Krytyka literacka. Poezja, proza, literatura współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Czy istnieje genius loci? *
Z Ewą Malec rozmawia Dagmara Pułaczewska

Wciąż powraca temat Dolnego Śląska? Co w tym regionie takiego jest? Czy troszczą się o niego jakieś duchy opiekuńcze? Czy, cytując Ewę Malec, „Tam, gdzie współistnieją co najmniej dwie kultury, w procesie integracji wytwarza się nowa jakość” **?  

Czy i tak jest w kawiarnio-księgarni hiszpańskiej, mieszczącej się tuż obok tętniącego życiem centrum Wrocławia…?

 

 

Skąd pomysł na hiszpańską księgarnię?

 

Dlaczego akurat hiszpańska? Nie ma to jakiegoś logicznego wyjaśnienia, dlaczego we Wrocławiu, w poniemieckim mieście, nagle jest księgarnia hiszpańska. A ja też nie mam korzeni rodzinnych hiszpańskich, po prostu lubię bardzo języki obce, były mi one bliskie od dziecka. Uczyłam się i francuskiego, i hiszpańskiego, i portugalskiego, więc możliwość dojścia do literatury w języku oryginału była dla mnie bardzo kusząca. A ponieważ od dziecka czytałam bardzo dużo i kocham książki, to jak tylko mam chwilę, wszystko jedno czy w tramwaju, czy przed spaniem, to czytam…

Hiszpański to nie tylko Hiszpania, jest to kultura wielu krajów hiszpańskojęzycznych nie tylko w Europie. Jednak to długie słowo i ciężko jest tłumaczyć, że jest to księgarnia z literaturą hiszpańsko- i portugalskojęzyczną, to trochę długo trwa. Jeden język, a ma się dostęp do różnej literatury i kultury, bo sama Ameryka Południowa i Łacińska, od Meksyku, kończąc na Argentynie, jest bardzo zróżnicowana zarówno jeśli chodzi o literaturę, o różnice językowe, ale też przecież o historię, tradycję… Niby wszystkie te kraje zostały skolonizowane przez tych samych Hiszpanów, jednak różnią się bardzo, bo w każdym z nich też były kultury miejscowe, prekolumbijskie, jak to się zwykło określać. I ta mieszanka, w każdym z nich jest inna.

 

 

Nie jest to tylko księgarnia, ale także klubo-kawiarnia.

 

Tak, choć strasznie nie lubię zwrotu klubo-kawiarnia, bo kojarzyły mi się z czasami komunistycznymi, których jeszcze zaznałam na sobie. Akurat jak system się zmieniał, miałam 13 lat, więc byłam już w miarę dojrzałym człowiekiem, a przynajmniej myślącym. Te wszystkie określenia z wtedy nie są dla mnie retro, zabawne i fajne, choć w swoim koncepcie zawierają, to czym naprawdę zajmujemy się tutaj. Nie jesteśmy samą kawiarnią, czyli miejscem, gdzie można napić się kawy, a słowo klub jest tu kluczowe, bo kiedyś kluby kojarzyły się z czymś z jednej strony ekskluzywnym, a z drugiej z czymś, co gromadzi ludzi o podobnych zainteresowaniach. Ja ciągle mam nadzieję, że jesteśmy i nadal będziemy takim miejscem dla tych, których gromadzi miłość do książek.

Wieczorami to miejsce zamienia się częściowo w bar, więc może to odstraszać niektórych, jak ktoś siedzi na zewnątrz z piwem i głośno rozmawia. Choć zauważyłam, że bywa odwrotnie. Niektórych ludzi odstraszają książki. Kiedyś dwóch chłopaków wybiegło stąd, wołając „patrz literki, uciekamy!”, ale większość jednak zostaje.

 

 

Jak się pani udało stworzyć takie klimatyczne miejsce?

