Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Turbo Slav
Sylwester Gołąb

Czytam komentarze pod postem o pingwinie z Cincinnati, rozczulają się nad gnojem. W New York Times dostał rozkładówkę. Opiekunowie przynoszą mu przysmaki. Jakiś muzyk nagrał piosenkę, inna wariatka wytatuowała sobie jego podobiznę. Opiewa w luksusy, a u nas Dora marzła na łańcuchu. Stary nie tolerował zwierząt, obrzydzenie miał takie od dziecka, jedynie świerszcze kochał. Przypominały mu lato, gdy ze swoim ojcem kosili trawę na ruskich polach.

Już śpisz i pewnie śnisz o swojej lali, którą zostawiłeś w Kongo, której zdjęcie powiesiłeś sobie nad łóżkiem. Tak się przyglądam i powiem ci, że nawet niezła niunia, ale życia u nas na wsi by nie miała. To znaczy, budziłaby pewnie niezdrowe zainteresowanie. Jutro zjeżdżam z platformy, a w niedzielę lot do Polski na święta. Odwiedzę ciotki, wujków, pewnie powspominamy starego, obejrzymy albumy ze zdjęciami. Wujek Zyga jak zawsze wypowie wszystkim znane zdanie: „Twardy był, ale uczciwy. Przed nikim karku nie zginał”  ̶  a ja mu przytaknę. Rzeczywiście, ojciec nosił w sobie prawdę, która po latach stała się dla mnie jeszcze bardziej oczywista: nastawisz policzek  ̶ przebiją cię włócznią; powiesz ludziom prawdę o nich samych  ̶ ukrzyżują cię.

Pamiętam, jak coś przeskrobałem, nie lał mnie od razu tylko dawał czas na ucieczkę. Sprawiedliwy był pod tym względem. Dwadzieścia sekund. Do dwudziestu liczył, a potem szukał. Nieraz znajdował, ale to uczyło myślenia i stosownych reakcji. Parę lat później ojciec już nie żył, zawał mięśnia sercowego. Myślę, że to przez te dwadzieścia sekund, którymi obdarzał mnie w swej rodzicielskiej miłości. Że to przez te dwadzieścia sekund, w których skupiał całą złość.

Ulica w New Jersey będzie nosiła imię pingwina z Cincinnati, rozumiesz Michael? Mówię ci, rezygnujemy ze swojej dzikości, a co gorsza, pozbawiamy jej zwierząt, rozumiesz co tu się kurwa dzieje?! Nie rozumiesz, śpisz. Myślę, że taki pingwin u nas na wsi nie miałby życia, a przynajmniej budziłby niezrozumienie  ̶   ani to ładny, ani obuchem takiego w łeb. Dziś przydzielono mi cię do kabiny. Mało mówisz, a w zasadzie nic, dużo śpisz. Nie dziwię się. Zimno, mało słońca, tu tylko przez sen można sobie popatrzeć w słońce w okularach Dolce & Gabbana. Rano chcieli mi zakwaterować jednego Rosjanina. Jakoś tak mi nie podpasował, z wyglądu Chruszczowem zalatywał. Powiedziałem, że z Ruskich lubię tylko pierogi i że wolę już z czarnym. Przyszedłeś, rzuciłeś torbę, nawet się nie przedstawiłeś i od razu do wyra.

Wydobycie idzie pełną parą, pieniądze odkładam, jak wrócę będę się budował. Być może ożenię się, jak hajsu starczy. To już piąty rok poza domem, poza tym wszystkim co znałem. Nigdy bym nie przypuszczał, że się tu znajdę, że zamiast z kobietą, będę dzielił przestrzeń z chłopakiem z Kongo. Że zamiast na polskim polu, będę zapierdalał na morzu, podbijając PKB obcego kraju. Ale nic, twardym być trzeba. Powiem ci Michael, że mój stary małomówny był, każde jego słowo zdawało się być świętem.

