Szalejów Maciej Bobula

Bo wówczas zbyt wiele zła by się wylało
Z Maciejem Bobulą rozmawia Dagmara Pułaczewska

Przystanek z ręcznie malowanym napisem: „Szalejów – wieś od 1260”.
Ruchliwa ósemka, a dalej?
Dalej kury, gęsi, dzień dobry każdej napotkanej osobie.

 

– To jest kościół, za nim jest cmentarz.
– Czy tam jest nagrobek Julii?
– Tak, a to był jej dom. Trochę się już zmienił.
– Właściwie skąd nazwa – Szalejów?
– Nie wiadomo, nie udało mi się do tego dotrzeć. Niektórzy mówią, że od szaleju – zioła, ale tu go nie ma…

 

Dlaczego po studiach w mieście wróciłeś tutaj, na wieś, do Szalejowa?

To jest taka nietypowa wędrówka, patrząc po moich rówieśnikach, żeby po studiach w mieście wracać z powrotem na wieś, ale wiele czynników się u mnie złożyło na ten fakt. Trudno jednoznacznie jest mi odpowiedzieć na pytanie. Dlaczego? Z jednej strony były to sprawy osobiste, a z drugiej miałem taką epifanię wiejską, zaczytywałem się literaturą z tego nurtu: Wiesławem Myśliwskim, Marianem Pilotem, Tadeuszem Nowakiem czy też Andrzejem Stasiukiem. Historia Stasiuka, tego jak pilnował cerkwi, jak był strażnikiem pamięci po Łemkach, wznieciła we mnie zainteresowanie tym, co tutaj było wcześniej. Sam zacząłem trochę jeździć po wsiach, nie tylko tutejszych, dolnośląskich, ale też innych w Polsce. Doszedłem do wniosku, że moje miejsce jest na wsi, skoro się na niej wychowałam, skoro było to moje środowisko naturalne przez wiele lat. Poza tym z moim powrotem otworzyła się „bania z prozą” na temat wsi i to dało mi dodatkowego kopa, potwierdziło fakt, że to była dobra decyzja.

 

Bohaterowie Twojej najnowszej książki – Szalejów, to tutejsi mieszkańcy. Czy to rzeczywiste postacie?

Pisząc opowiadania, myślałem o tym, żeby dać głos, upamiętnić ludzi, których z tytułowego Szalejowa, jako młode dziecko znałem, którymi się inspirowałem, które w jakiś sposób weszły w pamięć. Wszystkie postacie mają swoje alter ego w tym świecie realnym. Chciałem im oddać hołd, bo mało kto o nich pamięta. Już nie żyją, a często byli to ludzie bezdzietni, ostatni członkowie swoich rodzin, co stanowić może epicki koniec jakiejś sagi, o tych, którzy tutaj napłynęli po roku 45.

 

Mam wrażenie, że wraz z kolejnymi opowiadaniami, zmienia się charakter książki na bardziej osobisty, pojawia się narrator mówiący w pierwszej osobie.

Tych opowiadań nie pisałem początkowo z myślą o książce, one był rozproszone, powstawały w różnym czasie, zazwyczaj na jakiś konkurs, dopiero potem zaczęło się to składać w całość. Pisałem o tym, co jest mi bliskie, co znam, do czego mogę się odnieść. Jest Henryk, Barbara, Julia, Tosiek. A potem rzeczywiście następuje zmiana pozycji z obserwatora na kogoś, kto przemawia. Pojawia się to narracyjne „ja”, które odnosi się do tego co je boli, co przeżyło. Przejście od trzecioosobowego narratora w pierwszych opowiadaniach do narratora pierwszoosobowego możemy poniekąd potraktować autobiograficznie. Jako przejście podmiotu od obserwatora świata przedstawionego do agenta, który istnieje w świecie przedstawionym i bierze udział w jego wydarzeniach. Jeśli potraktować narratora jako moje alter ego, to jest to przejście od mojej młodzieńczej obserwacji mieszkańców Szalejowa (która to obserwacja posłużyła mi za kanwę tych trzecioosobowych opowiadań) do wydarzeń, w których sam jako dojrzalszy już człowiek brałem udział. Do tego dochodzą różne lektury, np. w momencie pisania tych bardziej konfesyjnych rzeczy absorbowały mnie: Wyznania Rousseau i Augustyna czy wiersze Johna Berrymana.

