Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Rafał Różewicz
Scena na strychu (fragment prozy)

7.

Nie zasługujemy na tak wysoką karę, żachnął się Martin Jüngst, aptekarz. I gdy to powiedział – wąs, który starannie pielęgnował, poszedł w górę, a następnie w dół. Jak głowa Evy, która nauczyła się mężowi we wszystkim przytakiwać, równo łącząc stopy na drewnianej podłodze.

            Ten otyły mężczyzna, weteran pierwszej wojny światowej, z blizną na pośladku, którą wyniósł spod Verdun zamiast rannego kolegi, zwołał potajemne zebranie niemieckich mieszkańców klatki.

            Trzeba było obmyślić plan działania.

Zebranie odbywało się na strychu. Zimne światło płynące z żarówki zawieszonej na drucie u sufitu oświetlało puste krzesła, które po chwili zajęli Meyerowie, Zweigowie i Eckermannowie. Wszyscy oprócz Naumanów. Pan Martin nie krył oburzenia, podkręcając wąs, cmokając, przechadzając się przed niepełnym audytorium z rękami splecionymi z tyłu. Lecz kiedy matka z Karlem i Helgą wreszcie się pojawili, przepraszając za spóźnienie, pan Martin machnął tylko ręką, sugerując im czym prędzej siadać, zajmować miejsca.

Każą nam nosić opaski, a przecież nie jesteśmy Żydami. Nie jesteśmy, nie?, pan Martin spojrzał złowrogo po sąsiadach. Następnie wyjął z kieszeni spodni białą opaskę z literą „N”, po czym cisnął ją pod ich stopy. Hańba!, krzyknął, a pani Eva tylko mu przytaknęła, lekko poruszając się na krześle w pierwszym rzędzie.

Byłem tylko aptekarzem, sprzedawałem ampułki!

            A ja krawcową!

            Tylko odprowadzałam Günthera do szkoły!

            Uczyłem zwykłej historii!

            Pracowałem w rzeźni!

            No właśnie, powiedział pan Martin. A traktują nas jak zbrodniarzy!

            I rozkazują się wynosić!

            Co to, to nie!

            Trzeba coś z tym zrobić. Ja nie byłem partyjny!

            Sugerujesz, że my należeliśmy?

            Ale sympatyzowaliście!

            Co to to, to nie! Mamy zaświadczenia! Słuchaliśmy zagranicznego radia!

            Daliście 500 reichsmarek? Nie pozwalają tyle mieć.

            Komu 500 marek?

            Żydowi. Aby poświadczył. Że przez dwanaście lat żeście zachowywali się przyzwoicie.

            Skąd ja ci wezmę Żyda! Friedemann wyjechał.

            Bo żeś mu wybił szyby w cukierni. Widziałem.

            Kłamiesz!

            Mam zaświadczenia.

            Co to, to nie!

            Mówicie, że 500 reichsmarek? I jestem czysty?

            Mosze Friedemann przecież wyjechał.

            Potrzebuję Żyda!

            Właśnie! Gdzie się podziali Żydzi?

            Chodźmy szukać Żydów. Niech świadczą na naszą korzyść.

            Nic nie zrobiliśmy!

            A każą wyjeżdżać!

            Ciiiisza! Ciiiiisza!, pan Martin starał się uspokoić zebranych, stukając nóżką krzesła o drewnianą podłogę. To co nas spotkało, jest niesprawiedliwe. A bo to świat nie uznawał Führera? Nie podawał mu ręki?

            Racja! A teraz?

            Ja się stąd nie ruszam.

            Ani ja!

            I ja!

            Trzeba było jakoś żyć. Uczyć historii.

            Kroić mięso w rzeźni.

            Odprowadzać Günthera do szkoły.

            Szyć.

            Ja pamiętam, jak zszywałaś mundur Horstowi.

            Kłamstwo!

            Ciiiisza! Ciiiiisza!, tym razem pan Martin aż się opluł. Zlękniona Eva jeszcze mocniej złączyła stopy. A ci szabrownicy? Widzieliście, co zwożą na plac, tam gdzie wcześniej swój kram miał Werner?

            Aha!

            I nic z tym nie robimy!

            Ale co mamy robić?

            Iść. Odkupić. Zawalczyć o niemiecki dobytek.

            Ale to niemożliwe!

            Co niemożliwe? Już Todtów wypędzili!

            Nas nie wypędzą!

            Jesteśmy Niemcami, czy nie w końcu! Walczmy!

            Pan Martin znów spojrzał złowrogo po wszystkich, którzy w jednej sekundzie zastygli w bezruchu. Bo jego wąs był akurat w górze i w tej pozycji symbolizował władzę, jaką chciał sprawować nad zebranymi pan Martin. Przechadzający się wojskowym krokiem w tę i z powrotem zakomunikował, że zamierza powołać do życia armię strażników czuwającą nad niemieckim dobytkiem. I że na pierwszego strażnika wyznaczył siebie.

            Evie Jüngst pozostało przytaknąć temu pomysłowi.

Nigdy nie dadzą się stąd wypędzić.

            Niezłe macie plany, takie strategiczne, nagle przy wejściu na strych dało się usłyszeć obcy głos. A potem beknięcie.

            Joachim?!, zebrani spojrzeli za siebie.

Zawiany facet pociągnął kolejny łyk z butelki.

Pan Martin stanął jak wryty.

            Co się tak gapicie? Totalnie przejebaliśmy totalną wojnę, a wy co sobie myślicie? Że coś wskóracie? Armia strażników? Na jakim wy świecie żyjecie.

            Achim, ciebie tutaj nie zapraszaliśmy.

            Mam to w dupie!!!, Joachim zbliżył się do pana Martina, ciągnąc za sobą prawą nogę i grożąc palcem. Idioten! Nic dziwnego, że TAMCI wtedy zdobyli władzę! Skoro głosowali na NICH jeszcze więksi idioci. Tacy jak WY!, człowiek z kilkunastodniowym zarostem na twarzy jeszcze mocniej ścisnął szyjkę butelki, którą trzymał w drugiej ręce.

            Wynoś się stąd, ty komunisto, ty!, krzyknął Fritz Eckermann, wstając z krzesła.

            Parszywy Żydzie! Wypad!, pan Martin zaczął siłą wypychać Joachima w kierunku wejścia na strych.

Zapanowało wzburzenie. Kilka osób również wstało z siedzeń.

            Mówicie, że Żyd? Achim, co byś powiedział na 500 reichsmarek?, spytała Klara Meyer, starając się przekrzyczeć resztę.

            Haha! Brawo Martin, nic się nie zmieniłeś!, zaśmiał się Joachim, jakby nie słysząc pytania pani Meyer. Jak zwykle jesteś dobrze poinformowany. Tylko że ty gówno wiesz. Volkssturm to nic. A ja tam byłem, wiesz? Tam, gdzie naparzały Iwany.

Pan Martin jakby się zawahał w tym momencie.

            Coś się stało Martin? Mowę odebrało naszemu wodzowi?

            Idź stąd, bo…

            No, no? Bo co?

Napięcie sięgnęło żarówki wiszącej u góry sufitu.

            Joachim podniósł do ust butelkę. Wziął głośny łyk, następnie rękawem od koszuli wytarł sobie usta. Uśmiechnął się.

            Oczywiście, hyyyyyp, bohaterze. Już sobie idę, hyyyyp. A tak właściwie to chciałem powiedzieć, że spierdalam, powiedział, starając się opanować czkawkę. Jeśli wy chcecie mieszkać u Ruskich, to proszę bardzo. Ale ja spierdalam stąd.

            Pan Martin stał nieruchomo, patrząc jak Joachim powoli się cofa, szurając prawą nogą. Karl zauważył wówczas, że matka zaczyna coraz ciężej i głośniej oddychać.

            Możecie sobie powołać tę śmieszną armię, Joachim zwrócił się do wszystkich zebranych. Wziąć sobie na dowódcę, o tego tutaj. Co nie Evo? Prawda, że twój Martin nadaje się na miejscowego dyktatorka?

Joachim popatrzył na panią Evę, która jeszcze mocniej skuliła się w sobie, stopy z całych sił wciskając w podłogę. Po czym stojąc już w progu strychu, rzucił tylko:

            Zapamiętajcie jedno: tu już chuja możecie.

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Rafał Różewicz – urodzony w 1990 roku w Nowej Rudzie. Twórca tekstów poetyckich, redaktor, recenzent, początkujący prozaik. Autor dwóch książek poetyckich: Product placement (2014) i Państwo przodem (2016). Nominowany do Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut roku (2015) i dwukrotnie do Nagrody Kulturalnej „Gazety Wyborczej” wARTo (2015, 2017). Wyróżniony również w Złotym Środku Poezji (2015). Tłumaczony na języki. Po mrok jest jego trzecią książką poetycką. Mieszka i pracuje we Wrocławiu.

PODZIEL SIĘ

Do góry