Krytyka literacka. Poezja, proza, literatura współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo

Ta rozmowa, ta chwila
Z Piotrem Lenarczykiem rozmawia Dagmara Pułaczewska

 

 

Upał.
W parku chłodniej.
Ławeczka.
Widok na wodę.
Zaciszne miejsce.

 

Właściwie to nie…, na nagraniu słychać ruchliwą ulicę.

 

 

Rozmawiałam z kilkoma osobami, które przyjechały z innych miast do Wrocławia. Poczuły tu pewien klimat. U ciebie jest na odwrót, bo Ty z Wrocławia wyjechałeś do Warszawy. Jak z tej perspektywy odbierasz to miasto?

 

Urodziłem się tutaj i Wrocław był zawsze dla mnie wyjątkowym miejscem. Będzie wyjątkowym miejscem. Uważam, że genius loci Wrocławia jest, ale tak sobie myślę, że chociaż to cudowne miasto i ja je kocham nad życie, i chciałbym tu umrzeć, bo nie wyobrażam sobie paść na obcej ziemi, to moja miłość nie jest bezwarunkowa, jak matki, tylko jest to miłość oceniająca.

Wrocław to dla mnie w pewnym sensie hybryda, takie połączenie Warszawy i Karkowa, ponieważ ma cały urok Krakowa, a on jest bardzo malowniczy, pocztówkowy wręcz, a jednocześnie ma w sobie taką dynamikę Warszawy. Jednak uważam, że cały czas szuka swojej tożsamości. Miasta takie jak Kraków, Warszawa są bardzo mocno osadzone w przeszłości. Jak myślisz sobie o Krakowie, o świętach, to masz tam pochód lajkonika, szopki krakowskie, Warszawa związana jest z powstaniem. A Wrocław? Tak naprawdę dopiero tworzy swoją historię. Ciężko jest osadzić prozę w tym mieście, dlatego że nie do końca jest się czego chwycić. Zobacz, sam cykl o Mocku odnosi się głównie do przeszłości niemieckiej. Oczywiście to jest mój punkt widzenia.

Ludzie z innych miast nie są w stanie określić, jaki jest stereotypowy wrocławianin i dlatego przyjmują go z całym bagażem. Nigdy, w żadnym mieście nie nazywają mnie słoikiem, dlatego że jestem z Wrocławia. Raczej mówią: „Kurczę, po coś się przeprowadzał? Takie fajne miasto” i wszyscy fajne, fajne. Jadę z taksówkarzem: „A pan skąd?”, ja: „Z Wrocławia” „Aaaa, super miasto, wspaniałe miasto” Ja mówię: „Był pan?” „Nie, nie byłem, ale wspaniałe”. Kiedyś myślałem sobie, że to jest cudownie, że wszyscy mnie kochają, bo jestem stąd, ale potem pomyślałem, że to nie do końca tak, bo jeśli jest jakaś osoba, którą lubią wszyscy, to zachodzi podejrzenie, że ona nie jest dostatecznie charakterna. Ale myślę, że my ten charakter miasta powoli tworzymy. Również poprzez sztukę.

 

Dlaczego wyjechałeś?

 

Powód jest prozaiczny, wygoniła mnie praca. Pracowałem jako copywriter dla agencji reklamowych, ten rynek reklamy nie jest szczególnie rozległy we Wrocławiu. Dostałem ofertę z gatunku propozycji nie do odrzucenia, stwierdziłem: „Pojadę. Najwyżej wrócę po roku”. I rzeczywiście po roku miałem takie myśli. Jednak po jakimś czasie nauczyłem się kochać Warszawę, to taka klasyczna europejska stolica, ciężko powiedzieć, gdzie jest właściwie centrum, żeby dojechać do jakichś znajomych, to jest najczęściej wyprawa, zwłaszcza nocą i szczególnie dla człowieka, który lubi życie nocne, a ja je uwielbiam. Drugim moim ulubionym miastem, poza Wrocławiem oczywiście, jest Kraków, uwielbiam miasta, które mają swoje serce, odnogi, uliczki, labirynty, w których można się zgubić, przechodzić z jednego do drugiego. Przemierzanie ich jest dla mnie doświadczeniem bardzo onirycznym.

 

Wspomniałeś, że uwielbiasz życie nocne.

 

Wiesz, zawsze mnie interesowało, jak przestrzeń, w której człowiek żyje, na niego wpływa. Miasto bardzo fajnie rozpoznać przez knajpy, które się tam otwierają. Ludziom często się wydaje: „A, co za różnica w jakiej knajpie siedzisz. Tutaj taki bar, a tam siaki, to się niczym nie różni”. To się bardzo różni, bo te knajpy są robione dla ludzi, pod ludzi, pod rytm życia. Inne są knajpy krakowskie, a całkiem inne warszawskie. Ludzie różnie spędzają wolny czas. To co robią w pracy, mniej mnie interesuje, generalnie ta kultura korpo jest dość podobna, czy ktoś siedzi w biurze w Warszawie, czy we Wrocławiu, ale to jak ludzie integrują się poza godzinami pracy, to się rzeczywiście różni i to mnie fascynuje.

 

Jak się zaczęła Twoja przygoda z pisaniem?

 

Szybko zdałem sobie sprawę, że oprócz pisania za wiele nie potrafię. Tak sobie myślałem: „Właściwie to ja potrafię tylko pisać”, zastanawiałem się: „No dobra, ale trzeba z czegoś żyć”. Zawód copywritera wydawał się bardzo kuszący. W latach dziewięćdziesiątych mogłeś napisać hasło i prawie że dom sobie za to kupić. Ja oczywiście się na to nie załapałem. W ogóle historia mojego życia to w dużej mierze ciąg nie załapywania się na kolejne okazje. Ale o tym może innym razem… W każdym razie zacząłem pisać i rozsyłać próbki tekstów reklamowych. Dwa lata zajęło mi, zanim dostałem się do jakiejś agencji reklamowej, a równocześnie coraz silniej wzbierał we mnie ten zew, powiedzmy, niekomercyjny, musiałem to przelać na papier. Minęło dużo czasu, zanim odważyłem się to komuś pokazać, ale potem wszystko nagle przyspieszyło i moje teksty zaczęły być publikowane jeden po drugim. Aż w końcu myślę: „Kurczę, może coś w tym jest?”. Zacząłem pisać trochę dłuższe formy, chociaż jak na standardy rynku literackiego, to wciąż są one średnio długie, jak choćby ta książka, która właśnie wychodzi, ma około 100 stron.

W Polsce krótka forma jest raczej niedoceniana. Rynek opowiadań nie jest szczególnie silny. Trudno jest na dwóch czy trzech stronach zawrzeć jakiś sens, zakończyć to fajną pointą i nadać temu rytm – to jest prawdziwa sztuka. A przeciętny Polak myśli: „Jak już wydaję te 30 zł, to nie za jakieś byle 80 stron.”. Nie wiem czemu zawzięliśmy się, że wartościowa proza musi mieć 400 stron, gdzie z połowy książek wyrzuciłbym ze 150 bez ubytku dla treści.

 

Piszesz teksty do filmów i seriali. Czy pomaga Ci to, jak to nazwałeś, w pisaniu niekomercyjnym?

 

Tak, słuch dialogowy, wiesz?

 

To znaczy?

 

Kiedy dostaję wersje amerykańskie i muszę przełożyć to na język polski, nie robię tłumaczenia jeden do jednego, tylko adaptację, muszę zmienić kontekst, poczucie humoru, bo Polacy mają troszeczkę inne. Zdania muszą w pewien sposób siedzieć w rytmie, być naturalne, to jest podstawa. Przerobienie tak wielu filmów i seriali wyostrza słuch do dialogów. One są bardzo ważne. Ciężko napisać taki, który nie jest pretensjonalny. Nieraz są bardzo dobre książki i okropne dialogi, tak samo w filmach. Zobacz, oglądasz film i mówisz: „ale co oni do siebie mówią, przecież ludzie tak nie rozmawiają”. Wiesz, są różne triki, dzięki którym ten dialog może być fajny i naturalny.

Poza tym te wszystkie filmy i seriale dają mi też odskocznię, są zabawne, często skierowane do młodszej publiczności, czasami to prawdziwe perełki. Jak jestem już zmęczony komercją, to piszę tę swoją prozę, jak mam za dużo prozy i za bardzo siedzę w swojej głowie, to siadam do filmu. Dzięki temu mam też na chleb, bo nie należę do tego procenta, który utrzymuje się z pisania książek.

 

Zdradzisz triki?

 

Ja lubię tzw. rozpędzacze – no, a, więc. Przykładowo: „Jak się czujesz?” mówi postać w książce, w dialogu naturalnym byłoby: „No i jak się czujesz?”. Oczywiście nie może ich być za dużo, bo dialog jest wtedy niechlujny, no i to też fajnie nie wygląda.

Poza tym, nie wiem, czy to trik, ale bardzo pomaga, to żeby być na bieżąco. Wiesz, z popkulturą, z tym jak teraz mówi do siebie młodzież. Nie uciekać od tego hałaśliwego czasami świata. Trzeba poznawać ludzi, bywać w różnych czasem nie do końca „swoich” miejscach. Dzięki temu człowiek nie zamyka się w swoim literackim „getcie”, to pomaga również w pisaniu prozy. Bo ciężko pisać prozę, przebywając na przykład dzień w dzień w tym samym lokalu i patrząc na te same twarze. Trzeba wyjść do ludzi. Ja jestem typem, którego można zabrać i na „Castle Party” do Bolkowa i na „Piknik Country”w Mrągowie. Nie zamykam się na nic. Mam gdzieś, co ktoś sobie o tym pomyśli. Rozmawiam z taksówkarzami, celebrytami, artystami, kanalarzami. Nigdy nie wiadomo, gdzie czai się niesamowita historia.

 

Czytałam twoje opowiadania, które pojawiły się gdzieś na stronach internetowych. Tam jest humor, którego brak mi w polskiej literaturze. Weźmy na przykład Pod bezdupnym aniołem, które ukazało się na stronie magazynu Helikopter.

 

Cieszę się, że go zauważasz.

Lubię to opowiadanie. W polskim kinie kiedyś była taka tendencja, teraz już się od niej odchodzi. Jak leciał ten dialog z Rejsu? „Nuda… Nic się nie dzieje, proszę pana”. W literaturze czasem jest podobnie, książka musi być taka sieriozna, że niby autor tak się zadumał nad tym ciężkim losem, wiesz? A życie jest trochę śmieszne, trochę straszne, nie składa się z jednej emocji. Czym nudniej, tym mądrzej? Kurwa, nie uważam tak wcale. Dla mnie pisanie książek, które są takie całkiem na serio, byłoby doświadczeniem dojmującym, dlatego przetykam je elementami, które mają w sobie jakąś dawkę humoru. W ogóle uważam, że jako naród powinniśmy się bardziej uśmiechnąć. W literaturze zawsze najbardziej ceniłem, gdy pisarz śmieje się sam z siebie, ze swoich słabości, albo pokazuje swoje neurozy, swoje…, coś jak Gombrowicz, Głowacki, to jest dla mnie clue literatury. Uważam, że „twardzielską” literaturę piszą jacyś frustraci, którzy w życiu nie są dostatecznie twardzi, więc przelewają to na książkę.

 

Dlaczego nie kontynuujesz choćby Pocztu Psychoz Polskich?

 

Zacząłem go jakieś 7 lat temu. Historie do zbioru przynosi mi życie, więc czym dłużej to życie będzie trwało, chyba że się nagle skończy, to będę zbierał kolejne, to mi nie ucieknie. Natomiast nieraz mam takie pomysły, które uważam, że muszę wziąć teraz, za łeb, póki to czuję, tak jak z Rzeczami ostatnimi. Poczet to będzie taki dzień świra, tylko z punktu widzenia młodszego człowieka, z trochę innego pokolenia.

 

Wspomniałeś swoją książkę – Rzeczy ostatnie, która wkrótce ma się ukazać. Wcześniej publikowałeś w Nowym Świecie, co skłoniło Cię, aby tym razem wydać ją w wydawnictwie j.?

 

Jacka znałem z wrocławskiego środowiska literackiego. Zawsze byłem pod wielkim wrażeniem jego pracy, etosu, więc jak tylko dowiedziałem się, że otwiera wydawnictwo, postanowiłem, że zrobię wszystko, żeby moja następna książka ukazała się właśnie tam. No i w końcu wysłałem mu Rzeczy Ostatnie, on napisał „Strasznie dziwna książka”, co chyba było komplementem, bo zdecydował się ją wydać. Mocno się zaangażował.

Więc jest to mój debiut w nieco dłuższej formie, bo wcześniej ukazywały się moje opowiadania i nowele. Zresztą ta książka też zawiera w sobie jakby szereg kolejnych opowiadań…

 

Rzeczywiście, te historie z życia miasta przeplatają się z głównym wątkiem i wywoływane są na zasadzie skojarzeń.

 

Tak, bo ja nie potrafię inaczej pisać, ja mam jakiś rodzaj nerwicy. Jak Žižek, który tak gestykuluje, że niektórzy myślą, że chodzi naćpany. W jakimś wywiadzie zapytali go: „Jak pan może napisać te swoje 300 stron?”, a on mówi: „Ja po prostu każdy rozdział traktuję jak oddzielną książkę, gdybym przez chwilę pomyślał, że ja muszę 300 stron napisać, to nerwica nie pozwoliłaby mi na to”.

Ja również piszę jedno, drugie, trzecie opowiadanie, wprowadzam wątek główny, który skleja mi to w całość. Nie jestem w stanie napisać powieści wielowątkowej i wiem, że nigdy jej nie napiszę, nie mam takiego umysłu.

 

Wykorzystujesz prawdziwe historie?

 

Jasne, dziewięćdziesiąt procent tych opisanych ma swoje źródło w prawdziwych wydarzeniach. Oczywiście uprawiam prawdziwe zmyślenie. Więc ja sobie rzeczywistość po swojemu przerabiam. Jest taki cytat z Zagubionej Autostrady: „Lubię pamiętać rzeczy po swojemu, nie do końca tak jak się wydarzyły”. No i tak to właśnie u mnie wygląda. Co nie zmienia faktu, że rdzeń każdej z opowieści jest zawsze głęboko osadzony w rzeczywistości. Oczywiście, jeśli chodzi o wątek główny, to nie spotkałem człowieka, który chciałby wszystko robić po raz ostatni, to jest wymyślone, okej, ale za to główny bohater składa się z wielu ludzi, których znam, bardzo wielu ludzi…

 

Twój bohater mówi: „Pierwszy raz. Tylko to ma jakąkolwiek wagę. Smak. Wszystko, co potem, jest już tylko odbiciem odbicia. Dlatego zwiększamy dawkę. (…). Tylko pierwszy raz ma jakieś znaczenie.” Pierwszy raz, pierwsze wrażenie jest niepowtarzalne, nigdy nie będzie już tak samo i nigdy już nic nie będzie takie samo.

 

Tak, nic. Dlatego on dochodzi do wniosku, że jedyne emocje, które mogą być porównywalne, to są te razy ostatnie. Bo wyobraź sobie, że nagle mówisz: „No dobra, to będzie mój ostatni raz. Już nigdy tego nie zrobię”. No, to kurczę jest wrażenie, jest. Chcesz dotknąć, poczuć, zapamiętać… Tylko tego najczęściej nie wiemy, który z razów jest ostatni. I o tym jest ta książka. Że bohater postanowił wiedzieć. I to doprowadziło go do ekstremum.

Oczywiście nie wszystkie razy pierwsze czy ostatnie muszą być jakoś specjalnie spektakularne. Ja na przykład pamiętam, kiedy pierwszy raz sam zawiązałem sobie buty. Wcześniej robili to rodzice albo nosiłem takie na rzepy. No, a potem mi się udało, bo bucik rozwiązał mi się przy innych dzieciach i nie chciałem, żeby się śmiały. Wiązanie butów trudno porównać do tych pierwszych razów, które pamięta się całe życie, jak pierwszy seks czy pierwszy raz, gdy się zamieszkało samemu. A jednak pamiętam to.

Zauważ, jak wiele starszych osób sięga do tej magazynowanej gdzieś pamięci pierwszych razów. To ciekawe, że pod koniec życia nie są w stanie zapamiętać, gdzie w domu trzymają kubki, ale ze wszystkimi szczegółami opowiedzą, jak to było, gdy po raz pierwszy zrywali z rodzicami, załóżmy, jabłka w sadzie. Zbliżanie się do ostatnich razów uruchamia pamięć o pierwszych razach. A więc jest tu jakaś głęboko ukryta w naszej ludzkiej naturze korelacja.

 

Twojemu bohaterowi nie zawsze wychodzą te ostatnie razy. Choćby jego ostatnie słowa: „Nie, nie trzeba – tyle po mnie zostanie”.

 

No, nie wychodzą mu. To był element trochę komiczny, na przełamanie. Ja nie potrafię traktować wszystkiego tak na 100 procent, na poważnie, więc takie elementy muszą się pojawić, co w rezultacie paradoksalnie dodaje tragizmu całej postaci. Bohater zdaje sobie sprawę, że to wszystko jest bez sensu, tak naprawdę. Jeśli idziesz jego tropem, chcesz być sam sobie panem, panem swojego życia i śmierci, chcesz to kontrolować, wiedzieć, że dziś siedzisz po raz ostatni na tej ławeczce, a na samym końcu okazuje się, że nie jesteś w stanie tego przewidzieć, to wszystko staje się tak naprawdę idiotyczne. I tu po raz kolejny zbliżamy się do tragifarsy, która jest mi tak bliska. Widzisz, nie oszukam przeznaczenia.

 

Czym jest dla ciebie normalność?

 

A skąd to pytanie?

 

Tak mi się nasunęło, kiedy dziewczyna bohatera mówi: „może psa adoptuj ze schroniska”.

 

Normalność – chodzi o obraz, jak to się mówi „straszni mieszczanie”, jakaś masa, która jest zawsze pośrodku, ani gorąca, ani zimna – cały czas letnia. Apartament, kredyt, furka, pies nie jako przyjaciel, a chwilowa zabawka, która cieszy oczy, dopełnienie idealnego obrazka idealnej parki, wszystko to mnie jakoś przerażało zawsze, ale to jest moje zdanie. Może to jest jakiś defekt, który jest we mnie. Dużo osób piszących czy parających się sztuką ma ten defekt. To nigdy nie są do końca normalni ludzie. Normalność kojarzy mi się z dusznością. Tylko w tym przypadku, nie chodzi o to, że bohater jest pretensjonalny: „Ja jestem artystą, ja wszystko pierdolę, wy jesteście więźniami Babilonu w tych swoich pracach i domkach”. To nie o to chodzi. Te słowa padają, kiedy widać, że on ma jakiś problem, ma w sobie jakiś głęboki ból. Ta normalność posłużyła mi tutaj, bo chciałem pokazać, że pomiędzy ludźmi jest czasem jakieś głębokie niezrozumienie i takie przestrzenie pustki i samotności. I odpowiedzią na to nie może być normalność, schemat. Wtedy normalność staje się pętlą na szyi.

Ja całe życie, odkąd pamiętam, od najmłodszych lat, utrzymywałem się sam. Do dziś pracuję zawodowo, nie jestem oderwany od świata, jestem w nim osadzony, nie oceniam go z boku jako ktoś lepszy. Mogę pisać o korpo, bo pracowałem w korpo, mogę pisać o bójkach ulicznych, bo dużo się biłem, mogę pisać o biedzie, bo wiem, co to jest. I normalność tak samo. Uważam, że to daje mi prawo do oceny, mogę krytykować, bo ja to przeżyłem.

 

Relacja między bohaterem a jego dziewczyną. Pomiędzy nimi czuć silne uczucia, ale jednak nie potrafią się porozumieć.

 

To jest tak, że my cały czas się zmieniamy. Jedni bardziej, inni mniej, ale zmienia nas życie, doświadczenia, czasem zgryzota. A czasem nawet za dużo szczęścia. Możemy wejść w jakiś związek, będąc podobnymi jak dwie krople wody, a wychodzić z niego prawie jako przeciwieństwa. Ludzie nie zawsze rozstają się, ponieważ na starcie byli źle dobrani, albo ujawniły się u nich – nazwijmy to – „wady ukryte”. To życie nas zmienia. Najgorsze jest to, że często się tego nie zauważa, bo to są mikrozmiany, codziennie po troszeczku. I kiedy przychodzi kryzys, moment graniczny – otwieramy oczy. Ale bywa, że jest za późno, i metody, które chcemy zastosować, by ratować związek, są niewspółmierne do sytuacji. Bo to są metody odpowiednie na tego „starego” partnera, a jego już trochę nie ma. I z taką sytuacją mamy do czynienia w książce. Partnerka głównego bohatera zaczyna zauważać kryzys, ale chce go leczyć metodami, które może zadziałałyby kiedyś. Gdy byli po prostu szczęśliwą parką z korpo. Tylko, że on od jakieś czasu już z tego miejsca abdykował.

No, ale ona potem się przecież reflektuje! Przecież przekazuje mu, żeby spotkali się w czerwcu, bo wtedy jest sylwester. Tylko oni wiedza, że obchodzą sylwestra w czerwcu, więc ona wykorzystuje jakby ich sekretny język. Coś o czym dawno już zapomniała. Więc jednak zauważa, że aby do niego dotrzeć, musi z nim rozmawiać całkiem inaczej niż dotychczas. No i tu jest ta pozytywna refleksja. Ludzie się zmieniają, ale jest pewien rdzeń, który jest niezmienny, uważam. Jakiś tajemny wspólny język. Dopóki umiemy się nim porozumieć – jesteśmy w stanie się uratować.

 

Zatrzymało mnie takie zdanie: „Pociąg uziemiał, a więc zwracał wolność. Zwracał wolność, a więc zabierał nadzieję”.

 

Pamiętam to zdanie, to jest jedno z tych, które po prostu przyszły. Nie jestem w stanie tak krok po kroku powiedzieć, z czego ono wynikało. Ja dużo piszę w takim minitransie i czasem niektóre z tych rzeczy zostawiam. Na czuja. Bo wydaje mi się, że jakoś zawierają w sobie istotę książki. No więc w sumie jest nierozbieralne na czynniki pierwsze. Gdybym jednak już musiał gdzieś szukać tropów, to powiedziałbym, że bohater często traci kontrolę nad rzeczywistością. Popada w stany, których staje się niewolnikiem. Maszyneria pociągu sprawia, że wraca na ziemię, ale ten powrót… no właśnie, czy jest do czego wracać tak naprawdę?

 

Mówisz o doświadczaniu, przeżywaniu pewnych rzeczy, dlatego mam pytanie – ile „rzeczy ostatnich” przetestowałeś na sobie?

 

Bardzo dobre pytanie, muszę przyznać. Kiedyś robiłem sobie takie ćwiczenia, co by to było, gdyby to był mój ostatni wyjazd w góry, ostatni zachód słońca, ostatni koncert, ostatnie lato i tak dalej. To strasznie pomaga docenić życie. Ja jestem trochę skażony, bo strasznie wpłynęła na moją psychikę śmierć ojca, to się stało tak nagle. Wydaje mi się, że wtedy coś mi się przestawiło w głowie i zacząłem patrzeć na życie jako bardzo kruche, bardzo, bardzo, bardzo kruche. Zacząłem być łapczywy, pochłaniać życie, czasami nawet w zbyt dużych porcjach, co nieraz prowadziło do dosyć bolesnych, powiedzmy, zakrztuszeń… No, ale tak już jest, jak się igra z razami pierwszymi i ostatnimi.

Wchodzimy już bardziej na jakieś psychologiczne tematy, ale uważam, zresztą to powtarzają wszyscy duchowi guru, że problemem człowieka jest to, że cały czas żyje albo przeszłością, albo przyszłością. Rozpamiętuje, co było, martwi się tym, co będzie jutro, zamiast skupić się na tym, co jest teraz. Takie ćwiczenie, że to jest ostatni raz, na przykład na tej ławeczce, że ostatni raz tak sobie siedzimy i gadamy, to nagle cię osadza w tym momencie. Sprawia, że każda chwila staje się ważna. Bo przecież któregoś dnia, któraś ławeczka będzie ostatnia…

 

– Przed czym tak gnamy, albo za czym?
– Przed tym co było, albo za tym co będzie…
– Może warto się czasem zatrzymać?
– Pewnie tak…
– I poczuć.

Jak kupić „Rzeczy ostatnie”

 

Piotr Lenarczyk

 

Dagmara Pułaczewska
Dagmara Pułaczewska

 

PODZIEL SIĘ

Do góry