 

Pewnie to są banały, ale klimat to są ludzie i to od ludzi, którzy tu przychodzą, zależy jak tu jest. Trzeba cały czas coś organizować. Impreza typu cyklicznego jest dobrą rzeczą, bo wtedy ludzie, którzy nie mają facebooka, wiedzą, że we wtorek mogę przyjść o 9 wieczorem, bo tu będzie fajna atmosfera i tłum, takie rzeczy przyciągają. Nie wszystkie spotkania są o literaturze, np. był kiedyś Meksykanin tu mieszkający, zafascynowany meksykańskim kinem lat 40 i opowiadał o tym. Robimy koncerty zorganizowane za bilety albo co łaska do kapelusza, jest flamenco i tanga, i inna muzyka. Nie zamykamy się tylko na klimaty hiszpańsko- latynoamerykańskie. Oprócz tego są spotkania dla ludzi, którzy chcą porozmawiać po hiszpańsku, zawsze wtedy ktoś gra na gitarze albo tamburynie. Hiszpanów ciężko jest powstrzymać.

Myślę, że to takie miejsce spotkań i wymiany, jeśli ktoś szuka kogoś do konwersacji, to radzę, aby przyszedł we wtorek i sam zaczepił. Oczywiście co drugi Polak powie „przecież ja sam nie zaczepię, bo nikogo nie znam”, a ja mówię „to nie jest kółko ludzi, gdzie wszyscy się znają, co tydzień dołącza ktoś nowy, co tydzień ktoś wyjeżdża.” Sytuacja jest dynamiczna i po 15 – 20 minutach każdy, kto się w niej zalazł, przestanie się zastanawiać, czy się wstydzi. My Polacy mówimy naprawdę bardzo dobrze w językach obcych, np. w porównaniu z Francuzami czy Hiszpanami, którzy zazwyczaj mówią tak źle, że ciężko ich zrozumieć, a Polacy naprawdę potrafią się komunikować. Tylko my jesteśmy wychowani w tym poczuciu winy, że albo perfekcyjnie, albo wcale i to nam blokuje mnóstwo ścieżek.

 

 

No właśnie, organizowane są tutaj spotkania literackie, nie tylko dotyczące literatury czy kultury krajów hiszpańskojęzycznych. Wczoraj byłam tu na promocji książki Mirki Szychowiak „Trzeci Migdał”, wydanej przez wydawnictwo j.

 

Spotkania z żywym autorem to jest coś, co zawsze bardzo… Oczywiście, część księgarzy psioczy i narzeka, że już takie spotkania typu ktoś rozmawia z kimś, a reszta słucha, to się dawno wyczerpały, ale to zależy kto i z kim, jaka jest publiczność i oczywiście w jakim miejscu. Myślę, że tu w takiej na półdomowej atmosferze znika przynajmniej na chwilę taka początkowa sztywność, której ja też nie lubię, bo zaczynam się też denerwować za autora, prowadzącego i za publiczność Uważam więc, że stwarzanie takiej atmosfery, jest wbrew pozorom ważne, cieszę się, że nam się to udaje tutaj. To jest coś co wyszło samo, a nie coś co zaplanowałam. W sumie najlepsze rzeczy w życiu, to są chyba takie, które wychodzą same.

 

 

Od dawna Pani współpracuje z wydawnictwem j?

 

Z wydawnictwem współpraca zaczęła się teraz, ale z Jackiem Bierutem poznaliśmy się już wcześniej, w czasie festiwalu literackiego we Wrocławiu. Znałam jego książki, dlatego bardzo się ucieszyłam, jak oznajmił, że będzie zakładał wydawnictwo. Rzeczywiście bardzo duże tempo sobie narzucił, wczoraj było spotkanie z Mirką Szychowiak, wkrótce wyjdą „Wiązania” Jacka Łukasiewicza. Myślę, że będzie można zrobić jakieś warsztaty literackie, jak najbardziej. Tylko jest za wcześnie, by o tym mówić, a z drugiej strony znając Jacka, który ma za sobą doświadczenie – powinno mu to wyjść. Ja trzymam kciuki.

 

 

Kończąc temat kawiarni, żeby nie powiedzieć klubo-kawiarni, dlaczego akurat do Wrocławia Pani się przeniosła?