Tak naprawdę doświadczenia życiowe autora, tego, w jakim momencie życia się znajduje, jakie lektury za nim stoją, przekłada się na konkretną rzecz: zbiór opowiadań, książkę prozatorską czy poetycką. W niektórych miejscach mojej książki widać może nawet pewną niedojrzałość, wątki, które z dzisiejszej perspektywy wydawałaby się błahe. Jednak nie usunąłem ich na etapie redakcji, bo to jest integralna część tej osoby, którą byłem wtedy. Literatura nie musi być tylko i wyłącznie zbiorem złotych myśli, prawd, bo to szczeniactwo, te niedopracowane też są jakąś częścią ogólnego pojęcia prawdy.

 

Często odwołujesz się do muzyki. Czy towarzyszy Ci przy pisaniu? Buduje nastrój?

Tak, tak. Zdecydowanie, zważywszy na fakt, że od kiedy pamiętam, słucham muzyki. Staram się szukać nowych rzeczy, sprawia mi to najwyższą możliwą przyjemność. Uważam, że piosenka to doskonały utwór literacki. Ona ma rytm, rym. Poza tym w piosenkach, zwłaszcza ludowych, bardzo często pojawią się wspaniałe teksty, wspaniałe historie, dotyczące uciśnienia, np. tej klasy społecznej – chłopów, którzy przez wiele lat byli wyzyskiwani. Tak się narodziły właśnie czarne piosenki – the spirituals, z których potem ewoluował blues. Śpiewa się w nich o smutnym losie, a jego korzenie sięgają samego dna cierpienia, tak bym powiedział. I jeśli literatura ma być dobra, to wydaje mi się, że też powinna wyrastać z cierpienia, a nie z rdzenia radości, ono jest bardziej inspirujące. Mnie przynajmniej zawsze poruszały takie właśnie utwory, bardziej niż te celebrujące życie i mówiące o tym, jak tam jest fajnie i wspaniale.

 

Wspomniałeś o ludziach, którzy napłynęli w te rejony po 45 roku, w Twojej książce padają słowa:

„… jakbyśmy wciąż nie byli u siebie i chcieli jeszcze raz spróbować od nowa, ale gdzie indziej. Bo tu nie poszło tak, jak trzeba.”

W ostatnich latach dopiero zaczyna się traktować Ziemie Odzyskane jako temat literacki. Owszem, były książki na ten temat czy filmy, jak choćby Prawo i Pięść Skórzewskiego i Hoffmana, aczkolwiek teraz nabrał on większej wagi. Również ta moja twórczość poetycka czy prozatorska na chwilę obecną skupia się na tym. Chciałem ująć doświadczenie tych nowoprzybyłych wtedy tutaj. Ludzi miotanych szaleństwem wojny, ludzi podróżujących, nie zapuszczających korzeni, tylko idących wciąż gdzieś dalej, jak to było w przypadku mojego pradziadka, który z Wołynia, przez Sybir dotarł tu, do Szalejowa. Starałem się wyobrazić sobie ich perspektywę, w jaki sposób musieli patrzeć na tę przestrzeń. Ludzi, z którymi się spotykali, z którymi wspólnie musieli dzielić mieszkania. Jak to się stało, że to miejsce chwilowego pobytu stało się miejscem stałym tak naprawdę? To doświadczenie zagnieżdżania się, z przeświadczeniem, że nie będą tutaj długo. I pytanie, kiedy to się zaczęło zmieniać? Coraz trudniej z kimkolwiek o tym porozmawiać, kto jeszcze by pamiętał. Zresztą, im dłużej się tu siedzi, tym bardziej spod tej nowej, wierzchniej warstwy wychodzą też inne historie, poprzednie pokolenia – „wiadomości” zapisane w starych, poniemieckich domach, pomnikach czy nawet we wcześniejszych nazwach wsi. Można powiedzieć, że to taki palimpsest.

To najbardziej malowniczy region w Polsce, nie tylko w Polsce, bym powiedział. Ta ziemia ma swój urok, można zachwycić się przyrodą, widokami itd., ale ta wieś się zmienia, ponieważ miejsca pracy zaczynają się koncentrować w miastach.

 

Jak ta wieś wygląda teraz?

Teraz? Zrobiła się taka trochę oswojona, niehomogeniczna. Są starsi ludzie, są młodsi, którzy tu jednak zostali, i są tacy, którzy traktują wieś jak sypialnię, ale nie stanowią integralnej części społeczności. Kiedyś tętniła ona życiem, więzy były bardziej zacieśnione, było to życie wspólnotowe: skubanie gęsi, śpiewanie piosenek czy wspólne imprezy na jakiejś wiejskiej zabawie. Podobno niejednokrotnie się na nich zabijali, co słyszałem z opowieści dziadków.

 

Aż tak?

Tak. Dziadek opowiadał o tym, jak kiedyś w szatni brał kurtkę, a zza tej kurtki ktoś z nożem w plecach wyleciał. Taki naturalizm i brutalność, jakbyśmy mogli powiedzieć, ale wracając do tematu. Można postawić diagnozę, że ta wieś zanika na przestrzeni tych kilkunastu czy kilkudziesięciu lat. Wiesław Myśliwski o tym pisał.

 

Z drugiej strony wydaje mi się, że obecnie widoczna jest tendencja do ucieczki z wielkich miast.

Oby, choć tak naprawdę może to doprowadzić do kolejnej degradacji życia społecznego na wsi, bo będą tworzyć się odseparowane przestrzenie dla tych ludzi, którzy będą się tutaj budowali i dojeżdżali na weekend. W ostatnich latach Kotlina Kłodzka z mocnym impetem wybuchła, jest mnóstwo turystów, nie tylko przy takich atrakcjach jak Szczeliniec czy Śnieżnik, ale też i w tych bardziej zadupiastych miejscach powstają agroturystyki. Może i gospodarczo jest to tendencja pozytywna, bo zaczyna się to nakręcać, ale z drugiej strony może to prowadzić do takich patologii, jak choćby w pobliskiej Polanicy-Zdrój, będącej miejscowym San Remo, miejscem modnym, dokąd przyjeżdżają ludzie z największych, nawet bardzo oddalonych miast. Powstają w niej ekskluzywne hotele, jest luksus, jest zajebiście… Tylko ciut dalej żyją ludzie w innym świecie – w powojennych, nieremontowanych domach. To trochę przypomina sytuację zeslamsowienia tej przestrzeni.

 

W Twojej książce pojawia się świat nierealny, nierzeczywisty. On chyba na wsi jest bardziej wyczuwalny?

To się wiąże z bliską mi estetyką, o której pisałem na „Kinomisji”, zwaną folk horror. Ona pojawia się zarówno w filmie, jak i w literaturze. Często fabuła rozgrywa się w naznaczonym historycznie miejscu, np. takim, w którym dokonało się ludobójstwo. Uruchamia to w człowieku myślenie magiczne, zaczyna sobie wyobrażać możliwe scenariusze. Jakieś zadupie z rozbuchaną przyrodą, osoby, które tam mieszkają… Nagle, z zewnątrz przychodzi ktoś nowy, nie zna zwyczajów, pewne tajemnice zaczynają się odkrywać, jakieś rytuały, często prowadzi to do jakiegoś mordu na końcu…

 

Prawie jak w tłumaczonych przez bohatera podróbkach Lovecrafta?

Coś w ten deseń. (śmiech)

To pojawia się właśnie w opowiadaniu Oberschwedeldorf (niemiecka nazwa Szalejowa Górnego), gdzie bohaterowie znajdują śpiwór i prowadzi ich to do różnych wyobrażeń – do tego, co mogło się zdarzyć…

To taka spuścizna tego myślenia magicznego, wiejskiego, związanego z jakimiś wiedźmami, wykorzystującymi naturę do swoich celów, robiącymi wywary, otoczonymi przez zwierzęta. Właśnie obecność zwierząt na wsi, funkcjonowanie wśród nich, nosi w sobie znamiona magii. W mieście tego nie ma, ten świat przyrody jest w nim dość mocno ograniczony, relacje międzyludzkie rozgrywają się w betonowych blokach, a tutaj… Tutaj jest przestrzeń, która umożliwia snucie bajkowo-magicznych scenariuszy.

Pisząc to opowiadanie słuchałem też zespołu Księżyc, wykonującego muzykę estetyki neofolk. Bardzo często w swoich tekstach odwołują się oni do takiej eterycznej rzeczywistości, pełnej magii. Chciałem tę muzykę, tę atmosferę ubrać w słowa.

 

A ta historia ze śpiworem, to prawdziwa?

Nie, ale prawdziwa jest ta, którą opowiada dziadek bohatera, a dotycząca miejsca, w którym dziewczynkę, przez przypadek, zastrzelił żołnierz radziecki. Czasem się ją tam podobno widuje. Właśnie te swoje własne historie i doświadczenia autobiograficzne wplatam w taką mitologię, jak to jest w przypadku opowiadania Igoebel.

 

W Igobel pojawia się dość ciekawa postać – Żenia. Podoba mi się jej historia o żmiju i śnieniu.

Tę historię napisałem w okresie, gdy mocno zaczął mnie interesować właśnie ten taki bardziej ezoteryczny folklor, ale również w tym momencie bardzo zainteresowałem się sztuką tzw. outsiderów. Ludzi, którzy tworzą tylko dla siebie i robią to wręcz obsesyjnie, np. malują całe życie obrazy z kotami, jak to robił Louis Wain (on się zresztą przewija w tej książce) czy brytyjska artystka Madge Gill, która jak w transie rysowała ornamenty kwiatowe albo geometryczne kształty, w które wplatała postać kobiecą, ponoć swoją zmarłą córkę, mówiąc, że przemawia przez nią demon, którego nazwała Myrninerest. Jej obrazy były niejednokrotnie wspaniałe.

Ci outsiderzy nie zaistnieli w momencie swojego życia, ale odkrywani są po latach. To często ludzie z jakąś swoją wizją i to mnie właśnie fascynuje. Ludzie uznawani za chorych psychicznie, a tworzący swój własny świat, odnajdujący się poprzez kreowanie rzeczy, bez potrzeby zaistnienia, ale dla samego faktu, że to robią. I ta Żenia właśnie, która jako dziecko opowiada baśnie wyciągnięte ze słowiańskiego folkloru, a potem kończy w szpitalu psychiatrycznym i maluje, bazuje na tej mojej ówczesnej fascynacji.

Wydaje mi się, że podobnie jest ze sztuką ludową. Dla mnie jest ona najwyższą formą sztuki, bo ją się robiło tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności, dla siebie, nie po to, żeby ją skomercjalizować, jak to ma dzisiaj miejsce. Taka rzadka postawa wydaje mi się ciekawa, chciałabym tak trochę móc robić.

 

Skoro jesteśmy przy tematach mrocznych, magicznych, to porozmawiajmy o demonach. Pojawiają się one w Tośku, do którego matka mówi: „pokochaj swoje demony”. Jak sobie z nimi radzić? Na ile nie pochodzą od nas, a na ile sami je w sobie tworzymy?

W tym konkretnym opowiadaniu Tosiek dość istotne jest powiązanie Erosa z Tanatosem w zasadzie. Ten demon jest taki bardziej literalny, bo to taki przypadek trochę nekrofilii…

Nie wiem właściwie, skąd się te demony biorą. Czy sami sobie je wytwarzamy, czy pewne czynniki powodują, że one się pojawiają? I chyba nie ma konkretnej recepty, co z nimi robić. W sumie można by to było przełożyć bardziej uniwersalnie, że każdy z nas ma jakieś rzeczy, które mógłby nazwać demonami, z którymi albo będzie się walczyć, albo będzie próbować je pokochać, sprawiać, że zaakceptujemy tę część nas. Z drugiej strony pojawia się pytanie, jaka to jest część nas tak naprawdę? Dopiero w trakcie życia, sytuacji na jakie jesteśmy wystawieni, dowiadujemy się, kim jesteśmy i jakie są nasze demony. One mogą być ukryte przez wiele lat i później gdzieś się pojawić.

To jest jedna z takich moich prób dociekania istoty świata, kwestia do rozważań, co teraz zrobiliśmy.

 

W opowiadaniu Mutant ten demon jest bardziej namacalny, to konkretna osoba, która: „pokazała mi obojętność zła, przyprawiła moją w owym czasie ministrancką, Bogu posłuszną duszę, o niezmywalne piętno…”

Mutant był jednym z pierwszych opowiadań, które napisałem, to był wtedy taki moment mojej fascynacji złem, pamiętam, że namiętnie wówczas czytałem Thomasa Bernharda, Thomasa Ligottiego, takich pisarzy bardzo mocno mrocznych.

Tu pojawia się motyw zdrady i traumy fundamentalnej i założycielskiej dla młodego człowieka. Takiej, która dorosłym mogłaby się wydawać bez znaczenia. Relacja z przyjacielem, szukanie autorytetu, kogoś kto pokaże więcej świata, niż jesteśmy w stanie sami poznać, staje się ważniejsza niż relacje z bliskimi, z rodzicami na przykład. Ten kolega, przyjaciel, w którym widzimy niemal bożka, staje się dla nas wzorem, jesteśmy w stanie zrobić dla niego niemalże wszystko, co prowadzić może do nadużyć i manipulacji, jak w tym przypadku, gdzie autorytet wykorzystuje to, że jest tym autorytetem. Mówiąc metaforycznie, staje się takim demonem na wczesnym etapie życia i gdzieś tam siedzi w nas.

W tym opowiadaniu bohater przekonuje się, że istnieje zło, co w efekcie prowadzi do pragnienia zemsty i chęci czynienia zła, tworzy się takie diabelskie koło. Ale jaki to ma sens? Życie, w którym nie ma żadnych przejawów dobra?

 

Chciałabym przeciwstawić Mutanta innemu z Twoich opowiadań – Nikt nie je sam. Napisałeś je z perspektyw osoby starszej, nasycone jest innymi uczuciami – czułością, nostalgią.

Tak, tutaj w jakiś sposób daję otuchę. W tym życiu, w tej swojej egzystencji mizernej, gdzieś tam zmierzającej ku przepaści, wspomnienia są czymś ważnym. Zwłaszcza dla starszych osób, których egzystencja jest już dość mocno ograniczona – w czasie i przestrzeni. Posiadając ten bagaż doświadczeń, bagaż wspomnień, łatwiej się zaczepić, gdzieś zagnieździć. To miejsce azylu, gdzie można wrócić i znaleźć tę odrobinę dobra w ogromnie zła. To opowiadanie przesycone jest też atmosferą ówczesnych lektur właśnie: Jacquesa Derridy, Cezarego Wodzińskiego czy Tadeusza Sławka, którzy pisali o gościnności, przyjaźni, wspólnotowości.

 

W swojej książce zachowujesz pamięć o tych, którzy już odeszli, ale piszesz też o przyjaźniach, o ludziach którzy żyją, ale są: „poza polem mojego widzenia.” Mówisz, że odeszli w „otchłań”.

Żyjemy w świecie płynnym, gdzie non stop zmieniają się ludzie, zmieniają się miejsca. Za Heraklitem można powiedzieć, że wszystko płynie. Pisząc te słowa, musiałem być w jakimś rozpaczliwym stanie dotyczącym przemijalności rzeczy i tego co nas spotyka. Wielokrotnie na przestrzeni życia uderzało mnie, że zostawia nas ono bardzo często z mnóstwem niedomkniętych spraw, z mnóstwem znajomości, które nie kończą się np. konkretnym gestem. Moment, kiedy spotykamy kogoś ostatni raz, doniosłość tej chwili, nie jest podkreślona żadnymi fanfarami. To jest też taki schowany bunt przeciwko śmierci, przeciwko temu, że każdemu z nas pisany jest ten sam los. Dlatego powinniśmy celebrować to wszystko, co nas w międzyczasie spotyka, bo w zasadzie mamy tylko to i nic innego.

Rytm życia, obojętność na pewne sprawy, prowadzą do takiej deterioracji życia uczuciowego, więzi czy relacji z ludźmi, to jest niewątpliwie smutne, ale trudno się buntować przeciw śmierci i przeciw temu, że rzeczy odchodzą po prostu.

 

Rodzi się pytanie, iść z prądem czy buntować się?

Z jednej strony trzeba to przyjąć. Jesteśmy śmiertelni, wobec tego nie możemy się sprzeciwić, choć robimy to w jakiś sposób. Sam fakt pisania jest w zasadzie taką naszą niezgodą na to, że odchodzimy i nic po nas nie pozostaje.

Z drugiej strony nie można patrzeć z perspektywy, że najlepiej nic nie robić, godzić się na wszystko, na warunki które zastajemy, jak chociażby panowanie populizmu, wzrastająca fala antysemityzmu, rasizmu czy mizoginii. Powinniśmy się z tym mierzyć, bo wówczas zbyt wiele zła by się wylało.

Ja staram się patrzeć w stronę, w którą niesie mnie życie, a z drugiej szukać czułości w tym, co mnie spotyka: prostych gestach, kontemplacji zjawisk naturalnych, z których można czerpać przyjemność. Staram się to też oddać to w moich opowiadaniach, nadać im taki ton, jak to jest u Bohumila Hrabala czy Isaaka Babla, gdzie mamy jakąś melancholię, ból, ale przełamywany żartem, uśmiechem… Czymś, co trzyma przy życiu.

 

Pojedyncze latarnie
Pojedyncze dźwięki
Pojedyncze oświetlone okna
Cisza… przykrywka, pod którą tętni życie.

 

Jak kupić „Szalejów”

Maciej Bobula

 

Maciej Bobula – poeta, prozaik, nauczyciel, czasem śmieszek, czasem płaczek, stały bywalec lasów i łąk. Bardziej niż w Boga wierzy w demaskulinizację społeczeństw, homoobcowanie, socjalizm i – wzorem ukochanego Dereka Jarmana – w to, że niedługo świat pełen będzie puszystych kaczuszek. Mieszka w Szalejowie Górnym, gdzie przygotowuje różne rzeczy pisemnie.

 

Dagmara Pułaczewska
Dagmara Pułaczewska

 

 

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry