Rafał Różewicz Po mrok

Absolutna rezygnacja. Z Rafałem Różewiczem rozmawia Filip Bernat

 

Filip Bernat: Mówi, że już mu się nie chce, ale wciąż publikuje. Unika udziału w konkursach, a jednak je wygrywa. Ucieka od określenia „poeta polityczny”, a jednocześnie przekonuje, że wszystko jest polityczne i nie da się od tego uciec. Twierdzi, że lubi rozczarowywać, choć jego utwory cieszą się uznaniem krytyków i odbiorców. Przedstawiamy rozmowę z Rafałem Różewiczem – twórcą, którego tomik „Po mrok” pojawił się niedawno na rynku nakładem wydawnictwa j.

„Po mrok” to tomik, którym, jak mówisz, zamykasz swoją małą trylogię. Co dokładnie przez to rozumiesz? Czy ta książka spaja w jakiś sposób Twoją dotychczasową twórczość?

Rafał Różewicz: Tak, a przynajmniej chcę, żeby tak było. To książka, która nie byłaby tą książką bez dwóch poprzednich. W porównaniu do debiutu „Product placement”, w którym opisałem niemalże całe swoje mieszkanie (pisząc wiersze o przedmiotach codziennego użytku), obecna perspektywa jest ekstremalnie wąska, ponieważ zawęziłem ją do jednego przedmiotu – łóżka.  Jednak to łóżko jest tylko punktem wyjścia do mówienia o sprawach znacznie szerszych i poważniejszych. Po prostu swój punkt zaczepienia uczyniłem trudniejszym i bardziej ryzykownym. To spora zmiana, jednak wydaje mi się dość naturalna i konsekwentna. W „Po mroku” odbywa się więc takie zamknięcie i jednocześnie nowe otwarcie. Lecz jeszcze nie wiem na co.

FB: Od poprzedniego wydawnictwa, czyli „Państwo przodem”, minęły trzy lata. Co się zmieniło w Twoim postrzeganiu poezji i świata ogólnie przez ten czas?

RR: Sporo, przede wszystkim wielu rzeczy mi się już nie chce. Rzadko gdziekolwiek bywam, przestałem chodzić na spotkania literackie, angażować się, publikować w czasopismach. Choć niedawno, po latach, wziąłem udział we wrocławskim Turnieju Jednego Wiersza im. Rafała Wojaczka i od razu go wygrałem (śmiech). „Po mrok” określam jednak mianem zapisu starzenia się podmiotu lirycznego w tempie z poprzedniej publikacji. Jakub Skurtys, znany wrocławski krytyk literacki, powiedział mi ostatnio, że w najnowszym zbiorze dostrzega absolutną rezygnację i niewiarę w przyszłość tzw. ludzkości. Mnie poniekąd cieszy, że on to tak widzi, bo to oznacza, że napisałem książkę, której niewiele osób się po mnie spodziewało. Tym bardziej, że „Państwo przodem”, moja poprzednia książka, była bardzo dynamiczna. Tutaj jest inaczej, choć słyszałem też, że wcale nie, ale czy nasza codzienność nie jest wtórna? O ile wiem, większość ludzi codziennie kładzie się do łóżka i z niego wstaje, co więcej: przebywa w łóżku znaczną część swojego życia. Chciano ode mnie więcej życia, więc dałem czytelnikom i krytykom skrupulatny opis życia rośliny (śmiech). Choć od roślin, patyków i badyli jest już Laureatka Nagrody Kościelskich –  Urszula Zajączkowska.

FB: Czujesz się dojrzalszym poetą, niż przy okazji publikacji poprzednich tomików?

RR: To na pewno. Lubię swoje poprzednie książki, ale w „Po mroku” chyba najbardziej się wygadałem, tak osobiście. Może dlatego, że mniej mi zależało i nie miałem takiego ciśnienia, jak wcześniej. Mam prawie trzydzieści lat, chciałbym założyć rodzinę, ożenić się, zmienić mieszkanie, innymi słowy żyć trochę podobnie, jak nasi rodzice i dziadkowie… trzydzieści i pięćdziesiąt lat wcześniej. Wiersze w tym nie pomagają, ale pozwalają o tych potrzebach publicznie mówić. Wkurza mnie, że coś, co kiedyś było standardem, dziś staje się czymś trudnym do osiągnięcia dla wielu moich rówieśników i to przy tym całym rzekomym dobrobycie i wspaniałości naszego systemu.

FB: Jesteś mieszkańcem Wrocławia, tutaj żyjesz, tworzysz i pracujesz. Czy to miasto, problemy, z którymi się zmaga oraz odpowiedzialni za jego klimat ludzie wpływają w jakiś sposób na Twoją poezję?

RR: Jeszcze nie napisałem wiersza o wrocławskim smogu, dzięki za podsunięcie tematu (śmiech). Mówiąc jednak poważnie: tempo życia we Wrocławiu jest zabójcze, przynajmniej dla mnie, człowieka z prowincji. Z kolei Josif Brodski zwykł mawiać, że podczas pisania wierszy mózg bardzo przyspiesza, skojarzenia pojawiają się same, zachodzą poza kontrolą świadomości i finalnie utwór jest efektem tego zaskakującego przyspieszenia. U mnie było podobnie. Nie miałem czasu na pisanie wierszy, ale za wszelką cenę je pisałem, żeby choć na chwilę uciec od tempa tutejszego życia. I w tym sensie Wrocławiowi zawdzięczam trzy książkowe publikacje.

FB: Poezja jako taka, niebędąca częścią bardziej spektakularnych i głośnych form ekspresji, jak piosenka, film czy sztuka teatralna, nie przemawia raczej do szerszej publiczności. Czy Tobie zależy na tym, żeby jak najwięcej osób sięgało po Twoje tomiki, czy też masz swoją niszę czytelniczą, która w pełni Cię satysfakcjonuje?

RR: Skłamałbym mówiąc, że jest mi to obojętne, czy jestem czytany czy też nie. Na pewno każdy utwór pisze się po coś,  on nie powstaje ot, tak sobie, jest efektem jakiejś myśli, kontekstu, ma też swój cel, nawet jeśli ma wyrażać bezcelowość. Ale myśl o sukcesie mi nie towarzyszy, tym bardziej, że poezja jest niszą nisz i, jak zauważyłeś, obchodzi raczej niewielu ludzi. Niemniej jednak chciałbym, aby środowisko osób czytających współczesną poezję sięgało po moje utwory. Z tego co mi zresztą wiadomo, „Po mrok” jest dość chętnie kupowany, co mnie oczywiście cieszy.

FB: Podejrzewam jednak, że nawet relatywnie dobra sprzedaż tomiku nie uczyni z Ciebie milionera ani nie zagwarantuje udziału w Tańcu z Gwiazdami. Wybacz trywialność tego pytania, ale czy jeszcze Ci się to nie znudziło?

RR: Mówiąc, że coraz bardziej mi się nie chce, miałem na myśli środowiskowe funkcjonowanie w literaturze. Cały czas jednak czytam, nawet jeśli mniej piszę. Zresztą czytanie jest odwrotną stroną pisania. To chyba ciągła próba zrozumienia rzeczywistości, w której staram się funkcjonować. Swoją drogą, to dosyć paradoksalne, lecz im więcej czytam, tym mniej rozumiem. A piszę najczęściej o tym, czego nie rozumiem. Wiem też, że jeśli na jakimś etapie swojego życia nie będę pisał wierszy, nie będzie to oznaczać, że nie będę pisał w ogóle. To rodzaj choroby, wewnętrznego przymusu, chęci komentowania rzeczywistości. Może dlatego z wykształcenia jestem dziennikarzem.

FB: Czytając nasz poprzedni wywiad, publikowany w Kapitale Dolnośląskim przy okazji premiery „Państwo przodem” żałuję jednej rzeczy, a mianowicie, że nie spytałem Cię o Twoje powinowactwo z Tadeuszem Różewiczem, a konkretnie o presję, która się z tym pokrewieństwem łączy. Czy zdarza się, że nazwisko Różewicz Ci ciąży? A może otwiera drzwi, które w innym wypadku trzeba byłoby wyważać?

RR: To bardzo dobrze, że nie spytałeś, bo wszyscy o to pytają (śmiech).

FB: Ok, cofam to pytanie!

RR: Za późno! A mówiąc poważnie, staram się o tym nie myśleć. Znane nazwisko niczego nie ułatwia, raczej sprawia, że człowiek boryka się z większymi oczekiwaniami… Z tym, że ja lubię rozczarowywać, lubię nie spełniać oczekiwań, bo to zawsze są czyjeś oczekiwania, nie moje. A książkę inspirowaną obiema „Kartotekami” Różewicza napisałem, bo w pewnym momencie sam zacząłem się czuć jak ich główny „Bohater”, do którego non stop przychodzą inni i ciągle czegoś od niego chcą. Tacy podpowiadacze, jak ci z dramatu „Kaspar” Petera Handke.  W dzieciństwie skrycie marzyłem o tym, żeby w dorosłym życiu być szarym człowiekiem. I właściwie takim się stałem, tyle że piszącym książki.

FB: Od czego zależy harmonogram Twoich publikacji? Masz jakiś odgórnie przyjęty plan, czy po prostu przychodzą takie momenty, w których myślisz: „Ok, czas o sobie przypomnieć”.

RR: Jestem tak daleki od mechanizmów rynkowych, że nie muszę się koniecznie przypominać kolejną publikacją, aby wciąż być obecnym na tzw. literackiej giełdzie. Współczuję pisarzom, którzy mają terminy i umowy np. od razu na kilka książek. Pisanie i wydawanie to dwie różne sprawy. Mogę chcieć coś wydać, jednak samo znalezienie wydawcy może trwać latami. Po prostu piszę, tworzę nowe foldery, komponuję w Wordzie, zapisuję, a następnie rozsyłam i czekam, aż ktoś się odezwie.

FB: Pamiętam, że kilka lat temu snułeś plany wydania powieści pisanej prozą. Jaki jest obecny status tego projektu?

RR: Cóż, ta książka miała wyjść latem 2019 roku, jednak pewne wydawnictwo, którego nazwę tutaj przemilczę, usunęło ją z planu wydawniczego półtora miesiąca przed premierą. Ale tak się dzieje, jak człowiek jest naiwny, wierzy w dobre intencje i nie podpisuje czegoś tak podstawowego jak umowa. Obecnie biorę udział w warsztatach prozatorskich prowadzonych przez wrocławskiego prozaika i poetę, założyciela wydawnictwa j – Jacka Bieruta, który wydał mi właśnie „Po mrok”. Warsztaty mają potrwać dwa lata i wszyscy mamy po nich napisać swoje książki prozatorskie z szansą na publikację. I tak sobie pomyślałem, że lepiej, żebym poczekał jeszcze parę lat i tę moją powieść, dzięki wiedzy uzyskanej na warsztatach, dopieścił i dopiero po tym czasie opublikował. Nie chcę działać gwałtownie, na fali rozczarowania nieudaną współpracą z poprzednim, niedoszłym ostatecznie wydawcą. Chcę się uczyć, tym bardziej, że w literaturze trzeba być cierpliwym. Historia z powieścią była zaś dla mnie dobrą lekcją: pokory i cierpliwości.

FB: Nazywa się Ciebie „poetą politycznym”, od którego to określenia raczej się odcinasz. Niemniej jednak żyjemy w takich czasach, jakich żyjemy i niestety moje kolejne pytanie musi być odczytywane także w kontekście politycznym, a nie tylko – jak powinno być – przez pryzmat światowego tryumfu literatury polskiej. Domyślasz się, o co chcę Cię zapytać?

RR: Chyba tak. Zanim jednak przejdziemy do tego tematu, chciałbym zaznaczyć, że faktycznie wszystko jest już polityczne, a zwłaszcza jedzenie czy klimat. Są jednak różne poziomy polityczności, a mój poziom zaangażowania nie zakłada publikowania w jednodniówkach poświęconych rolniczym protestom czy antologiach solidaryzujących się z uchodźcami z Syrii, mniejszościami seksualnymi czy Kurdami. Owszem, cenię te inicjatywy, ponieważ pokazują, jak wysoka jest świadomość społeczna u rówieśników. Ja nie jestem na takim poziomie angażu, zresztą jak mogę być, leżąc na co dzień w łóżku? Aczkolwiek bywałem na demonstracjach, emocjonalnie stoję po ich stronie. Jednocześnie twórczo trzymam się jednak z boku, bo wiem, że są aktywiści, którzy zrobią to lepiej ode mnie, bo ten świat głośnych i wielkich wydarzeń politycznych jest ich światem, również w poezji. Ja się realizuję na innej płaszczyźnie: pracuję z niepełnosprawnymi, czasem bardzo skromnie zrzucę się z innymi na pokrycie rosnącego czynszu lokalnej galerii sztuki lub drukarni, której  grozi zamknięcie, bo ktoś wymyślił sobie, że w tym miejscu otworzy się oddział banku, kancelaria prawna, zakład pogrzebowy, ewentualnie Biedronka. Czasem dołożę się też komuś do wydania tomu wierszy, jeśli ten ktoś organizuje zbiórkę w internecie.