 

Jest na to pytanie kilka odpowiedzi. Jestem Warszawianką, tam się urodziłam i skończyłam studia, a po studiach przeniosłam się do Krakowa, gdzie prowadziłam księgarnię. Myślę, że logicznym ciągiem geograficznym i kulturowym po Warszawie i Krakowie jest Wrocław. Jest on dla mnie idealnym połączeniem tych zalet, za którymi tęsknię, a które ma Warszawa i tych cech miasta i ludzi, które lubiłam w Krakowie, ale które już mnie jednak zmęczyły. Wrocław ma ten warszawski oddech i przestrzeń, ale ma też architekturę, historię za sobą taką, która do mnie przemawia, a więc ma również to coś starego, co z kolei ma Kraków. To jest odpowiedź numer jeden. Odpowiedź numer dwa, może banalna, ale stąd zawsze mieliśmy dużo klientów wysyłkowych. Oczywiście to nie jest argument, że zaraz się jedzie i otwiera księgarnię, ale we Wrocławiu w ogóle nie ma miejsca dla zainteresowanych kulturą krajów hiszpańskojęzycznych, a w Krakowie jeszcze otworzył się Instytut Cervanesa.

Mam też związki osobiste z Wrocławiem, rodzinne. Tu wychowała się moja mama, która urodziła się we Lwowie i moje zainteresowania, jeszcze naukowe, na studiach dotyczyły lwowiaków we Wrocławiu. Wrocław po prostu zawsze bardzo lubiłam, nawet jak jeszcze był szary, nieodremontowany, to uwielbiałam tu przyjeżdżać. Nie tylko dlatego, że była tu ukochana babcia i pierogi. Wydaje mi się, że coś jest w Dolnym Śląsku w ogóle. Ten region jest mi najbardziej bliski. Jest coś tutaj, czego nie ma, moimi zdaniem, nigdzie indziej. A chciałam też podkreślić, że ja zawsze bardzo dużo jeździłam po Polsce i wydaje mi się, że mam jakieś porównanie.

 

 

 

Zeszłyśmy trochę na temat, o który również chciałam zapytać – Genius loci. Napisała Pani pracę p.t.: „Genius loci Lwowa – we Wrocławiu”.

 

Generalnie interesują mnie miasta, zajmowałam się miastami hiszpańskimi, ale też miałam ambitne plany napisania doktoratu o lwowiakach we Wrocławiu. Niestety nie zrealizowane. Pytanie, dlaczego w sumie garstka ludzi, przesiedlonych skądinąd, wpłynęła tak silnie na kształt tego miasta, zawsze mnie interesowało i fascynowało. Może wszystko w jakąś logiczną całość się wiąże, że musiałam tu zamieszkać i sprawdzić, jak to jest. Czy jest Genius loci? Wydaje mi się, że jest. A tak naprawdę skąd wziął mi się pomysł, żeby tak to nazwać? Nie wiem.

Wracając do tej historii, miałam duże wsparcie ze strony rodziny, postanowiłam zatrudnić babcię do przebadania lwowiaków tutaj, na miejscu. Ona działała w towarzystwie miłośników Lwowa kiedyś, więc miała łatwy dostęp do dużej ilości osób. Przygotowałam ankiety, nie mając w ogóle pojęcia na temat ich przygotowywania, ponieważ nie studiowałam socjologii, ale tak na chłopski rozum, mówiąc brzydko, wymyśliłam pytania do tego pokolenia. Pokolenia moich dziadków i moich rodziców, którzy albo się urodzili albo wychowali gdzie indziej. Dlaczego trafili w końcu do Wrocławia? Po drodze było gdzie się zatrzymać, trochę miast jest między Lwowem a Wrocławiem? Napisano na ten temat wiele, więc nie jest to żadna odkrywcza praca, ale sprawiało mi to dużą przyjemność. Dzięki temu naczytałam się trochę o historii Wrocławia i kiedy wyszła książka „Mikrokosmos” Normana Daviesa już dużo wiedziałam, mogłam nawet skrytykować niektóre rozdziały.

 

 

Planuje Pani wrócić do tematu?

 

Bardzo bym chciała, zaczęłam go nawet poszerzać, tylko nie dokończyłam, przeniosłam się do Krakowa i już wir. Ja myślę, że człowiek chciałby wszystko już, to go interesuje i to, i tamto, a życie codzienne po prostu zjada czas.

 

 

Porozmawiajmy trochę o literaturze hiszpańskojęzycznej.

