Krytyka literacka. Poezja, proza, literatura współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Nie chcę, żeby literatura nade mną zapanowała
Z Wojciechem Bonowiczem rozmawia Joanna Pawlik

Joanna Pawlik: Co czytelnik powinien wiedzieć po przeczytaniu książki, co natomiast powinno pozostać tajemnicą, a w nawiązaniu do tytułu: czy Drugą rękę można interpretować w kontekście bliblijnym, kiedy lewica nie powinna wiedzieć o prawicy, która to ta druga ręka?

Wojciech Bonowicz: Bardzo trudne pytanie, bo w trudnej sytuacji stawia pytanego. Piszemy po to, żeby potem nie za wiele dopowiadać, zostawiamy pewne kwestie otwarte. Mnie się szalenie podobają takie tytuły, które da się interpretować w bardzo różny sposób i w różnych kierunkach. W Drugiej ręce to niezmiernie przemawiający obraz: kiedy jedna ręka pisze, druga się niczym właściwie nie zajmuje, wydaje się, że ona jest w tym procesie pisania nieużyteczna. Ale kontekst, o którym pani mówi, to również dobra intuicja. Można by go strawestować w taki sposób, że niepisząca ręka nie powinna wiedzieć o tym, co czyni pisząca. Trochę sugeruję w wywiadach, że druga ręka to ta, która nie pisze, ale tak naprawdę, to nie jest rozstrzygnięte. W książce motyw ręki, ramienia pojawia się kilkakrotnie i w zasadzie nie daje się sprowadzić do jednego sensu, do jednego znaczenia. Są takie wymiary naszego życia, których przy całej dobrej woli nie jesteśmy zdolni zrozumieć, usensownić. Czyż nie to właśnie oznacza przywołane przez panią słowo „tajemnica”?

JP: W utworze Wiersz znajduje pan wiersz sprzed dwudziestu lat. Czy teraz, będąc starszym, rozumie pan więcej? Jaki pan był literacko dwadzieścia lat temu? Czy jest coś, czego się pan wstydzi?

WB: Kiedy człowiek dochodzi pięćdziesiątki, trochę zazdrości dwudziestoparolatkowi, którym kiedyś był, który miał więcej energii, więcej nadziei. Patrząc na swoją przeszłość pisarską, raczej nie mam powodów do wstydu. Wydaje mi się, że wszystko, co opublikowałem, nadal jest ciekawe. Myślę też, że w ciągu tych lat aż tak bardzo się nie zmieniłem. Często oczekuje się od poetów, żeby się rozwijali. Ale poezja w zasadzie nie jest rozwojem i nie bardzo wiadomo, co miałoby to znaczyć. Możliwości poezji, w sensie rozwiązań formalnych, zostały właściwie wyczerpane. To, co możemy dołożyć, to własny odcisk, ślad pewnej indywidualności, pewnego indywidualnego odczuwania języka, ale on też, tak naprawdę, nie do końca jest indywidualny, wynika z naszych lektur, ze środowiska, które nas ukształtowało. Więc to oglądanie się w tył nie jest w moim przypadku sentymentalne. Nie jest tak, że czegoś mi żal, raczej stawiam pytanie o to, w jakim stopniu się zmieniamy, a w jakim nie.

JP: Ale w wierszu Rozwój mówi pan bardzo konkretnie o rozwoju, wręcz pasjonuje się nim pan.

WB: To nieszczególnie dobry wiersz, ale był mi potrzebny w książce, żeby postawić pewien znak zapytania przy słowie „rozwój”. Dzisiaj to słowo jest bardzo często używane w kontekście indywidualnego doskonalenia się. Cały świat chce się doskonalić. Nastąpiła bardzo silna ekonomizacja języka, opisuje się człowieka tak, jakby był jakimś przedsiębiorstwem, którym trzeba się nauczyć zarządzać. Przeciwko temu się bronię, stąd kpina w stosunku do tego słowa, do postawy, która z góry i bezrefleksyjnie zakłada bardzo ambitny plan rozwoju.

JP: Jaką strategię podjął pan w swojej książce, jeśli taką pan miał?