FB: Jak zareagowałeś na sukces – można powiedzieć – Twojej „sąsiadki”, Olgi Tokarczuk? I czy faktycznie dostrzegasz w tym polityczny aspekt, tak jak, nie ukrywajmy, oba obozy polskiej sceny politycznej? Mam na myśli fakt, że lewica usiłuje przywłaszczyć ten sukces i samą Olgę sobie, z kolei prawica… cóż, może pozostawmy to bez komentarza.

RR: Bardzo się ucieszyłem, mój pierwszy, bezpośredni kontakt z twórczością Tokarczuk miał miejsce w wieku szesnastu lat, kiedy poszedłem na jej spotkanie autorskie organizowane w Nowej Rudzie, wcześniej dowiadując się o jej istnieniu z gazetki szkolnej. Z tamtego spotkania mam autograf. To na pewno wielkie wydarzenie dla naszego kraju, ale obawiam się, że niezbyt trwałe. My, Polacy lubujemy się w narodowych zrywach i po tym  Noblu trwamy w tym zrywie, ale najpewniej na emocjach się zakończy. Nobel pokazał mi też, jak głodni byliśmy uznania i sukcesu innego niż skoki narciarskie na arenie międzynarodowej, jak bardzo potrzebowaliśmy się – jako naród – dowartościować. Wracając jednak do twojego pytania – tak, Nobel to w dużej mierze polityczna nagroda, co dobitnie widać po reakcjach z lewa i z prawa. Powtórzę: wszystko jest polityczne, a jeśli pojawia się międzynarodowy (jak teraz) autorytet, to trzeba go sobie jakoś wytłumaczyć i jednocześnie wytłumaczyć go swojemu elektoratowi. To walka na opowieści, w tym wypadku opowieść o samej noblistce, która, o ile dobrze pamiętam przemowę z okazji wręczenia nagrody, mówiła, że ten, kto umie opowiadać, ten ma władzę. Tak właśnie jest.

FB: Co Nobel dla Olgi Tokarczuk oznacza dla polskiej literatury oraz artystów takich jak Ty? Czy to w ogóle coś zmienia w Waszej codzienności twórczej?

RR: Olga Tokarczuk pisze powieści, ja piszę wiersze, to są dwa różne obiegi wydawnicze, światy, rodzaje czytelników. Spójrzmy na Jacka Dehnela. W przeciwieństwie do jego prozy, nie za wiele mówi się o jego poezji, różnica jest też w liczbie odbiorców poszczególnych jego książek. Widać to po portalach książkowych, statystykach. Myślę, że na Noblu zyskają polscy młodzi prozaicy, poeci raczej nie. Zatem dla mnie to bez różnicy, ale na pewno Festiwal Góry Literatury, współorganizowany m.in. w Nowej Rudzie przez Olgę Tokarczuk, już nie będzie taki sam, jak przed Noblem. Miałem okazję wystąpić na ostatniej edycji Festiwalu w lipcu 2019 roku. To była fantastyczna sprawa, tłumy na spotkaniach, wycieczki, pokazy artystyczne, filmowe. Już byli na nim ludzie z zagranicy, więc jestem pewien, że w przyszłym roku będą znowu i będzie ich znacznie więcej. A jeśli jesteśmy przy zyskach, to przede wszystkim chciałbym, żeby na Noblu zyskało moje rodzinne miasto – Nowa Ruda, zyskały okolice, słowem – pod względem turystycznym te wszystkie miejscowości z prozy Tokarczuk. Aby ludzie je odwiedzali, chodzili śladami bohaterów, a przy tym nakręcali lokalną gospodarkę. Bo od czasu upadku kopalń – nie jest z nią najlepiej.

FB: Staram się, bezskutecznie niestety, uciekać od przetartych szlaków dziennikarskich oraz stosowanej od lat sztuki prowadzania wywiadów. Dlatego, zamiast zapytać Cię o plany na przyszłość, pozwolę sobie zabawić się w coacha i poprosić, byś zastanowił się: gdzie widzisz się za pięć, dziesięć lat?

RR: Trudne pytanie, skoro świat ma się skończyć za trzydzieści. Nie wiem, szczerze mówiąc. Wolę zastanowić się nie nad tym, gdzie ja będę, a gdzie będzie w tym czasie ludzkość. Chciałbym, żeby za dziesięć lat ludzkość zmądrzała i uchroniła się przed zagładą na skutek katastrofy klimatycznej, żeby wciąż nie było globalnej wojny… Wtedy będę miał całkiem dobre perspektywy, żeby myśleć o tym, gdzie będę siebie widział na starość.

 

Rozmawiał: Filip Bernat

 

Jak kupić „Po mrok”

PODZIEL SIĘ

Do góry