 

W Polsce już minęła ta fala fascynacji literaturą iberoamerykańską, która miała miejsce na początku lat 70, ale myślę, że teraz jest powrót do tego. Wydaje się wciąż pisarzy, z tamtych czasów: Gabriel García Márquez, Julio Cortázar, Jorge Luis Borges, choć akurat na Borgesa jest dziura na rynku wydawniczym, bo żadne wydawnictwo go nie wznawia, ostatni chyba był Pruszyński i teraz nie można go za bardzo dostać, trzeba szukać z drugiej ręki.

Paradoksalnie seriale, tak popularne w tej chwili, o narkotykach, o przemycaniu ludzi, spowodowały wtórne zainteresowanie literaturą iberoamerykańską, choć dla niektórych może to być zbyt brutalne, np. Jorge Franco, którego książka „Rosario Tijeras” została sfilmowana.

 

 

Mówi Pani o literaturze iberoamerykańskiej, a sama Hiszpania, Portugalia?

 

Myślę, że Hiszpania jest obecna przez pisarzy takich jak Jaume Cabré – kataloński pisarz, no i oczywiście jeszcze bardziej popularny Carlos Luis Zafon, pogardzany trochę przez jednych, ale jednak w trochę wyższej lidze grający niż Paulo Coelho, który pisze po portugalsku i jest równie popularny w Polsce.

 

 

A Arturo Pérez-Reverte?

 

Wydaje mi się, że Arturo Pérez-Reverte, choć wszystkie jego książki wychodzą na bieżąco, nie jest tak popularny jak Carlos Ruiz Zafón czy Jaume Cabré. Może nie mam racji, ale jego książki są po prostu ciut trudniejsze w czytaniu, bo dotyczą rzeczy tak bardzo hiszpańskich, że trzeba mieć choć odrobinę wiedzy historycznej, żeby mieć przyjemność z ich czytania. Seria o Kapitanie Alatriste, mimo doskonałego tłumaczenia Filipa Łobudzińskiego, nie za bardzo się tu przyjęła, ponieważ to jest trochę tak, jakby Sienkiewicza genialnie przetłumaczyć na hiszpański i spróbować to sprzedać w Hiszpanii.

 

 

Akurat czytałam „Kapitana Alatriste”, cała seria nie została przetłumaczona, o ile dobrze wiem? Ale nawet bez dogłębnej znajomości historii dla mnie była to fantastyczna literatura przygodowa.

 

 

Wszystkie części chyba nie.

Tak, no bo Arturo Pérez-Reverte jest przede wszystkim autorem powieści przygodowych, a w Polsce, w tej chwili najlepiej sprzedają się powieści kryminalne. Jest też moda na reportaż, jest u nas na to jakiś duży bum, a ciężko jest polecić reportażystów czy literaturę podróżniczą hiszpańskojęzyczną, nawet w oryginale, ponieważ nie za wiele jej w tamtych krajach wychodzi. Owszem mamy kilku dobrych polskich reportażystów, reportażystek, którzy napisali o Hiszpanii, o Ameryce Łacińskiej. Ostatnio było tu, np. spotkanie z Olą Synowiec i jej książką o Meksyku.

 

 

A co by Pani właśnie poleciła?

 

Czytelnicy często przychodzą do księgarni już z nastawieniem, czego chcą, niektórzy nie mają czasu albo cierpliwości, albo chęci grzebania wśród półek, buszowania, itd., a niektórzy chcą to i koniec, oni chcą przeczytać reportaż, a nie najlepszą książkę, która się akurat ostatnio ukazała prozą czy wierszem. Jest to bardzo trudne, doradzanie komuś książek, więc najbardziej lubię klientów, którzy mówią „zdam się na panią”, dlatego trzeba mieć zawsze na podorędziu kilka takich pozycji.

Ja jestem może staromodna, w takim sensie, że uważam, że coś, co jest bezpiecznym prezentem literackim, czymś fajnym, to poezja. Część ludzi reaguje na nią alergicznie, podobnie jak na hasło, że będzie coś o historii. „Wszystko poproszę, tylko nie powieść historyczną i nie poezję.” O, stoi mi przed oczami Federico García Lorca, w przekładzie Leszka Engelkinga, doskonała, pięknie wydane książka. Jest to poeta uniwersalny, nie jest to poezja eksperymentalna, to jest klasyk. Doskonałe jest też tłumaczenie „Don Kichota” Wojciecha Charchalisa, które wydało wydawnictwo Rebis. Dla niektórych czytelników tłumaczenie trochę szokujące, przede wszystkim przez zmianę imion własnych, do których byliśmy przyzwyczajeni Sancho Pansa to jest Sanczo Brzuchacz, Dulcynea to Cudenia. Ja nie jestem do końca przekonana, czy tak należało zrobić, ale przeczytałam z zapartym tchem obie części, a to są dwa grube tomy. Książka jest uwspółcześniona językowo, napisana potoczystym, żywym językiem. Jak były jakieś przekleństwa za czasów Cervantesa, to tu są przetłumaczone też jako przekleństwa. To jest może taki najprostszy, najbardziej rzucający się w oczy przykład. Zresztą sam wstęp tego tłumacza jest doskonały, uważam, że każdy student iberystyki powinien go przeczytać, żeby mieć w pigułce, na kilkunastu stronach, fantastycznie opisany życiorys Cervantesa, historię powstania książki, ale nie w sposób zbyt naukowy, tylko tak jakby czytelnik – czytelnikowi opowiadał o książce.

 

 

Czasem odnoszę wrażenie, że w Hiszpanach jest smutek, taka jakaś tęsknota. Czy Pani też to tak odbiera?

 

To jest taki smutek takiego Don Kichota właśnie, to jest smutek takiego szaleńca. Na pierwszy rzut oka Hiszpanie są symbolem wesołości fiesty, ale wystarczy spojrzeć na obchodzone w każdej wioseczce święto patrona, wywodzące się z tradycji katolickiej. Myślę, że w tych społeczeństwach, gdzie kościół katolicki był silny, jest duże poczucie winy. Winy, którą trzeba się ciągle obciążać albo obciążać kogoś. Poczucie winy łączy się też z takim smutkiem. Poza tym, choć ja nie lubię takich określeń generalnych, dobrze się rozumiemy z Hiszpanami, bo jest w nas rodzaj podobnej melancholii bycia na skraju Europy, trochę z boku, a już Hiszpania naprawdę jest z boku, bo oddzielona jeszcze górami. Moim największym marzeniem naukowym, było napisanie porządnej paraleli, porównywania jednego przedmurza Europy i drugiego. Hiszpania była ziemią goszczącą przeróżne kultury, religie. Właściwie te same, co u nas, tylko do nas muzułmanie dotarli inną drogą, ale do tej pory mamy Tatarów, teraz to się już zmieniło jesteśmy krajem bardziej jednolitym, ale jest to poczucie, że nic nie jest pewne. Może przez Hiszpanię nie przetoczyły się takie ilości wojsk jak przez Polskę, ale jednak też były tam ciągłe konflikty i takie poczucie ulotności i nietrwałości życia.

 

 

Fajnie to Pani powiedziała, ta kwestia ulotności i nietrwałości…

 

Tak, choć być może my tę ulotność życia inaczej postrzegamy, idziemy się upić wódką, a Hiszpanie idą do baru, śmieją się, płaczą, tańczą. Jak rozmawiam z Hiszpanami, którzy chwilkę tu spędzają, to ich pierwsza obserwacja jest taka, że Polacy są zamknięci w sobie, wiadomo kwestia i klimatu, i tradycji, ale mówią „dlaczego ludzie w Polsce w kółko na wszystko narzekają? Bez przerwy, a przecież tu wcale się źle nie żyje.” Jeden Wenezuelczyk powiedział mi: „nie macie tutaj wojny. Ja mam ochotę wysłać kilku Polaków do Karakas, niech spróbują tam przeżyć kilka tygodni…”, a w Wenezueli przecież nie ma wojny. Są tylko zamieszki na ulicach.

 

 

Duże piętno na Hiszpanii odcisnęła kultura arabska czy w literaturze też się to odzwierciedla?

 

W moim odczuciu po zamachach w 2004, w Madrycie, powracają odczucia z czasów, kiedy wyrzucono Arabów z Półwyspu Iberyjskiego z jednej strony, a z drugiej… wychodzi masa powieści historycznych napisanych przez bardzo dobrych pisarzy, może nie tak popularnych jak Arturo Pérez-Reverte, ale dobrych, w których autorzy odnoszą się z sentymentem i melancholią do tych czasów, kiedy była obecna kultura arabska. Jest taki kult Szeherezady, takiej baśniowości, rycerzy zawsze szlachetnych itd. A z drugiej strony jest problem emigrantów z różnych krajów arabskich, najczęściej z Maghrebu, z Maroka.

Te powieści z czasów kalifatu sprzedają się jak świeże bułeczki. Wystarczy wymienić np. „Szkarłatny manuskrypt” Antonio Gala, Matilde Asensi, Juliano Navarro. Oni wszyscy piszą powieści, które dzieją się albo w czasach złotego wieku, w każdej pojawia się jakiś bohater, który jest albo „morisco” albo arabem przymuszonym do przyjęcia chrześcijaństwa. To określenie – moryskowie daje taki koloryt, taką barwność, fajnie jest zacytować je w literaturze, ale już na co dzień…, kiedy ma się do czynienia z dzielnicą zamieszkaną przez emigrantów z Algierii albo z Maroka, to jest trochę gorzej. Ta codzienność jest trudna, bo znaczna część emigrantów słabo się adaptuje, mimo że klimat podobny i kilkaset lat historii arabskiej na tym półwyspie. Myślę, że jest to duży problem społeczny w Hiszpanii. Pewnie są powieści współczesne dotyczące tego problemu, ja ich nie znam.

 

 

 

Wspomniała Pani Jaume Cabré, katalońskiego pisarza, czy w literaturze widoczny jest ten podział na te języki regionalne?

 

Jeśli chodzi o Katalonię i resztę to nie jest tylko kwestia języka oczywiście, ale jeżdżąc na targi książki do Hiszpanii, widzę, że większość wydawnictw, które chcą zaistnieć w całym kraju, wydaje wszystkie książki w co najmniej dwóch wersjach językowych, zwłaszcza dziecięce czy poezję. Jest zawsze seria katalońska, bardzo często też galicyjska, z baskijską bywa różnie, bo to język dostępny dla mniejszej ilości mieszkańców.

Nie chodzi o to, że katalońska literatura jest inna. Myślę, że podział idzie gdzieś indziej, wzdłuż stron wojny domowej. To jest coś, co dzieli Hiszpanów do dziś, jest tematem bardzo bolesnym. Myślę też, że w Polsce nie wychodzi tyle literatury hiszpańskiej, ponieważ co najmniej połowa tematów oscyluje gdzieś wokół wojny domowej, a dla nas jest to mało strawne. Jak idzie się do księgarni w Madrycie, to na półce z bestsellerami jest zawsze kilka książek dotyczących tego tematu, albo historii o miłości, która się dzieje w wojnie domowej, albo byłem piekarzem w czasie wojny domowej…, sięga to już czasami absurdu.

 

 

Czyli Hiszpanie są tacy rozpolitykowani, rozliczają się z historią?

 

Rozpolitykowani to jedno, ale przez tyle lat był tam ten pakt milczenia, że nadal jeszcze nie znalazło to ujścia. Potrwa jeszcze parę lat, zanim już wszystko się napisze na ten temat. To tak jak u nas, kiedy nie można było pisać o zbrodni katyńskiej, jak można już było o tym mówić, to nastąpił wylew. To jest coś podobnego, a tam jest to wciąż świeży temat. Teraz jest dyskusja czy ekshumować, czy nie ekshumować generała Franco, a przecież z nim są też pochowani republikanie.

 

 

Podobnie jak u nas, w Hiszpanii była cenzura, w jaki sposób reżim Franco wpływał na literaturę?

 

Tak było, przecież Camilo José Cela, bardzo dobry pisarz, który dostał nagrodę Nobla, pracował jako cenzor za reżimu Franco. Oczywiście reżim Franco też nie wyglądał zawsze tak samo. W latach 40 była fala powieści bardzo realistycznych o głodzie, o ciężkich warunkach, taka bardzo brutalistyczna.  Potem nastała odwilż, mała stabilizacja. W latach 60 nastąpił moment, kiedy Hiszpania dostała pomoc od Stanów Zjednoczonych, za cenę większego otwarcia się. Czasy w Europie też się zmieniały, nastąpiła rewolucja obyczajowa, do Hiszpanii, jako do kraju turystycznego zaczęli przyjeżdżać Szwedzi, Niemcy. To dzięki tej turystyce Hiszpania stanęła na nogi. A ostatnie lata Franco były groteską. Podobnie jak w Polsce. W Hiszpanii były próby powrotu do reżimu, jak chociażby zamach wojskowy generała Tejero i gdyby nie jakaś zimna krew m.in. monarchy, który też odegrał ważną rolę, może wcale by Hiszpania tak nie wyglądała.

 

 

Wspomniała Pani monarchę – Juana Carlosa?

 

Taki mit trochę, który upadł wraz ze skandalami. Myślę, że niezależnie od nich, nie da mu się odebrać historycznej roli jaką odegrał, a w czasie zamachu taką najbardziej spektakularną. Wojsko jednak posłuchało króla, a nie zwariowanego generała, który wpadł do parlamentu, trochę jak w tych wszystkich opowieściach Marqueza, gdzie po prostu rządzi junta.

 

 

Czy z literatury polskiej przenika coś do Hiszpanii?

 

Oczywiście Szymborska jest znana i poważana, jest bardzo dobrze przetłumaczona na hiszpański, z tego co się konsultowałam, bo to nie mój język ojczysty. Jest Kapuściński, zresztą dostał on nagrodę Księcia Asturii. Cześć ludzi, którzy interesują się nagrodami Nobla, poezją, też wie o Miłoszu. Oczywiście wychodzić wychodzą polscy autorzy. Jest wydawnictwo Acantilado, które specjalizuje się w literaturze Europy środkowej i wschodniej. Wydaje Węgrów, Ukraińców i Polaków – Stasiuka, Mrożka, ale to jest wydawnictwo, po które sięgają ludzie zainteresowani literaturą w ogóle, którzy już coś wiedzą.

 

 

A Pani jeździ do Hiszpanii?

 

Teraz już bardzo rzadko, właściwie tylko na targi książki. Taki typ pracy wymusza stałą moją obecność tutaj, nie mogę sobie na to pozwolić ani czasowo, ani finansowo. Takie miejsce jak to, bardzo trudno utrzymać, po prostu moja nieobecność tutaj spowoduje, albo mam takie wrażenie, że to się wszystko zawali.

 

 

Co oprócz prowadzenia księgarni i kawiarni sprawia Pani przyjemność?

 

Ja bardzo lubię muzykę jazzową, w ogóle taką na żywo. Uwielbiam chodzić na koncerty, choć nie mam na to ciągle czasu. Muzyka jest dla mnie czymś ważnym i nie jest mi wszystko jedno, co sączy się z głośników, jestem na to wrażliwa. Poza tym uwielbiam jeździć na rowerze i na nartach, na szczęście mam te pasje sportowe, bo inaczej złożyłabym się wpół. Mój duch lepiej działa, jak zmęczę trochę ciało, ja po prostu lubię przebywać na świeżym powietrzu. Rower to jest też mój środek transportu, pozwala mi też na takie odkrywanie miasta. A co do nart – jeżdżę na nartach od dziecka, bardzo lubię zjazdowe, a ostatnio odkryłam też biegowe. Mam nadzieję, że w tym roku spadnie dużo śniegu i pojedziemy gdzieś znowu z grupą przyjaciół.

 

 

Pozostałam jeszcze chwilę, dopijając yerba mate. Kiedy zaczynałam rozmowę w środku było tylko kilku stałych bywalców, teraz słychać było mieszankę niezrozumiałych dla mnie języków. Wkoło książki, porozwieszane mantony, figurki tancerek flamenco, w powietrzu delikatny zapach drzewek pomarańczowych, a może tylko tak mi się wydawało…?

 

 

 

* Genius loci (łac. „duch opiekuńczy danego miejsca”) – duch lub demon władający albo opiekujący się jakimś miejscem.

 

** Ewa Malec, 2004, „Genius loci” Lwowa – we Wrocławiu, Instytut Sztuki PAN

PODZIEL SIĘ

Do góry