WB: Nie miałem strategii. Wiersze powstają pod wpływem różnych impulsów, dlatego są takie różnorodne. Problem się zaczyna, kiedy trzeba ułożyć książkę. Wtedy pojawia się pewien rodzaj pomysłu kompozycyjnego, żeby długie wiersze współpracowały z krótkimi, żeby wiersze „niemądre”, nie aspirujące do żadnej mądrości, współdziałały z tymi „mądrymi”, żeby te otwarte rzucały trochę światła na te, które są domknięte, konkluzywne, i tak dalej. Widzę, że biegnie to w różnych kierunkach, w zależności od tego, skąd przychodzi impuls. Nigdy nie mam konceptu książki, książka raczej się wyłania z tego, co napiszę w określonym czasie.

JP: W pana wierszach, jak sam pan mówi, słowa wypoczywają, pan odrzuca teatralizację, koturnowość języka. Wiersz jest bliski i przystępny.

WB: Na pewno jest w tym, co piszę, niechęć do nadmiernej retoryczności, ustawiania się wyżej, do korzystania z wysokich rejestrów języka. Tego zresztą w poezji polskiej było i jest dosyć dużo i niepotrzebnie wchodziłbym w inne buty, zresztą nijak się to ma do mojej osobistej wrażliwości. Zawsze intrygowało mnie, że ten podstawowy język, którym się posługujemy na co dzień, ma bardzo dużo różnych możliwości. Wielu z nich nie dostrzegamy, tymczasem nawet drobne przesunięcia w jego obrębie stwarzają okazję do wyrażenia czegoś inaczej. Podoba mi się taka poezja, która nie szuka szczególnego wyrafinowania, dokonuje natomiast zmiany w obrębie bardzo prostych zdań: pojawia się nowa metafora albo w obrębie znanej, oswojonej metafory następuje jakieś pęknięcie.

JP: Te zabiegi językowe wynikają z solidnego warsztatu, pan jednak zna świetnie twórczość innych poetów, czy nie boi się pan ich nadmiernego wpływu podczas czytania?

WB: Nie, przeciwnie, dobrze jest czytać dużo, trawić to, co napisali inni, i dopiero po jakimś czasie samemu siadać do pisania. Niekiedy jednak reakcja jest natychmiastowa: pod wpływem lektury przychodzi ochota, żeby od razu odpowiedzieć. Moja poezja w dużej części jest reaktywna, jest próbą podjęcia rozmowy z innymi poetkami i poetami.

JP: Z jakimi?

WB: Musiałbym wymienić dużo nazwisk.

JP: Poproszę przynajmniej o trzy.

WB: W tej książce przywołuję wprost chociażby Rona Padgetta czy Jiříego Kolářa. Oczywiście te nazwiska to symbole. Można w niej również znaleźć wiersze, które dialogują z Różewiczem i Miłobędzką.

JP: Z którą łączy pana szczególna znajomość.

WB: To dla mnie niesłychanie ważna osoba. Nasze spotkania nie są zbyt częste, ale zawsze bardzo znaczące.

JP: Ona również lubi pana i ceni.

WB: Bardzo ciekawa jest jej filozofia tworzenia. Chociaż ona sama pewnie by się obruszyła na to, że użyłem słowa „filozofia”. Z jednej strony chodzi o postawę, w której nie należy dodawać zbyt wiele słów do rzeczywistości, starać się o jak największą powściągliwość, ostrożność. A z drugiej, Krystyna Miłobędzka ma naturalną sympatię do wszelkich awangard. Pamiętam naszą rozmowę, w czasie której z wielką rewerencją mówiła o dadaizmie i o tym, że zawsze trzeba pisać do góry nogami, przekornie. Dezynwoltura to jeden z ważnych impulsów awangardy. Jeżeli jakiś model, ustalenie, zaczynają stawać się zbyt mocne, zbyt obowiązujące, to trzeba to odwrócić, zrobić jakiś gest, który to rozbije. Istotne jest, żeby słowo było jak najbardziej wolne, żeby się nieustannie wyzwalało. Ważna jest symbolika oddechu, słynne sformułowanie Różewicza, że „poezja to walka o oddech”. Tak to właśnie jest. Chodzi o to, żeby co jakiś czas te pokoje języka przewietrzyć. Poetki, poeci znakomicie się do tego nadają.

JP: Poeci a nie prozaicy? Nie uważa pan, że poezja powinna trochę ten język podpudrować i podkręcić, że to nie jest obszar prawdy absolutnej, że tu właśnie powinno się zrobić zadymę językową, a oczyszczanie języka zostawić prozie?

WB: Jeśli jest zawierucha, to właśnie ona sprawia, że pokoje zostaną przewietrzone. Poezja pilnuje języka, bo to jest jej pierwszy i najważniejszy żywioł. W prozie jest wiele innych żywiołów, są rozmaite idee, które proza chce przekazać. A poezja koncentruje się na tym, co dzieje się w słowie i między słowami. Także na tym, jak mówimy. W poezji jak jest ważniejsze od co. Co idzie za tym jak. Ale to nie są myśli odkrywcze, mówiono to już setki razy.

JP: W książce jest wiele nawiązań kulinarnych, pisze pan między innymi o kaszance, sałacie, parówkach. Spytam wprost, jakie są pana kulinarne upodobania?

WB: To się oczywiście zmienia. Jestem dosyć przywiązany do tradycyjnych, dziecięcych smaków. Na przykład bardzo lubię placki ziemniaczane, bo one kojarzą mi się z dzieciństwem. Placki ziemniaczane w domu często dosłownie ratowały sytuację. Jeszcze kilka lat temu jadłem bardzo dużo mięsa, teraz jem go coraz mniej. Parówki są tu symbolem – trochę autoironicznym – przejścia od mięsa do jedzenia bezmięsnego. Staram się jak najbardziej ograniczyć mięso w diecie. Jest to trudne, człowiek ma swoje przyzwyczajenia, ale próbuję to robić.

JP: Kierują panem względy ideowe?

WB: Tak, bardzo mi przeszkadza to, co się dzieje ze zwierzętami w świecie, w którym trzeba coraz szybciej produkować coraz większe ilości mięsa. To jest właściwie produkowanie, a nie hodowanie, opiekowanie się. Nic dziwnego, że coraz więcej ludzi odczuwa etyczny niepokój z tym związany. Doszliśmy do jakiejś ściany okrucieństwa. Może te małe wyrzeczenia niewiele zmienią, sądzę jednak, że jeśli będziemy działać, ograniczając swoją łapczywość, to możemy mieć wpływ na sytuację przynajmniej niektórych zwierząt. I tak naprawdę na naszą własną, bo ostatecznie spożywanie owoców okrucieństwa nie służy także naszemu zdrowiu.

JP: Słuchając pana, stwierdzam, że jednak pan ma misję wobec świata. Dostrzega pan człowieka i za każdym razem daje mu szansę. Czego pan chce go jeszcze nauczyć, w jaki sposób zmienić? Wierzy pan w funkcję edukacyjną wiersza?

WB: Nie myślę o tym, ale sądzę, że tak jest i że w gruncie rzeczy w tym, co piszę, jest pewien rodzaj nerwu etycznego i w tym sensie także edukacyjnego. Choć to nie jest oddziaływanie bardzo szerokie, jednak wokół takich wierszy tworzy się wspólnota ludzi wrażliwych na pewne kwestie. Generalnie mam życzliwy stosunek do świata. Nie bardzo podoba mi się słowo „misja”, nie mam w sobie zapału do zmieniania kogokolwiek, raczej chciałbym ludziom pewne rzeczy zasugerować, pokazać za pomocą obrazów, co się właściwie z nami dzieje. Nie mówię, co można z tym zrobić, ale sam obraz tego, co się z nami dzieje, może na kogoś podziałać inspirująco. Tak było u amerykańskich obiektywistów. Nie chodzi o to, żeby traktować rzeczywistość „z góry”, wchodzić w nią z założoną uprzednio mądrością. Mądrość polega raczej na tym, żeby pozwolić tej rzeczywistości przemówić, pozwolić, żeby sam obraz działał, tak jak u Charlesa Reznikoffa – maksymalnie siebie wycofać. To się oczywiście nigdy nie udaje, ale sama intencja jest bardzo piękna i w tym sensie jest etyczna. Sam wybór języka, jakim się pisze, sposób, w jaki patrzy się na przedmiot, na człowieka, w jaki się go opisuje, jest już wyborem etycznym. Czy to jest język, który człowieka unieruchamia jak owada w bursztynie – żeby użyć niezbyt wyszukanej metafory – czy to jest język, który pozwala mu w wierszu zaistnieć, zostawiając jednocześnie nam, czytelnikom, więcej swobody, co oznacza, że również my nie zostaliśmy przedmiotowo potraktowani.