Pamiętam, jak pewnego przedpołudnia przemówił do mnie w tychże właśnie słowach: „Twardym trzeba być”  ̶  a potem pokazał mi kastet  ̶  „Będzie twój jak dorośniesz, jak zasłużysz sobie na niego. Na Mareczka nie mam co liczyć, poza tym ty jesteś starszy. Pamiętaj synku, przemoc ma wiele wymiarów. Jest jak powietrze, dotyka wszystkich pod różnymi kątami. Nie daj sobie wmówić, że jest inaczej. Pospolity łomot nie różni się niczym od wysublimowanej pogardy, pychy, lekceważenia. Oni są w tym najlepsi i żaden sąd ich nie skaże, bo przemoc na duszy ciężko jest udowodnić i wiele zła można uczynić bezkarnie. Więc pamiętaj, lej w mordę, ale nie lekceważ ludzi. Widzisz synku, ten kastet to miłość, to młodość, rodzina, bo może jakby nie ten kawałek żelastwa, to twoja matka byłaby żoną Staszka zza góry, a ciebie nie byłoby na świecie. Widzisz, dzięki niemu bał się do niej podejść, a ja zawsze czujny byłem.”

Tydzień później ojciec zmarł, a ja już w dniu pogrzebu, gdy podano zepsuty bigos, zatęskniłem za jego stanowczością, konsekwencją, przewidywalnością, tymi dwudziestoma sekundami, którymi mnie obdarzał, za tą szansą, której poza nim, nikt mi już nie dał. Po roku matka wyszła za Staszka zza góry. Przybyło trochę pola, smrodu, wódy i onuc. Ten to nam szansy nie dawał żadnej, lał za spojrzenie, za brudne buty, spóźnienie ze szkoły. Któregoś dnia Mareczek nie wrócił po lekcjach do domu. Dwa dni później ktoś ze wsi znalazł jego ciało przy torach, a ja przypomniałem sobie, gdzie leży kastet ojca. Staszek w tym samym dniu ulotnił się ze smrodem.

Kończyłem szkołę podstawową, kiepsko dosyć szło, jakoś nie mogłem się skupić. Głupi nie byłem, nie, to nie to. To przez te okna w klasach. Pochłaniały, wciągały, jakby za nimi był inny świat. A tu trzeba było tkwić, patrzeć, a co gorsza słuchać mało atrakcyjnych frustratek, którym śmierdziało z ust papierosami, alkoholem i kłótniami małżeńskimi. Jako dziecko tak właśnie sobie wyobrażałem piekło. Piekło z ogromnymi oknami na raj. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, każdy ma prawo własne piekło skrywać w sobie. Zresztą, człowiek dorasta i zaczyna naturalnie wątpić w słowo, nawet takie, które ciałem się stało. Po ósmej klasie w zgodzie z rodzinną tradycją poszedłem do kolejówki. Dziadek był kolejarzem, ojciec był kolejarzem, bracia ojca pracowali na kolei. Po całej Polsce jeździli  ̶ od Nowego Targu po Szczecin, od Krosna po Zgorzelec. A ile się przy tym wódki napili, ile poruchali.

Trzy lata szkoły minęły jak z pejcza strzelił. Zacząłem jeździć jako pomocnik  maszynisty na trasie Tarnów ̶ Krynica. Pierwszym maszynistą był Henryk Giedryk, od lat jeździł na tym odcinku. Miał gość poczucie humoru i gest, trzeba przyznać, polubiliśmy się od razu. Heniek często coś przynosił do pracy własnej roboty, no to i życie wydawało się milsze. A to śliwowice, a to wino z porzeczek albo kaszankę, gdy akurat miał w domu świniobicie. Przyzwyczajałem się do myśli, że się tak właśnie zestarzeję i była to całkiem przyjemna myśl. Niestety cały plan na przyszłość chuj strzelił. Ósmego maja, na wysokości Piwnicznej nasz skład z całym impetem wbił się w czerwoną hawranę z czwórką gówniarzy wracających z dyskoteki, techno trax. Takie death techno o świcie. Nie dałem rady, poszedłem na zwolnienie lekarskie, do pracy już nie wróciłem. Długo jeszcze śniła mi się ta Škoda, a w niej ta czwórka, jak jedzie nadbrzeżem w jakimś egzotycznym kraju.

Zacząłem więcej w domu pomagać. Nieraz szedłem z matką sprzątać do szkoły lub do przychodni. Z czasem gospodarstwa we wsi zaczęły się kurczyć. Gospodarze chętniej sprzedawali ziemię miastowym pod domy. Nuda z halnym przychodziła. Głupoty ludziom zaczęły przychodzić do głowy. Dwóch kolegów zapisało się na studia. Wieczorami z braku zajęcia siadałem na progu i słuchałem pociągów. „Tym pewnie jedzie Henryk” ̶  myślałem  ̶ „Albo nie jedzie, bo rok po moim odejściu zmarł. Michael, w pociągach jest jakaś nadzieja na zmianę, na postęp. Jak się niosło, to pogoda miała być. Jak cisza, to zazwyczaj na deszcz. Zawsze można było zaplanować sobie życie, chociaż na dzień kolejny: koszenie trawy albo wyjazd do miasta, na przykład do kina. Tak, w mieście było kino. Nieco obskurne, ale nie odstawało od całości. A jeszcze powiem ci, że nasze pobliskie miasto to jak nie miasto było ̶ mały, pochyły rynek, trochę wąskich uliczek, dwudziestowieczny kościół, dziewiętnastowieczny browar, kilka sklepów, a na około pola i gospodarstwa. Jak człowiek stanął na rynku, to nieraz o świcie mógł usłyszeć pianie koguta lub krowy w oborach.”

Do miasta jeździliśmy zazwyczaj po większe zakupy. Na ścisłość, jeździć nie trzeba było, po prostu można było pójść pieszo. Pamiętam, jak do kin wszedł Terminator. Cała męska część wsi siedziała w sali, czuć było specyficzne napięcie. Nie wiem jak to tam u ciebie Michael, ale u nas po premierze zapanowała moda na tężyznę fizyczną i ortalionowy dres. Lato, zima, taki strój ludowy, tyle że na każdy dzień tygodnia. Ja, Andrzej i Sławek od Boguckich postanowiliśmy otworzyć na wsi wschodnioeuropejski Goldˊs Gym. Poczuliśmy koniunkturę, wiedzieliśmy, że salka katechetyczna jest wolna, lekcje religii od wielu lat były w szkole. Sławek miał w kręgach kościelnych chody, jego matka gotowała dla księdza, ojciec nieraz coś naprawiał, więc po którejś sumie nawinął do proboszcza, że ciało jest świątynią ducha, że to taki kościół jego: „Widzi ksiądz, jaki piękny mamy kościół we wsi i tak samo piękni chcą być chłopaki i dziewczyny na chwałę Pana.”

Zgodził się, zadeklarował nawet, że zrobi w którąś niedzielę tacę na cele rozwojowe. U ślusarza zamówiliśmy trochę sprzętu, nic skomplikowanego, ale klub można było uznać za otwarty. Popytu jednakże nie było na ten rodzaj aktywności, przeczucie koniunktury okazało się fałszywe. Raz tylko weszło trzech gospodarzy, nanieśli błota i spytali się, czy w spokoju mogą tu piwo dokończyć, bo Kaśka ich właśnie wyjebała sprzed sklepu. W tamtym czasie, w miasteczku zaczęły pojawiać się obok pornografii pisma branżowe. Szybko załapaliśmy, że tak na sucho daleko nie zajedziemy. Na szczęście, nadal chodziłem pomagać matce w przychodni. Wiedzę za sprawą gazet coraz obszerniejszą miałem, a co za tym idzie, wiedziałem co wypisywać na receptach, które kradłem z gabinetu doktora Irysa. Irys na niego mówiliśmy, gdyż rzadko się zdarzało, żeby akurat jednego nie ciamkał w gębie.

Wypisywałem: Dece, Wino, Teścia, Mete ̵ co kto chciał. Rośliśmy jak chleb w wiejskim piecu. Po roku Andrzej zaczął odpierdalać. Widział rzeczy, których nie było, nagle wybuchał płaczem albo wpadał furię, coraz częściej musieliśmy rezygnować z jego towarzystwa. Któregoś poranka matka znalazła go wiszącego w stodole. Na pogrzeb przyszła cała wieś, ksiądz nie robił problemu z pochówkiem. Zdawało się, że czuł się poniekąd odpowiedzialny. Ogólnie bystrym kapłanem był, wiedział co w trawie na tej planecie piszczy. Andrzej śnił mi się później  jeszcze przez pół roku, jak pije piwo pod parasolką w jakimś egzotycznym kraju. Tak zazwyczaj śnili mi się zmarli, wszyscy oprócz starego. Ojciec tylko raz mi się przyśnił, że niby wyjechał w Bieszczady i pracuje w lesie. Że obejmuje drzewa, przytula się do nich, tak dziwnie jakoś.

Pewnego wieczoru przyszedł Sławek, przyniósł litr wódki. Po śmierci Andrzeja ostatecznie porzuciliśmy sport, wódka dodawała otuchy, napędzała do działania. Kolejne trzy wieczory z rzędu wyglądały podobnie. Zaczęliśmy zastanawiać się nad wyjazdem, najlepiej jak najdalej. Drugiego dnia nad ranem, gdy kończyliśmy picie, w radio prezenter zapowiedział piosenkę Super Trouper Abby. Sławek zerwał się jak poparzony z krzesła i tak jakby właśnie rozwiązał problem głodu na świecie, krzyknął:

 ̶ Kurwa! Jedziemy do Szwecji!

 ̶ A co jest w Szwecji? ̶ zapytałem.

 ̶ Najlepsza muzyka na świecie, praca, pieniądze, cycate blondynki.

Michael, jakbyś go wtedy zobaczył zrozumiałbyś, że on już jest w tej Szwecji, że właśnie tuli się do jakiejś uroczej Skandynawki, cały promieniał, jak nie przymierzając pracownia Pani Curie.

Pomysł upadł tak samo szybko, jak się zrodził. Mijały tygodnie, miesiące, wszystko zaczęło się rozdrabniać jeszcze bardziej. Wiesz jak to jest Michael, czas leci, korozja postępuje, meble zachodzą kurzem, człowiekowi przybywa lat, domy zarastają mchem, zmieniają się premierzy, prezydenci, jedyną stałą rzeczą wydaje się być chyba tylko kadra narodowa. I to jeszcze nie do końca, bo człowiek szczerze przez lata wierzy, że grają w niej ci sami piłkarze, a potem przychodzi otrzeźwienie i uświadamia sobie, że grają w niej ich synowie. Patrzy w telewizor na aktora i myśli sobie ̶ ale on młodo wygląda, a potem dowiaduje się, że to nie ten aktor, a jego syn, podobny jak dwie krople wody.

Sławek się ożenił, wyjechał na północ, nie do Szwecji. Do Szwecji nie, do Gdańska wyjechał. Ja w tym czasie otworzyłem mały sklep. Wędliny, wino, piwo, wódka, misz-masz ogólnie. Dużo się wtedy na wsi zaczęło zmieniać. Pobudowali chodniki, oświetlili ulice, doprowadzili kanalizację, kazali psy z łańcuchów odwiązywać. Nawet dyscyplinowanie żon stało się w pewnych kręgach passe. W miejscu po Gold’s Gym zawiązało się kółko kobiet wyzwolonych. Przy Urzędzie Gminy zawiesili granatową flagę z gwiazdkami. Przez pierwsze trzy lata sklep całkiem dobrze prosperował, konkurencja była mała. Którejś wiosny, w miasteczku wylano fundamenty pod supermarket. Po trzech miesiącach włodarze przecięli wstęgi, miejscowi ruszyli z koszykami, a ja musiałem zwinąć interes. Echo jakoś się tamtego roku po górach niewyraźnie niosło, to chyba przez wrony, które upodobały sobie naszą okolicę.

No ładnie, pingwin z Cincinnati będzie maskotką miejscowego klubu futbolowego. Świat idzie do przodu Michael, szkoda że bez nas. Nie liczmy na żadną sprawiedliwość, rzeczywistość z natury swojej jest niesprawiedliwa. Dajmy na to, piłkarz z ładną fryzurą zarabia dużo więcej niż, powiedzmy, specjalista w zakresie kardiochirurgi. Nie pytaj o nic, to wszystko wyjaśnia, a jeżeli kiedykolwiek wrócisz do siebie i będziesz sobie zadawał jakieś nurtujące pytanie, to pamiętaj, że odpowiedź na wszystkie pytania udzielił ci kiedyś jeden Polak, na samym środku morza.

Te wrony, szlag by je trafił, ich obecność burzyła wewnętrzny spokój. Niby lato, a człowiek już o zimie myślał. Nic do siebie nie pasowało. Taka praca mało zdolnego scenografa. Aż wreszcie przyszła jesień, a później zima i wrony się wyniosły. W okolicach świąt Bożego Narodzenia, niespodziewanie w progu stanął Sławek. Wybrzeże zimą to nie to samo co góry. Pogadaliśmy, powspominaliśmy stare czasy. Trzeba przyznać, że poszczęściło się kumplowi w życiu, rodzinę założył, dom kupił, interes rozwinął. Gdańsk zamienił na Oslo. Zaproponował bym wiosną przyjechał do niego, że da mi pracę i dach nad głową. Pamiętam, że zima tamtego roku dłużyła się, jak żadna dotąd. W sąsiedniej miejscowości spłonęła biblioteka, z łóżka nie chciało się wstawać, permanentne umieranie. Aż wreszcie przyszła wiosna. W kwietniu zadzwonił Sławek i ponowił zaproszenie. Powiedział, że wszystko przygotuje na mój przyjazd. Mówię ci Michael, jakoś szkoda było mi wyjeżdżać, a przecież tak długo czekałem na ten dzień. Matka wtedy chorowała, martwiłem się, że teraz będzie musiała sama o wszystko zadbać. Jak wychodziłem z domu jeszcze spała, był początek maja, drzewa zaczęły kwitnąć. Nad Białą zalegała mgła, słońce wznosiło się coraz wyżej.

No i w tych internetach jeszcze piszą, że książka naszej autorki to jedyna książka, którą warto przeczytać w tym roku. Michael, ja jakoś wole żyć, niż przyglądać się życiu.

Sławek wyjechał po mnie na lotnisko. Jego Volvo robiło wrażenie, dom jeszcze większe. Nawet żona, choć zdawało się, że zaczęła mówić z akcentem, zapowietrzając się w przerwach. Przez chwilę pomyślałem, że chyba leci na mnie, ale szybko odsunąłem od siebie tę myśl, przecież była żoną mojego serdecznego przyjaciela. Sławek prowadził klub wyróżniający się na tle innych blichtrem. No może nie przyznałbym mu gwiazdki Michelina, ale rozrywkę proponował najlepszą w mieście. Codziennie prószył śnieg, lała się wóda z przemytu, DJ miksował przeboje Milano. Po kilku dniach pracy za barem zrozumiałem, że Mariola była dla Sławka tylko kwiatkiem do dresu, bo na ogół brał wszystko co popadnie. W każdym kraju się stołował, z każdego kontynentu czerpał pełnymi garściami, wszędzie miał swoje kolonie. Dziewczyny mówiły na niego Turbo Slav, nie zagłębiałem się dlaczego. Do mnie należało lanie piwa, robienie drinków, obserwowanie otoczenia i tak też robiłem do dnia, w którym w progu stanęła jednostka specjalna z długą bronią. Odruchowo schowałem się za barem. Mówię ci Michael, nigdy nie widziałem takiej kołomyi. Pomyślałem wtedy, że na co mi to wszystko było, że lepiej już było w ojczyźnie zostać dziadem proszalnym w nowoczesnym wydaniu, niż tu szczęśliwym posiadaczem przestrzelonego łba. Na komisariacie przetrzymali mnie nieco, ale nie postawili zarzutów, nie mieli podstaw. To już raczej kucharz na nie zasługiwał za najgorsze potrawy świata, bo czemu barman może być winien? Co najwyżej chrzczenia whisky. Wróciłem do domu, to znaczy, nie do swojego, a Sławka. Mariola piła wino ze swoimi norweskimi koleżankami. Powiedziała, że nie będę mógł zostać, bo planuje przemeblować swoje życie, że jej tu nic do siebie nie pasuje. Ale chyba jej się mnie żal zrobiło, bo kazała mi zapisać numer telefonu do męża jednej ze swoich znajomych.

Fredrik Ibsen AS, roboty leśne. Zadzwoniłem, godzinę później siedziałem w pociągu. Mówię ci Michael, w życiu trzeba się starać. Zawsze można więcej, zawsze można sprawniej, zawsze można jeszcze dalej na północ. Gdy dotarłem na miejsce, w powietrzu unosił się zapach lasu, wzgórza porastały pięknymi świerkami. Któż by nie miał nad nimi litości? Otóż litości nad nimi nie miał Fredrik Ibsen AS. Robotę dostałem z marszu. Do śniadania szło niemrawo, szkoda było drzew. W Polsce wycinałem, a jakże, nawet któregoś roku zrobiłem uprawnienia pilarza. Ale wtedy jakoś taki smutek na mnie spłynął. Słońce oświetlało ściółkę, przyjemnie się zrobiło, wiatr poruszał gałęziami, za niedługo szlag to miał wszystko trafić. W ciągu kilku tygodni wycięliśmy wszystko w pień, praca się skończyła. Fredrik wiedząc, że jestem solidnym pracownikiem polecił mnie swojemu znajomemu, który rekrutował ludzi do pracy na platformie, a więc doimy z dna jak z cyca.

Jeszcze trochę Michael, a naprawdę sodówka uderzy temu zwierzęciu do głowy. Aquapark mu budują!

 ̶  Skończ człowieku. Wyspać się nie dasz! Jakie Kongo, jaki Michael!?

 ̶  O kurwa, przepraszam, to ty mówisz po polsku?

 ̶  No mówię, Przemek jestem.

 ̶  A ta niunia nad łóżkiem?

 ̶  Jakaś modelka, nie wiem, ale ładna. Powiem ci coś, a potem dasz spać. Wrocławskie zoo też miało niegdyś takiego pingwina, wszyscy go kochali, taka maskotka, rozumiesz. Pewnego dnia na wybieg wdarł się jenot i go zabił. Ile było wtedy lamentu, że na wolności nic złego by go nie spotkało, że w zoo nie miał szans na ucieczkę. A ja chcę zadać tobie pytanie: czy my mamy jakiekolwiek szanse, by się z tego wszystkiego wymiksować? Ten z góry to nie twój stary, nikt nie może liczyć na dwadzieścia sekund. A teraz daj spać.

 

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo

 

Sylwester Gołąb

Ur. 1980 r. w Kamiennej Górze. Wiersze publikował w polskich, norweskich oraz rosyjskojęzycznych czasopismach literackich. Autor książek poetyckich Garda (wyd. MaMiKo, 2016) oraz Nomada (wyd. WBPiCAK, 2018). Od niedawna pisze opowiadania. Redaguje magazyn literacko-emigracyjny „Obszary Przepisane”. Mieszka w Stavanger w Norwegii.

PODZIEL SIĘ