko w porządku? – słyszałeś głos Julka, czułeś jego szturchanie.
– Hej, czy potrzebujesz czegoś? – to z kolei był głos Piotra, a twoja głowa, mimo że stała się nagle jakby nie twoja, obca, nieprawdziwa i pozorna, wycharczała tylko w odpowiedzi:
– Wody…
Jednak ty, sprężony w przestrzeń, jakby cała świadomość wróciła do stanu sprzed wielkiego wybuchu, wcale nie chciałeś wody ani niczego, co mogłoby na nowo wypełnić pustą wewnątrz skorupę, ten dzień, dni minione, lata całe, dni które miały nadejść, zejść się i rozejść znowu, o nie. Wszystkie te czasy i możliwości układały się w linie łagodnie schodzące się ku punktowi, gdzieś za linią horyzontu, domyślną linią, bo przecież nie widziałeś tych linii, czułeś raczej, że wydarzenia mogą przybierać dziwne obroty, przenikać się nawzajem jak tłum archaniołów i ludzi. Że historia właśnie się zaczynała, a zarazem nic nie musiało jej uruchamiać, bo działa się od zawsze. Zatem wskoczyć do niej można było w dowolnym momencie i w dowolnym momencie wyskoczyć, opowiadać można było ją na wiele sposobów, wiedząc, co było potem i zarazem nie wiedząc tego, a jedynie wymyślając jej błahe rozwinięcia. Na przykład takie, że obudziłeś się z tego odrętwienia nie tego dnia, a następnego, że koledzy z trudem odholowali cię na miejsce improwizowanego noclegu, sami podejmując trud krążenia po barach, pubach i restauracjach, aby czynić honory domu wobec gości i uczestników pożegnalnych prezentacji polsko-niemieckich warsztatów literackich w Prusach Wschodnich. Albo na przykład takie, że zapadając się pod własnym ciężarem, gwiazda eksploduje i jej ciało rozrywa się, tworząc mgławicę, obłok, niepodobny do niej samej sprzed zapaści, sprzed eksplozji, a jednak dający się wywieść z jej historii. Możliwości przez chwilę znowu było bardzo wiele i wiele sposobów na to, aby snuć opowieści. Bo opowieści może być wiele, tylko historia jest jedna. Nieubłagana.
Radosław Wiśniewski (ur.1974) – pisze lub pisał wiersze, publicystykę, prozę, krytykę. Autor kilku książek z wierszami. Tłumaczony na niemiecki, angielski, hiszpański, ukraiński oraz węgierski. Jest współzałożycielem Stowarzyszenia Żywych Poetów z Brzegu, byłym redaktorem naczelnym ex-kwartalnika Red, wieloletnim współpracownikiem Odry. Transmigracja jest jego prozatorskim debiutem. Pracuje nad większą prozą pod tytułem Stowarzyszenie Żywych Poetów, zbiorami opowiadań Blues, Pewnego pięknego dnia oraz Biurwa, a także kolejnym zbiorem wierszy i książkami publicystyczno-historycznymi.