JP: Czyli nie przedmiot wiersza, a język jest pierwszym etycznym wyborem w twórczym akcie pisania?

WB: Wydaje mi się, że etyka zawiera się właśnie w języku, w tym, w jaki sposób opisujemy świat, w jaki sposób o nim mówimy. Ważne jest, czy próbujemy, żeby ta rzeczywistość do nas przemówiła, czy wsłuchujemy się w to, jak ona do nas gada. Bardzo ciekawa jest obserwacja takich indywidualności twórczych, które zmierzają w stronę wycofania siebie, ale nie zamilknięcia. Są poeci bardzo pokorni, jak Miłobędzka, jak w swoich najlepszych wierszach Reznikoff, którzy wykonali ogromny wysiłek, żeby swoje „ja” umniejszyć. A to jest bardzo trudne, bo wszyscy artyści i twórcy mają na ogół dość obszerne „ja”. Z drugiej strony, ono musi być duże, szerokie, posesywne, bo w ten sposób nas napędza, przymusza do tworzenia.

JP: Ale przez to „duże ja” sodówka panu do głowy raczej nie uderzyła, prawda? Gdyby nie uznanie krytyki, czy pan tworzyłby z taką samą siłą?

WB: Zawsze trzeba być ostrożnym, jeśli chodzi o ocenę samego siebie, bo nie wiem, jak by było, gdybym wydawał kolejne książki i one nie spotykały się z żadną albo jedynie minimalną reakcją. Miałem to szczęście, że właściwie od początku, jeszcze zanim wydałem pierwszą książkę, interesowano się tym, co robię. Na samym starcie dostałem pierwszą nagrodę w konkursie „Nowego Nurtu”, a „Nowy Nurt” był wtedy pismem bardzo ważnym, czytanym przez cały młodoliteracki świat. Sądzę, że ta nagroda w pewien sposób ustawiła odbiór mojej poezji, uznano, że jestem kimś, kto w tej, bardzo silnej wówczas konkurencji, jakoś się wyróżnia. Zresztą jury konkursu było szczególne: Andrzej Sosnowski, Piotr Sommer, Karol Maliszewski. Dla czytelników „Nowego Nurtu” to były ważne osoby, z których zdaniem się liczono.

JP: A boi się pan krytyki?

WB: Może kiedyś trochę się bałem, ale teraz już nie. Wszystko zależy od tego, gdzie mamy umieszczone poczucie własnej wartości. Na pewno jest przyjemnie, kiedy te reakcje są. Wiem to po sobie: sprawia mi to przyjemność, kiedy są reakcje, są nominacje. Nominacje powodują, że ludzie zaczynają się interesować książką. DR to jest wyjątkowy przypadek, dlatego że książka ma już w tej chwili drugi dodruk, czyli nakład zbliżył się do dwóch tysięcy i ciągle się sprzedaje. Na pewno wpłynął na to również fakt, że książka została zauważona przez jurorów, było trochę omówień.

Nigdy nie zetknąłem się z radykalną krytyką tego, co robię, wyraźną nieżyczliwością ze strony kogokolwiek. W świecie literatury jest sporo kłótni, jest trochę zazdrości, nawet zawiści, ale ja tego nie doświadczyłem. Mam takie optymistyczne poczucie, że ponieważ ja jestem dosyć życzliwy w stosunku do ludzi bardzo różnie piszących, również takich, którzy piszą w sposób daleki od tego, czego ja poszukuję w poezji, to dostaję zwrotnie sporo życzliwości ze strony innych, nawet takich, którzy mój sposób poezjowania uważają za mniej interesujący.

JP: Pan jest w czepku urodzony, żyje pan z pisania, ale w wierszach nawiązuje pan wielokrotnie do figury poety i nie jest to nawiązanie optymistyczne. Dla mnie najbardziej wstrząsający jest wiersz Pieśń o wpół do czwartej. W jaki sposób widzi pan kondycję ludzi piszących?

WB: To jest wiersz, w którym zderzyłem kilkanaście różnych obrazów po to, żeby postawić pytanie, co właściwie dzieje się dzisiaj z poetami i poetkami, jaka jest ich sytuacja. To próba trochę autoironiczna i jednocześnie polemiczna względem wiersza Miłosza Biedny poeta. Wszyscy czujemy, że poezja egzystuje dziś w bardzo wąskiej, coraz słabiej dostrzegalnej niszy. Tak jakby kultura ewoluowała w kierunku, w którym to, co dyskretne, co krytyczne, ale nie hałaśliwe, musiało być zmarginalizowane. Bo poezja jest dla czytelników wyzwaniem. Krysia Dąbrowska opowiadała, że w czasie targów podpisywała książki i nagle zobaczyła dziewczynkę, która zainteresowała się tomikiem poezji, zaczęła go przeglądać, dotykać, jednak w pewnym momencie podeszła do niej matka i powiedziała z przyganą: „Zostaw, to przecież poezja” (śmiech). Myślę, że to dość powszechna postawa. Często jeżdżę do szkół, spotykam się z młodzieżą i widzę, że hasło „poeta”, „poezja” już w ogóle nie rezonuje, nie wywołuje żadnego napięcia, żadnego zaciekawienia. Gdyby wywoływało sprzeciw, niechęć, to już by było coś, ale młodzież przyjmuje je obojętnie. Natomiast kiedy jestem przedstawiany jako dziennikarz, to owszem, jest reakcja.

JP: Z czego wynika taki brak zainteresowania poezją wśród młodych ludzi, wśród ludzi w ogóle?

WB: Ludzie generalnie nastawieni są na coś innego w życiu, stali się bezkrytyczni, nie są też przygotowani do odbioru trudniejszych komunikatów. A poezja jest jednak trudniejszym komunikatem. Moje wiersze są pisane dosyć prosto, ale jest to ten rodzaj prostoty, który wprawia w zakłopotanie. Część ludzi nosi w sobie jeszcze wyobrażenie poezji ukształtowane przez Skamandrytów, Gałczyńskiego, Staffa, najdalej Różewicza. Już jest dobrze, jeśli znają wiersze Różewicza, jakoś je przyswoili, można wtedy otworzyć z nimi rozmowę o poezji współczesnej. Ale dla większości właściwym modelem poezji jest model sprzed prawie stu lat i to jest ogromny kłopot, ponieważ porównują go z tym, co jest pisane dzisiaj, i według nich jest to kompletnie niejasne, chaotyczne, bełkotliwe. Na szczęście istnieje również spora grupa czytelników poszukujących, która interesując się liryką, zaczyna dostrzegać, że w poezji jest ładunek rewoltujący. Poezja jest naturalnym sojusznikiem buntu, zwłaszcza buntu intelektualnego.

Niemniej żeby to dostrzec, trzeba wykonać jakiś ruch w stronę wierszy. Nieobecność poezji w przestrzeni publicznej na pewno w tym nie pomaga. O poezji pisze się w zasadzie dopiero wtedy, kiedy są nominacje do nagród. W ubiegłym roku znalazłem się w finale Nagrody Literackiej Nike, obok były również dwie inne książki poetyckie. To są rzadkie momenty, kiedy ludzie sobie przypominają, że nie tylko proza jest literaturą.

JP: Polska jest jednak swoistym fenomenem, gdzie piszących jest więcej niż czytających.

WB: Tak mówi Marcin Świetlicki: „Ja nie mam czytelników, są sami piszący”. Ale to jest naturalny odruch, że wierszy poszukują przede wszystkim ci, którzy sami za pomocą wierszy próbują się wypowiedzieć. Niewiele jest osób na spotkaniach autorskich, które same nie próbowałyby pisać. Czasami zgadzam się być jurorem w konkursach poetyckich (nieczęsto, bo osądzanie czyichś prac jest dla mnie dość nieprzyjemne) i po zestawach, jakie są na te konkursy przysyłane, widać, jakie jest powszechne rozumienie poezji. Rzadko pojawiają się w konkursach indywidualności, które proponowałyby coś więcej niż nieudolną próbę powtórzenia gestów, które w poezji coś znaczyły wiele lat temu. Niektórzy mylą awangardowość z wulgaryzowaniem, nie zdając sobie sprawy, że aby uruchomić bardziej dosadne rejestry języka, trzeba mieć naprawdę dobry powód i dobry pomysł. Po Bursie trudno sobie wyobrazić, żeby można było zrobić coś naprawdę oryginalnego w tej kwestii. Ale trzeba szukać, a nie wchodzić w utarte koleiny.

JP: Ale szukanie oryginalności za wszelką cenę może przerodzić się w sztuczność.

WB: Oryginalność nie jest czymś, co się da znaleźć. To znaczy – albo ktoś w sobie ma pewien rodzaj iskry, albo jej nie ma. Bohdan Zadura zauważył kiedyś trzeźwo: piszemy, bośmy czytali. I to jest prawda. I teraz pytanie: czy ta maszyna do przerabiania cudzych tekstów jest tak skonstruowana, że potrafi wypluć z siebie coś, w czym będzie jeszcze jakaś wartość dodatkowa? Czasami ludzie szukają po prostu popularności. Ale jeżeli ktoś nastawia się na to, że poprzez poezję – czy nawet literaturę w ogóle – zdobędzie szeroką popularność, to muszę go od razu rozczarować. Wiesław Myśliwski lubi powtarzać, że literatura to jest wielkie cmentarzysko: więcej jest umarłych niż żywych, więcej przegranych niż wygranych. Trzeba sobie pokornie zdawać z tego sprawę. Nie chodzi o to, żeby początkujących pisarzy od razu pozbawić złudzeń, pewna liczba złudzeń jest nam bardzo potrzebna, żebyśmy w ogóle tworzyli, ale dobrze wiedzieć, jaki jest kontekst.

JP: To z czego pan będzie żył na emeryturze, skoro literatura to ryzyko przegranej?

WB: (śmiech) Mam umowę o pracę w wysokości płacy minimalnej, więc przygotowuję się, że na emeryturze będzie naprawdę ciężko. Ale nie napełnia mnie to jakimś przesadnym lękiem. Przypominam sobie naszą rodzinę w latach 80. ubiegłego wieku, kiedy rodzicom było bardzo trudno związać koniec z końcem. Był więc już w moim życiu okres, kiedy żyłem bardzo skromnie, więc wiem, że to człowieka niekoniecznie degraduje. Powiedziałbym nawet, że człowiek staje się wtedy wrażliwszy.

JP: Wierzy pan, że jak ten ptak w powietrzu, co nie sieje ani żnie i nie zbiera do spichlerzy, nie będzie się musiał pan martwić, bo zadziała Opatrzność?

WB: (śmiech) Ja w ogóle nie mam takiego charakteru, żeby za dużo Opatrzności głowę zawracać. A już na pewno nie sprawami materialnymi. Wydaje mi się, że wiele zależy od naszej zaradności i naszego nastawienia, żeby za dużo od tego życia nie oczekiwać. Nigdy bym się nie ośmielił szantażować Opatrzności moimi dobrymi uczynkami na przykład (śmiech).

JP: W takim razie, bez absorbowania Opatrzności wygórowanymi roszczeniami, jakie są pana plany na przyszłość?

WB: Niedawno nakładem Muzeum Etnograficznego w Krakowie moja niewielka książeczka zatytułowana Sto lat. Książka życzeń, a nakładem Znaku – Dziennik końca świata, też niezbyt duży. Muszę powiedzieć, że obie książki sprawiły mi sporą frajdę, zamawiający nie narzucili mi bowiem żadnych ograniczeń. Podczas pisania miałem zupełną swobodę, mogłem poprowadzić opowieść w dowolnym kierunku. Po raz pierwszy chyba tak dużo opowiadam o swoim własnym życiu i własnych doświadczeniach. Należę do grupy ludzi, którzy mieli ciekawe dzieciństwo przez to, że zakosztowali życia na wsi, że mieszkali przez jakiś czas w małym mieście, a w końcu wrośli w duże miasto i w nim zostali. W moim przypadku tym małym miastem był Oświęcim, a dużym Kraków. To bardzo ciekawe doświadczenie – uczestniczenia w kilku różnych kulturach w dość krótkim czasie dzieciństwa i wczesnej młodości.

JP: Te niewielkie rozmiary książek świadczą o skromności? Nie powinna wyjść jakaś sążnista saga?

WB: Lubię formę felietonu, w ogóle wszelkie małe formy. Wiersze też piszę raczej krótkie, maksymalnie szesnastowersowe, wydaje mi się, że taka krótka, uskromniona forma jakoś lepiej mnie wyraża. Dziennik końca świata jest oparty na felietonach publikowanych w „Tygodniku Powszechnym”, nie jest to jednak prosty wybór felietonów, lecz książka napisana na nowo. Dużo dopisuję, przerabiam. Jest to rodzaj „łże-dziennika” – jak to kiedyś określił Konwicki. Takiego dziennika na niby: obok zapisywania, co się wydarzyło, trochę się zmyśla, a chronologia nie ma żadnego znaczenia. O tym, co wejdzie, a co nie wejdzie, decydują tak naprawdę względy kompozycyjne, a nie to, jak było.

Mam też kilka pomysłów na pisanie prozą, powoli przygotowuję nowy tom wierszy, ale kompletnie nie mam wyobrażenia, o czym on będzie. Wiersze, które do tej pory napisałem i które wydają mi się dobre, na razie w nic się nie układają (śmiech). Nie chciałbym, żeby to było powtórzenie którejś z dotychczasowych książek, chciałbym, żeby znalazło się tam coś zaskakującego – dla mnie samego przede wszystkim.

JP: A gdyby pan nie pisał, co by pan robił?

WB: O, miałbym dużo roboty!

JP: A ja myślałam, że pan powie moje życie nie miałoby sensu!

WB: (śmiech) Nie, nie, jest wiele rzeczy na tym świecie do zrobienia. Ja jestem zaangażowany w całe mnóstwo przedsięwzięć społecznych. Moje życie jest związane z osobami z niepełnosprawnością intelektualną. Gdybym nie pisał, zaangażowałbym się jeszcze mocniej w ten świat. Myślę, że pracy by mi nie zabrakło. Ale pisanie jest bardzo ważną częścią mego życia.

JP: Nie wszystkim?

WB: Wszystkim nie. Byłoby mi pewnie smutno, gdybym nagle przestał pisać, gdyby odeszła ta potrzeba i umiejętność pisania. Na pewno przez jakiś czas byłbym w niejakiej depresji, ale nie jest tak, że jestem od tego uzależniony. Podobno dla prawdziwego twórcy nie ma nic ważniejszego niż jego twórczość, więc jeśli ktoś nie ma absolutyzującego stosunku do twórczości, to znaczy, że nie jest prawdziwym twórcą. Ale ja nie umiem mieć absolutyzującego stosunku do tego, co robię, wydaje mi się, że byłoby to nieprawdziwe. W swojej twórczości występuję przeciwko wszystkiemu, co próbuje człowiekiem zawładnąć, przeciwko wszelkim totalizacjom, interpretacjom, które chcą nad człowiekiem zapanować. Więc trudno, żebym taki stosunek miał do samego siebie. Nie chcę, żeby literatura nade mną zapanowała ani ja nie zamierzam panować nad ludźmi za pomocą literatury.

JP: Jakiej muzyki pan słucha i dlaczego Haendel?

