Zbieranie się razem też miało charakter obrządku. W ogóle lubiliśmy czynności powtarzalne, rytuały i wszelkie celebry. Znaczy, to oni lubili, mnie w rutynie było ciasno. Podobnych czy nawet identycznych działań starałam się unikać, na samą myśl o nich ogarniało mnie zniechęcenie. Na przykład coniedzielna msza, a potem nieszpory, albo siedzenie na ławce w sobotę wieczorem już po całym dniu roboty i sączenie koktajlu z truskawek i tłustej śmietany. Dorośli pili nalewki. W nocy dostawałam gorączki i wymiotowałam. Wtedy jeszcze nie były znane alergie, a mnie uczulały truskawki, zanim jednak odkryłam przyczynę dolegliwości, odchorowywałam każdy sobotni wieczór, koktajl i rodzinne pogawędki.
Kiedy jednak zbieraliśmy się na podwórku, a potem wchodziliśmy na przyczepę, którą wujek stawiał za domem przed stodołą zaraz po tym, jak rozładował siano albo przesypał z niej całe zboże do spichlerza, czułam ekscytację. Spotykaliśmy się na pokazywanie tyłków, granie w kapsle albo żeby zwyczajnie pogadać o niczym. Chłopcy delegowali zawsze kogoś od siebie i jedną z dziewczyn. Mnie omijali. Powiedziałam kiedyś, że za żadne skarby świata. Nie pokażę nikomu. Ani tyłka, ani żadnej rzeczy schowanej pod bluzką. Czasem sikałam przy Michale w lesie albo nad rzeką, gdziekolwiek mnie dopadło, i on na pewno mnie podglądał, ale z Michałem było inaczej, bo inaczej patrzył i widział też inaczej, więc nie miałam przed nim żadnego wstydu, to było jak sikanie przed bratem, przed Marą, przed kimś bliskim. Bliskość całkowicie eliminuje wstyd.
Podczas wspólnych schadzek czułam wstyd, ale tam nie było Michała. Robiliśmy rzeczy sprośne. Miałam wyrzuty sumienia, patrząc, czułam, że wydarza się coś niesmacznego, za co na pewno dostałabym po głowie od matki, nie licząc potem jej gadaniny o działaniu zła i o tym, jak bardzo sprawiam jej zawód, nie mówiąc już o przykrości, którą sprawiałam samemu Bogu tym, że ciągnęło mnie do patrzenia w tyłki kuzynów. Dotykały mnie jej słowa, jednocześnie schadzki na pokazywanie tyłków były o tyle ekscytujące, że miały w sobie pierwiastek zakazanego, a to wydawało mi się o wiele bardziej ciekawe niż serwowane zwyczajowo rutynowe i głupie dziecięce zabawy. Co prawda Radogost skonstatował, że to niesprawiedliwe i jak wszyscy, to wszyscy, i że również ja powinnam uczestniczyć w wypinaniu tyka, ale zaraz, jak w ten swój zabawny sposób, plując na brodę i kiwając przesadnie głową na boki, wyraził niezgodę na moją odmowę, zostawili mnie w spokoju, a Radogost już nigdy więcej nie próbował mnie przekonać do pokazania tyłka. Mogłam patrzeć. Chciałam patrzeć. Chłopcy przy tym żartowali w niezrozumiały dla mnie sposób. Przeczuwałam, że chodziło o te ich męskie sprawy, o pewien rodzaj ciężkości, który się pojawia, kiedy się odkrywa ciało i wszystkie przyjemności z nim związane. Wstydziłam się, że mogło chodzić o takie rzeczy, bardzo mocno przeczuwałam, że chodziło właśnie o nie. Śmiejąc się, powtarzali „ale była jazda na ręcznej drezynie” albo „się potem poszło z Renią Rączkowską na spacerek”. Prosiłam, żeby wyjaśnili wprost, o co chodzi, bo domyślanie się poruszało we mnie całe pokłady fantazji, której wstydziłam się tak samo, jak nieczystych myśli, za które, gdyby uległy zmaterializowaniu, najpewniej dostałabym od matki, i którymi, z całą pewnością, sprawiłabym przykrość Bogu. Odpowiadali, że to nie są sprawy dziewczyńskie, że jestem gówniara, a pozy tym, według nich, pewnie poskarżyłabym się babci, a Mara była dla nich autorytetem.
– Powiedziałabyś o wszystkim babci, Laura.
– Przysięgam, że nie.
– Jesteś głupia i na pewno byś powiedziała – chichrali się przy tym i rzucali do siebie porozumiewawcze spojrzenia. – Że se chodzimy z Renią Rączkowską na spacerki –dorzucali, zataczając się ze śmiechu, drocząc się i jeszcze bardziej potęgując moją ciekawość.
Tak, powiedziałabym. Mara była mi bardzo bliska, więc z pewnością podzieliłabym się z nią moimi wątpliwościami. Po co chłopcy to robili. A sami chłopcy trochę się jej bali. Ja zresztą też. Ale to był ten rodzaj strachu, w którym przeważało dziecięce uwielbienie i pewnego rodzaju drżenie przed utratą zaufania, niż prawdziwy lęk, rozciągający się wzdłuż wałów, z których spadł, a potem utopił się Piotruś, skupiony na naszych twarzach, przechowywany w gestach, lęk związany z ewentualną karą za niewłaściwe zachowanie, którego zresztą chłopcy za niewłaściwe nie uważali. Zapytałabym Mary, co o tym myśleć, jak się z tym mierzyć, w jaki sposób traktować własne ciało, kiedy zaczyna żyć jakąś inną świadomością.
Kazali mi wejść na przyczepę. Na drewnianej desce, którą wujek zamontował w poprzek specjalnie dla nas, kiedy zabierał nas na łąki, a która, kiedy wracaliśmy z łąk z pełnym stogiem świeżo skoszonej trawy, była kompletnie nieprzydatna, siedzieli już Radogost, Edgar, Mańka, Toska, Brygida i Juri. Czułam dziwne podniecenie zmieszane z zakłopotaniem, postanowiłam jak zwykle już nigdy więcej nie uczestniczyć w tych głupich zabawach, jednak mimo powtarzającego się za każdym razem schematu wiedziałam, że zaraz po zakończeniu pokazu zwyczajnie wyprę uczucie wstydu i zażenowania. Wybrali Manię i Edgara. To znaczy Radogost jak zwykle wskazał palcem dwie ofiary, a cała reszta przytaknęła. Mańka i Edgar ustawili się na środku przyczepy, żeby jak zwykle na komendę Radogosta „szo-mas-go-on”, ściągnąć majtki i wypiąć pupy. Radogost słyszał kiedyś na kaseciaku wujka Rafaela cały album Queenu i za punkt honoru postawił sobie rozmowę z Freddiem, a do tego potrzebny był mu angielski, którego postanowił nauczyć się z kasety, spisując fonetycznie wszystkie piosenki Innuendo.
– Przyprowadzicie Ciociosana – rzucił komendę.
– Ale na co tu Ciociosan? – zapytał zdezorientowany Edgar.
– Idźcie, zobaczycie.
Mańka w pośpiechu wiążąc sznurek od dresu, najpierw zsunęła się na koło przyczepy, a potem zeskoczyła na trawę i pobiegła pod stodołę, gdzie znajdowała się buda z przywiązanym Ciociosanem. Edgar nadal stał jak snop siana w pełnym słońcu w samym środku trwania żniw.
– Rusz dupę! – krzyknął Radogost, kopiąc Edgara w kostkę. Musiało zaboleć, bo Edgar kucnął i zaczął płakać. – Pedał! – dorzucił z pogardą Radogost.
W tym czasie Mańka zdążyła odwiązać psa i wrócić z nim na przyczepę. Edgar wciąż płakał.
– Pedał, dziewczyna była szybsza – mruknął pod nosem Radogost, żeby zaraz potem krzyknąć:
– Mam dla was niespodziankę, jełopy! Tadam!
Wyjął spod bluzy mały tobołek i postawił na środku przyczepy. Foliowa reklamówka poruszyła się kilkakrotnie, a z zawiniątka wyłoniła się para szarych uszu, zaraz potem biały pyszczek i łapki. Dziewczyny zapiszczały z zachwytu.
– Ale słodki! Kici, kici!
– Mogę pogłaskać? – zapytałam.
– Możemy pogłaskać? – piszczały dziewczyny.
– Odwiązać psa! – przerwał mi Radogost. – Spadówa, idiotki!
Mańka pospiesznie spełniła jego żądanie i rozpięła metalową obrożę. Jedyną kondycją Ciociosana przez całe życie była buda i brzdęk metalowych ogniw łańcucha, dlatego zaczął ujadać i nie czując więcej ograniczenia, gwałtownie rzucił się na kota, wgryzając się w jego pyszczek. Patrzyłam jak osłupiała. Dziewczyny krzywiły się w obrzydzeniu, Edgar zawył jeszcze głośniej. Nikt z nas nie ruszył z miejsca
– Zamknij się, pedale! – skarcił go Radogost.
Kot zaskomlał, zjeżył się i zaszedł krwią, z oka wypłynęło mu coś, co konsystencją przypominało glut z nosa. Poczułam obrzydzenie. Na widok gluta, do siebie. Uzmysłowiłam sobie, że jestem zwyczajnym tchórzem. Patrzyłam z przerażeniem na zwijające się w konwulsjach zwierzę, ale w tym samym czasie mogłam patrzeć na wystawiających tyłki Mańkę i Edgara. Byłam tak samo bierna.
– Co to za hałas? Co wy tam wyprawiacie? Już do domu! – przerwał głos matki. – Laura, w tej chwili do domu!
Poczułam wdzięczność i zarazem ulgę w przywołaniu mnie przez matkę i przerwaniu okrutnej zabawy. Ciociosan przeskoczył burtę przyczepy i jak w obłąkaniu wbiegł do kurnika. Kury rozbiegły się po całym podwórku w okropnym hałasie. Radogost pozbierał zwłoki kota i zawinął je z powrotem w reklamówkę. Dziewczyny i Edgar też zaczęli w pośpiechu schodzić z przyczepy. Matka strasznie się darła:
– Co wy wyprawiacie! Co się tam dzieje! Ciociosan, buda!
Potem, jedząc w pośpiechu gołąbki i wyobrażając sobie wnętrzności pogryzionego kota, czułam obrzydzenie i starałam się zbierać myśli, żeby jak najbardziej malowniczo i entuzjastycznie opowiedzieć Miśkowi całe zajście z Ciociosanem, bo lubił jak się coś działo i lubił, kiedy trochę koloryzowałam w swoich opowieściach. Przypomniałam sobie jednak, że zrugał mnie za te podwórkowe schadzki, które pewnego razu postanowiłam mu zrelacjonować. Wiedział, że spotykaliśmy się na pokazywanie tyłków. Powiedział wtedy i zabrzmiało to nad wyraz dziwnie i smutno, że człowiek to jest taka kupa uczuć w nic niewartym ciele, które silniejsi mogą sobie poniewierać do woli. Nagle zaczął przy tym płakać, był dwa razy bardziej roztrzęsiony, niż kiedy się dowiedział, że mama miała coś, jakiegoś guza i przeczuwał, że to nie wróżyło nic dobrego, mimo że o guzach nie mieliśmy pojęcia, dziesięć razy, sto razy bardziej rozdygotany, zaczął gestykulować z nadmiarem, rękami pochłoniętymi niedającym się znieść bólem. Zobaczyłam trupa, nic więcej, bez powietrza w płucach, bez krwi w policzkach, bladego. Miałam przed sobą trupa owładniętego rozpaczą, któremu chciałam odebrać ręce i położyć sobie na brzuchu, żeby ożyły, żeby chociaż te ręce nabrały ciepła, kiedy z całej twarzy i z serca odpłynęła krew i został jedynie przeraźliwy chłód. Miałam Miśka, a był trup. Gdyby przynajmniej na mnie nie patrzył, ale wlepiał we mnie te swoje przenikliwe oczy, jakby większe złością i bólem, dwa chirurgiczne skalpele, rozcinające tkanki. I kiedy zapytałam, dlaczego reaguje w taki sposób, zapytał w jaki, więc powiedziałam, że przesadza, bo przecież chodzi tylko o pokazywanie tyłków, całkiem dla jaj i w sumie nikomu nic złego się nie dzieje, fakt, głupia zabawa, ale tylko zabawa i o co to całe halo, odpowiedział jedynie, że nie powinnam przy tym być, że to świństwo i powinnam brać w obronę słabszych, bo nie wiem, co oni tam sobie mogą czuć wystawieni na pośmiewisko i przede wszystkim, że tylko ze strachu nic nie mówią, a na pewno, gdyby tylko mogli i gdyby strach nie zamykał im ust, poprosiliby o pomoc, ale się wstydzą i boją. A w środku to muszą przeżywać piekło upokorzenia.
– Jest was tylu, a Radogost jeden i się chuj panoszy. A ty jesteś taka jako oni – dodał.
I to zabolało mnie najbardziej, bo bycie jak wszyscy w oczach Miśka było niewiarygodnie smutne. Sprawiałam mu zawód, czuł się mną rozczarowany. Bardzo chciałam mu imponować, być jak on: rozważna i mądra. A przecież byłam tylko jaka byłam. Postanowiłam więc całą sprawę z zagryzionym kotem przemilczeć. Powiedziałam mamie, żeby przekazała Michałowi, na wypadek gdyby przyszedł, a wiedziałam, że przyjdzie na pewno, że nie czuję się najlepiej, a sama zamknęłam się w pokoju i rozsypałam połowę muszelek, które trzymałam w słoiku, a które dostawałam po każdych jego wakacjach w Kołobrzegu, i zrobiłam sobie morze, a na samym końcu opustoszałego horyzontu postawiłam drzewo. Jedno. Samotne.
15
Mara wróciła do domu już po zachodzie słońca. Wróciłam do domu już po zachodzie słońca. Straciła rachubę czasu. Nie wiem jak długo szłam. Marę bolały nogi i głowa, kiedy szła, skórzane rzemyki wpijały się w stopy. Bolały mnie nogi i głowa, kiedy szłam. Droga dłużyła się niemiłosiernie. Chyba musiałam zabłądzić, choć drogę pokonywałam wcześniej wiele razy. Plątały mi się nogi i ścieżki. Nie mogłam znaleźć tej właściwej. Mara nie mogła znaleźć właściwej ścieżki, wszystkie wyglądały jednakowo. Język też mi się plątał, próbowałam zmawiać różaniec, ale nie mogłam sobie przypomnieć Zdrowaś Maryjo, ani jak się robi znak krzyża. Mara nie pamiętała, że najpierw trzeba dotknąć czoła, a potem serca podczas robienia znaku krzyża. Przy dotykaniu serca ręka sama chciała dotykać brzucha. Ręka chciała dotykać brzucha. Mówiłam jej, żeby nie dotykała brzucha, ale nie chciała słuchać. Sosnowy las zniknął w ciągu jednego wieczoru, nad wsią przeszła gwałtowna nawałnica, kikuty paru ocalałych drzew sterczały jak kukła Marzanny, którą topili we wsi wraz z nadejściem wiosny. Pomyślałam, że musiała przejść gwałtowna nawałnica, bo drzewa leżały powalone w całym lesie, a kikuty paru ocalałych straszyły złowrogo. Zdziwiłam się, że matka nie zamknęła kur i gęsi w kurniku. Goniły jak oszalałe po całym podwórku. Były dziwnie wychudzone. Musiałam chyba iść bardzo długo i nikt ich w tym czasie nie karmił. Mara otworzyła bramkę i zobaczyła, że na podwórku znajdują się opuszczone kury i gęsi. Były bardzo wychudzone, jakby od kilku dni nic nie jadły. Zaczęły wzbijać się do lotu, przeskakiwać płot na sąsiednią działkę i wyjadać chleb, który leżał na parapetach wszystkich okien domu. Kiedy zobaczyłam, że kury i gęsi przelatują na drugą stronę płotu, przeraziłam się. Na parapetach domu leżały świeżo upieczone bochenki chleba, kury i gęsi dźgały je dziobami z dziwną zapalczywością. Ojciec zbiłby mnie za to, że nie umiałam dopilnować ptactwa, a matka pozbawiłaby mnie mojej porcji chleba przez parę dni. Nie lubiłam być głodna, a byłam często, dlatego zaczęłam łapać kury i obcinać im skrzydła. Potem złapałam również gęsi i im także obcięłam skrzydła. Bardzo przy tym płakałam, żałowałam ptaków, ale to był jedyny sposób, żeby nie przelatywały za płot. To był jedyny sposób, żeby nie dostać od ojca i nie głodować przez matkę. Mara najpierw do kurnika zagoniła kury i obcięła im skrzydła, potem zagoniła gęsi i im również obcięła skrzydła. Bardzo płakałam, biedne zwierzęta, ja niedobra. W domu nie było nikogo. Panował półmrok, ogień wygasł w piecu, czuć było chłód i wilgoć. Zobaczyłam, że na stole leży jego fotografia. Wyglądał pięknie. Duże oczy w ciemnej oprawie, prosty nos, wydatne usta jak pogryzione przez pszczoły, takie pełne. Nie przypominam sobie, żeby podarował mi fotografię, kiedy się widzieliśmy, być może wysłał mi ją w którymś z listów. Mara zobaczyła, że na stole leży fotografia, na której Tosiek wyglądał bardzo pięknie. Podbiegła do stołu, chwyciła zdjęcie, przesunęła palcem po twarzy Tośka, jakby szukając fałdek jego linii papilarnych, kiedy brał zdjęcie i wsuwał je do koperty. Chwyciłam zdjęcie i zaczęłam je dotykać, wiedząc, że wcześniej dotykał je Tosiek. Potem potargałam je na pół, potem znowu na pół i jeszcze raz na pół i nagle cała kuchnia pokryła się białym puchem z kawałeczków fotografii, które darłam jak pierze na poduszki. Mara przypomniała sobie o złości ojca. Zbiłby mnie za nieporządek w kuchni, a matka pozbawiłaby mnie porcji chleba, dlatego w pośpiechu zebrałam całe pierze w kieszeń fartucha i postanowiłam wrzucić do studni, żeby nie rozwiał go wiatr po całej wsi. Mara zebrała całe pierze, włożyła w przednią kieszeń fartucha i postanowiła wrzucić do studni, żeby potarganych kawałeczków nie rozwiał wiatr po całej wsi. Studnia była zbudowana z białych kamieni. Podchodzę i patrzę na studnię. Jest zbudowana z białych kamieni. Blaszane pofałdowane wiadro wisiało na pordzewiałym haku, do kabłąkowatego uchwytu przywiązana była lina. Powierzchnia wody niemal w całości pokryta rzęsą. Pochyliłam się nad taflą wody, ale była pokryta rzęsą, odsunęłam ją ręką i spojrzałam w głąb, chcąc wrzucić kawałeczki fotografii i wtedy w odbiciu zobaczyłam twarz ojca. Był przerażony i krzyczał:
– Co oni ci zrobili, córeczko! Co oni zrobili mojemu dziecku! Otwórz oczy, Mara! Obudź się!
Joanna Pawlik – (ur. 1978), muzykolog, wiolonczelistka, maratonka, absolwentka Studiów Literacko-Artystycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nominowana do nagrody głównej XXIV Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina 2018 za projekt tomu Alikwoty. Alikwoty ukazały się w 2019 (wydawnictwo j). Mieszka i pracuje w Żywcu.