WB: (śmiech) Haendel dlatego, że to jest w wiersz Wykształcenie wpisane, bo do tego wiersza pani nawiązuje. Moją nauczycielką muzyki w liceum była pani Maria Stachowska, która podczas lekcji nie wykładała nam teorii, w ogóle mówiła niewiele, tylko puszczała nagrania, nieraz te same po kilka razy. Pamiętam, że na okrągło słuchaliśmy Muzyki na wodzie Haendla. Bardzo mi się ten utwór podobał.

Słucham muzyki rozmaitej, w zależności od nastroju. Chętnie słucham prostej, gwałtownej muzyki punkowej. Zwłaszcza, gdy jestem bardzo zmęczony, a nikogo nie ma w domu, taka mocna punkowa muza pozwala mi się skoncentrować. Napisałem też sporo przy Joy Division i Portishead. Mechaniczność tej muzyki jest mi bardzo pomocna, ponieważ generalnie mam problem z utrzymaniem rytmu wiersza, ciągnie mnie raczej w stronę wszelkich nieregularności. Lubię łagodny jazz, który także pomaga w pisaniu. Co ciekawe, muzyka klasyczna nie bardzo mi służy. Być może dla poezji niewysokich rejestrów językowych taka wyrafinowana muzyka nie jest dobrym tłem. Zauważyłem, że kiedy słucham Chopina, natychmiast muszę się czymś zająć: ścierać półki, myć naczynia, nie mogę tej muzyki słuchać bezczynnie. Ale Beethovena czy Bacha już tak.

JP: A sport? Bardziej szachy czy wingsuiting?

WB: Bardzo długo myślałem, że będę szachistą. Dużo grywaliśmy z ojcem, ale nie mam, niestety, umysłu matematycznego i kalkulującego, który umiałby przywidywać kilka ruchów naprzód, i szybko się okazało, że szachistą byłbym raczej fatalnym. Jednak moją największą pasją był rower, który w dzieciństwie dawał możliwość wyrwania się poza najbliższe otoczenie. Mnie w ogóle zawsze interesowało bycie pomiędzy ludźmi, zwłaszcza nieznajomymi, podglądanie ich, podsłuchiwanie. Lubiłem pojechać na rowerze do parku, usiąść na ławce i po prostu się gapić: na ludzi, na bawiące się dzieci, na staruszków, którzy z nimi przyszli. To jest mój sport, który najbardziej systematycznie uprawiam. Patrzenie.

JP: Bardzo panu dziękuję za rozmowę.

 

 

Wojciech Bonowicz
fot. Adam Walanus

 

Wojciech Bonowicz (*1967) jest poetą i publicystą stale współpracującym z „Tygodnikiem Powszechnym” i miesięcznikiem „Znak”. Opublikował kilka tomów poetyckich, m.in. „Wybór większości” (1995; Nagroda im. K. K. Baczyńskiego), „Pełne morze” (2006; Nagroda Literacka Gdynia 2007), „Polskie znaki” (2010; nominacja do Nagrody Poetyckiej Silesius), „Echa” (2013; nominacje do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Nike) oraz „Druga ręka” (2017; w finale Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Nike). Autor biografii „Tischner” (2001), tomów gawęd „Kapelusz na wodzie” (2010) i „Sto lat. Książka życzeń” (2018), licznych książek-wywiadów (m.in. z Janiną Ochojską, ks. Michałem Hellerem i Wojciechem Waglewskim), a także książek dla dzieci: „Bajki Misia Fisia” (2012) i „Misiu Fisiu ma dobry dzień, dobry dzień” (2015). Jako wokalista pojawił się m.in. na płycie zespołu Fisz Emade Tworzywo „Drony” (2017) oraz płycie „Lech Janerka na basy i głosy” (2019). Ostatnio opublikował tom esejów „Dziennik końca świata” (2019).

 

 

Joanna Pawlik

 

Joanna Pawlik – (ur. 1978), muzykolog, wiolonczelistka, maratonka, ultramaratonka górska, absolwentka Studiów Literacko-Artystycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nominowana do nagrody głównej XXIV Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina 2018 za projekt tomu Alikwoty (ukazał się w 2019 roku nakładem wydawnictwa j). Mieszka i pracuje w Żywcu.

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry