To nie jest tylko powieść o Nowej Rudzie
Z Rafałem Różewiczem rozmawia Karol Maliszewski

 

 

Dlaczego z bogatej historii Nowej Rudy/Neurode wybrałeś rok 1945? Co Cię bezpośrednio zainspirowało, co skłoniło?

Wszystko zaczęło się około roku 2006, kiedy uczęszczałem do miejscowego liceum i w internecie po raz pierwszy zobaczyłem stare fotografie Nowej Rudy. Oczywiście wiedziałem, że nasze miasto leżało kiedyś w granicach Niemiec, ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć flagę ze swastyką powiewającą na noworudzkim ratuszu. Pamiętam nawet tę stronę, nazywała się Nowa Ruda na starych fotografiach i były na niej fantastyczne przedwojenne pocztówki i zdjęcia. Było to dla mnie spore odkrycie. Już wtedy postanowiłem, że z tą wiedzą muszę w przyszłości „koniecznie coś zrobić”. Nieco później wpadł mi w ręce fascynujący Przewodnik historyczno-turystyczny Nowej Rudy Andrzeja Behana, mojego nauczyciela historii. Przewodnik spotęgował we mnie chęć zajęcia się tym tematem na gruncie literackim, ponieważ już wtedy miałem za sobą pierwsze nieśmiałe próby poetycko-prozatorskie i w zaciszu miejscowej biblioteki z wypiekami na twarzy przeglądałem publikacje Noworudzkiego Klubu Literackiego OGMA. A więc wszystko działo się w podobnym czasie: lokalna literatura, lokalna historia, bliscy, a zarazem dalecy Niemcy… To wszystko było dla mnie bardzo interesujące i stanowiło niejako odskocznię od historii w szerszym ujęciu, globalnym, którą miałem na co dzień na lekcjach. Dlatego w głowie zaczęła kiełkować mi myśl, żeby napisać kiedyś powieść o niemieckiej Nowej Rudzie. Właściwie od razu wiedziałem, że chcę ją napisać z perspektywy niemieckiej i że głównymi bohaterami będą młodzi Niemcy. Za tą decyzją stało konkretne zdjęcie z początku XX wieku, które znalazłem na wspomnianej stronie. Przedstawiało dzisiejszą ulicę Fredry, słynny dom z płaskorzeźbami, pomnik św. Jana Nepomucena i dzieci bawiące się na ulicy wyłożonej kostką. Coś było w tym obrazie zarazem bliskiego, jak i obcego. Wyczułem tajemnicę, którą zapragnąłem poznać. I jak sobie teraz to podliczam, to połowa życia upłynęła mi na myśleniu o tej książce i na jej pisaniu. Mam dziś 32 lata, a przez 15 lat ta książka siedziała we mnie. Kawał czasu i dobrze, że Jacek Bierut w końcu ją wydał, bo uwolnił mnie od tej tematyki.

A dlaczego 1945? Ta przemiana niemieckiej Neurode w polską Nową Rudę również i dla mnie była interesująca. Często zadawałem sobie pytanie: jak to się zaczęło i co się stało z poprzednimi mieszkańcami? Dziadek, który przyjechał tutaj właśnie w 1945 roku niewiele na ten temat mówił, choć często opowiadał o wojnie, wrześniu, chowaniu się w polu ziemniaków, wywózce na roboty i powrocie na sowieckim czołgu. Wspominał tylko, że kiedy przyjechał, to w Nowej Rudzie stacjonowali Rosjanie i w fabryce Kruppa, zanim przemianowano ją na Dolnośląskie Zakłady Przemysłu Jedwabniczego „NOWAR”, w czasie wojny produkowano lufy do czołgów. Tyle wiedziałem. A potem przyszły jakieś pojedyncze artykuły w internecie, książki miejscowych pasjonatów historii i nagle się okazało, że ulica Piastów, przy której mieszkałem przez pierwsze lata mojego życia, wcześniej nosiła nazwę Adolfa Hitlera. Pociągała mnie ta totalna zmiana wszystkiego w życiu miasteczka, począwszy od zmiany nazw ulic, a na „wymianie” mieszkańców kończąc.

Za wyborem konkretnej daty stoi jeszcze jedna historia, właściwie rodzinna legenda. Kiedy byłem kilkuletnim chłopcem i mieszkałem w poniemieckim domu przy tej ulicy Piastów, odwiedziła nas stara Niemka, która do 1945 roku mieszkała w naszym mieszkaniu. Niczego z jej niezapowiedzianej wizyty nie pamiętam, ale podobno dostałem od niej jedną markę, żebym włożył ją sobie do banku… A więc przed tym rokiem stanowiącym cezurę w dziejach miasta byli jacyś inni ludzie, mówiący w innym języku, noszący w sobie historie domagające się opowiedzenia. Postanowiłem ich „poznać”. I skończyło się na tym, że napisałem Land.

Jak wyglądało poszukiwanie źródeł? Co przeczytałeś, z kim rozmawiałeś, żeby zaopatrzyć się w wiedzę historyczną dotyczącą tamtego okresu?

 

Pierwszą książką był oczywiście wspomniany przewodnik. Potem przetłumaczone na język polski kroniki Josepha Wittiga, piewcy Ziemi Noworudzkiej, ale też kontrowersyjnej postaci, o czym jeszcze sobie powiemy. Następnie były wspomnienia Ryszarda Rybki, publikacje Tadeusza Biedy, czy świadectwa pierwszych polskich osadników opisane w książkach o kompleksie Riese. Podczas prac nad książką czytałem również wiele powieści niezwiązanych z historią Nową Rudy, ale opowiadających o tamtym burzliwym czasie, o Ziemiach Uzyskanych (celowo używam tej nazwy), przesiedleniach i wysiedleniach. Pamiętam, że spore wrażenie zrobił nam mnie Wypędzony Jacka Inglota. Ale już Ocalenie Atlantydy Zyty Oryszyn, styl i język tej książki zwaliły mnie z nóg. Kapitalna powieść. Tak samo jak Początek Andrzeja Szczypiorskiego. Z kolei pomysł na wątek przygodowy pojawił się po lekturze książki Prawo i pięść Józefa Hena. Co ciekawe, najważniejszą bodaj książkę z tego nurtu, czyli Hanemanna Stefana Chwina, przeczytałem na samym końcu, właściwie kiedy dopieszczałem ostateczną wersję mojej powieści. Dlaczego? Po prostu przez lata bałem się tej książki, bałem się, że wszystko pomyliłem. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca.

Wśród moich lektur znalazły się: Werwolf. Brunatni pogrobowcy Hitlera Pierra Biddiscombe’a, w której znalazłem informację o porwaniu przez Niemców polskich osadników w Nowej Rudzie, i które to porwanie leży u podstaw wątku przygodowego, Poniemieckie Karoliny Kuszyk, Suche i wilgotne Jonathana Littella, Kobieta w Berlinie anonimowej kobiety przebywającej w 1945 roku w stolicy III Rzeszy, Niemiecka jesień Stiga Dagermana, Dziennik z Breslau Willy’ego Cohna, Ciemność w południe Arthura Koestlera i jeszcze wiele innych. Specjalne podziękowania należą się Agnieszce Kłos, która podsunęła mi wiele przydatnych materiałów.

Ponadto miałem dużo szczęścia, że kiedy pracowałem nad powieścią, ukazały się książki Marka Cybulskiego pt. Nowa Ruda Neurode. Tajemnice, zagadki, historia, stanowiące dla mnie cenne źródło wiedzy.

Nie mogę też nie wspomnieć o książce owianej legendą, a wydanej w latach sześćdziesiątych, którą po latach udało mi się zdobyć za grosze na Allegro. Mam na myśli powieść Mariana Bekajły i Bronisława Wiernika pt. Kto zabił Szańca? Opowiada ona o roku 1945, kształtowaniu się polskości na Ziemiach Uzyskanych na przykładzie małego, górniczego miasta… Dla zainteresowanych: jest to wdzięczna, trochę awanturnicza opowieść z prawdziwą historią w tle, choć nazwa naszego miasta w ogóle w niej nie pada. Po raz pierwszy powiedział mi o niej Twój syn Kornel, kiedy bodajże w 2011 roku wspólnie jechaliśmy tym samym pociągiem. Z tą książką wiąże się ciekawa anegdota. Mając już połowę napisanej powieści, wziąłem się za lekturę Kto zabił Szańca? i okazało się, że po pięćdziesięciu latach napisałem bardzo podobną rzecz, nie znając zupełnie publikacji Bekajły i Wiernika. Byłem zaskoczony, bo znalazłem te same wątki co u siebie, co więcej, nawet podobnie rozrysowane sceny. Duchy, reinkarnacja, międzypokoleniowa więź? Skończyło się na tym, że swoją mocno przerobiłem, żeby uniknąć podobieństw. Jednocześnie ta historia utwierdziła mnie w przekonaniu, że to, co napisałem, jest wiarygodne.

My, noworudzianie, wyczytamy z tej książki chyba więcej niż inni, którzy nie widzą topografii i obcy im jest specyficzny duch miejsca. Co w takim razie myślisz o uniwersalności tej opowieści?

 

Nowa Ruda, mimo całej swojej wyjątkowości w oczach mieszkańców i lokalnych historyków, których sobie bardzo cenię, na tle tamtego okresu jest jednym z wielu miast, przez które przetoczył się walec historii. Ot, kolejne niemieckie miasteczko, które na skutek przesunięcia granic przeszło we władanie polskie. Takich miast na Ziemiach Uzyskanych są dziesiątki. Pewnie gdybym urodził się i mieszkał w Lubaniu (tylko przedwczesna i nagła śmierć babci spowodowała, że urodziłem się w Nowej Rudzie), to zapewne akcja mojej powieści działaby się gdzie indziej. Jestem pewien, że tamta książka byłaby dość podobna do tej, która właśnie się ukazała. Znaleźliby się odpowiednicy moich bohaterów, bo te wszystkie miasta łączy rok 1945 i to, co działo się potem. W tym sensie Land nie jest powieścią o Nowej Rudzie, lecz o wielu miastach, które na skutek zakończenia działań wojennych spotkał podobny los. Pewnie my, noworudzianie, dopowiemy sobie resztę, bo owszem, jest coś specyficznego w Nowej Rudzie, że wielu chce o niej pisać. W moim przypadku prawda jest jednak taka, że akcję książki umieściłem w tym mieście, bo się w nim urodziłem, mieszkałem przez dwadzieścia lat i gdzieś musiałem ją umieścić, najlepiej w okolicy, którą dobrze znałem. Podsumowując: Land to uniwersalna opowieść o małych poniemieckich miastach na przykładzie jednego z nich – Nowej Rudy.

Zawsze zastanawiał mnie fenomen pierwszych lat po wojnie, ten wielki ferment społeczny i narodowościowy. Jednych już wypędzono, drugich właśnie wypędzano. Z książki księdza Białowąsa, o którym wspominasz w swojej powieści, wynika, że w Nowej Rudzie według spisu z 1946 roku mieszkało „6520 Polaków, 3600 Niemców, 861 Żydów, 4 Rumunów, 3 Jugosłowian, 2 Amerykanów, 2 Czechów, 2 Włochów, 1 Litwin i 1 Węgier”. Taki wielki tygiel, z którego miało się wyłonić jakieś nowe życie…

 

W Kto zabił Szańca? jednym z bohaterów powieści jest Jugosłowianin tymczasowo przebywający w Nowej Rudzie. Długo zastanawiałem się nad tym, skąd on się tam wziął, a potem dotarłem do spisu, który przytaczasz i wszystko stało się dla mnie jasne. Faktycznie, to był prawdziwy narodowościowy tygiel, ludzie przyjeżdżali i wyjeżdżali, wracali do swoich ojczyzn po wojennej zawierusze, byli miesiąc, dwa, pół roku, a potem znikali, żeby zrobić miejsce tym, którzy przyjeżdżali z myślą osiedlenia się tutaj przynajmniej na jakiś czas. Nową Rudę w pierwszych miesiącach po wojnie wyobrażam sobie jako miasto w nieustannym ruchu, tymczasowe dla bardzo wielu osób. Dopiero w kilka lat po wojnie to wszystko zaczęło się stabilizować, kiedy było już pewne, że Neurode pozostanie polską Nową Rudą, Niemcy wyjadą, a żadni Czesi z południa już nie będą nam grozili odebraniem Ziemi Kłodzkiej. Ta jednak pewność była zbudowana na bardzo kruchych fundamentach, właściwie do lat siedemdziesiątych, jak opowiadała mi ciocia, panowało przekonanie wśród mieszkańców, że w każdej chwili mogą wrócić tutaj Niemcy. Skład narodowościowy miasta się ustabilizował, lecz świadomość tymczasowości miejsca pozostała, zwłaszcza że już w latach 50. i 60. Niemcy zaczęli przyjeżdżać z powrotem, łazić wokół swoich dawnych domów, częstować dzieci cukierkami, o których szeptano, że są zatrute… Zatem tak, nowe życie, jednak podszyte głębokim niepokojem.

Dlaczego nie „Miłada”, a „Land”? Tutaj musimy odsłonić tajemnice powstawania książki, ścieranie się dwóch wersji. Niech czytelnicy wiedzą, ile lat ciężkiej pracy stoi za gotową już książką.

 

Praca nad książką przypominała drogę przez mękę. Pierwszą wersję napisałem już w 2015 roku. Miała następujące tytuły: Heimat, Pies heimatański, potem Miłada. Do teraz nie umiem odpowiedzieć sobie na pytanie, co takiego Miłada, poza tym, że jest imieniem pięknym i czeskim, choć przeze mnie spolszczonym, miała symbolizować w mojej książce. Chyba chciałem jakoś uwypuklić motyw czeski, „tego trzeciego’, który stoi z boku i wszystko opisuje. Z tytułu Land jestem natomiast bardzo zadowolony. To takie ucięte Vaterland, które oznacza ojczyznę. Ale w 1945 roku Nowa Ruda nie była już „ojczyzną” dla Niemców, ani tym bardziej nie była nią jeszcze dla Polaków. A więc Land, kraj, grunt, teren, bezimienna kraina… gdzie spotykają się wszyscy na jakiejś ziemi, bo gdzieś muszą się spotkać. I muszą ponownie nadać jej głębsze znaczenie, z Landu uczynić Vaterland. Tytuł można interpretować jako powrót do tego, co pierwotne, do źródeł, do początków.

Obecna, wydrukowana wersja jest dość mocno osadzona w konkretnym miejscu i czasie. Akcja dzieje się w 1945 i w 1946 roku. Poprzednie wersje zawierały obszerny wątek współczesny, w dodatku główny bohater – Karl Neumann – był inaczej zbudowany, właściwie jego postać uległa całkowitemu przeobrażeniu. Przez pewien czas trochę żałowałem, że usunąłem wątek Franza Eckerta, kompozytora wywodzącego się z Neurode i twórcy hymnu Japonii obowiązującego po dziś dzień. To nietuzinkowa postać o sporym potencjale powieściowym, jednak zasługująca na osobny tekst. Nie mogłem dla niej znaleźć odpowiedniego miejsca w książce, więc mówiąc brutalnie – ostatecznie z niej „wyleciała”. Jak również kilka innych wątków, w tym katastrofa kolejowa w Ludwigsdorfie, obecnie Ludwikowice Kłodzkie, która miała miejsce na początku 1945 roku. Pociąg z rannymi niemieckimi żołnierzami wskutek awarii w jednym z wałbrzyskich tuneli zaczął się cofać po stromym zboczu, aż rozpędzony spadł w przepaść, właśnie w okolicach Ludwikowic. I to było nawet nieźle opisane, ale trzeba znać umiar.

Dlatego zrezygnowałem z chęci stworzenia rozciągniętej na lata panoramy stosunków narodowościowych, którą w Galicyjskości zaproponował Łukasz Saturczak. Bo mogłoby się nie udać, choć muszę przyznać, że książka Saturczaka skłoniła mnie do podjęcia tego typu prób.

Ważną zmianą jest też język, którym się posłużyłem. W ostatecznej wersji sporo jest elementów gwarowych, wcześniej tego nie było, a teraz postacie posługują się gwarą południowej Wielkopolski, gwarą kielecką, lwowską, warszawską, sieradzko-wieluńską itd. Do tego, żeby polscy osadnicy mówili różnie, przywiązałem ogromną wagę. Podczas lektury Kto zabił Szańca? irytowało mnie, że wszystkie postaci mówią jednolitą, standardową polszczyzną, co w 1945 roku na noworudzkiej ziemi nie było możliwe, bo każdy był „skądś” i gadał po swojemu, więc o żadnej standaryzacji i poprawności nie mogło być mowy, ta przyszła później. W książce jest taka scena w knajpie, gdzie spotykają się wszyscy i każdy mówi w swoim języku. Stworzenie jej kosztowało mnie bardzo dużo wysiłku, ale do dziś ta scena jest jedną z moich ulubionych, bo wydaje mi się, że bardzo dobrze oddaje ówczesne językowe zróżnicowanie.

Znałem pierwszą wersję, teraz przeczytałem drugą. Dużo pracy, wielkie zmiany. Wszystkie na plus, tylko słowniczka szkoda. Bardzo by się czytelnikowi, nawet temu miejscowemu, przydał w plątaninie nazw polskich i niemieckich.

 

Myślałem o zostawieniu słowniczka, ale finalnie bardziej mi zależało na tym, żeby z tej historii uczynić opowieść uniwersalną, której akcja dzieje się co prawda w Nowej Rudzie, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby czytelnicy z innych miast mogli się z nią utożsamiać. Słowniczek ograniczyłby wydźwięk tej opowieści, uczyniłby z niej ciekawostkę dla samych noworudzian. Co nie znaczy, że nie mam świadomości, że tę książkę napisałem przede wszystkim dla mieszkańców Nowej Rudy. Niemniej, w większości miast takich jak  Neurode/Nowa Ruda istniały ulice: Adolfa Hitlera, Cmentarna, Kolejowa, Kościelna, Piastów… Noworudzianie, jeśli zechcą, i tak odnajdą się w topografii, natomiast czytelnik „spoza” te „standardowe” nazwy ulic będzie mógł przywołać w kontekście swoich miejscowości. A powieść zyska wymiar uniwersalny. Chodziło mi o to, żeby każdy czytelnik mieszkający w poniemieckim mieście miał szansę w Nowej Rudzie odnaleźć fragment swojego miasta. Czas pokaże, czy mi się udało.

Osobną kwestią pozostają pewne zmiany, które postanowiłem wprowadzić na użytek czytelnika z zewnątrz. Dlatego nie piszę na przykład o kopalni „Ruben”, tylko o polu „Ruben”, które następnie staje się polem Piast”, żeby łatwiej było zrozumieć tę transformację z niemieckiego w polskie. Bo w rzeczywistości nazwa „Ruben” za „Niemca” odnosiła się do całej kopalni w Nowej Rudzie, dla odróżnienia od kopalni „Johann Babtista” w Słupcu, dawniej Schlegel. Po 1945 roku, chyba w 1948 roku te kopalnie wraz z kopalnią w Przygórzu połączono w jedną pod nazwą KWK Nowa Ruda (mariaż trwał kilka lat, po czym je rozdzielono, żeby w latach siedemdziesiątych połączyć ponownie), a oddzielne do tej pory kopalnie stały się polami wydobywczymi: „Piast”, „Jan” itd. Dlatego używam tutaj skrótu myślowego. Mogłoby się to wydawać skomplikowane i mało zrozumiałe dla osób postronnych, dlatego w powieści postanowiłem maksymalnie uprościć tę kwestię. Było pole „Ruben”, jest pole „Piast” i wszyscy wiedzą o co chodzi. Poza tym to beletrystyka, a nie podręcznik do historii.

W pierwszej wersji nie było zastrzeżenia, że zbieżność imion i nazwisk jest przypadkowa. Teraz ten wpis pojawił się. Czy obawiasz się kontrowersji, może pretensji niektórych mieszkańców Nowej Rudy, jakiegoś ciągania po sądach?

 

Postacie występujące w książce można spokojnie uznać za postacie historyczne, które przeplatają się z tymi fikcyjnymi. Podobną rzecz zrobił Inglot w Wypędzonym, dzięki czemu powieść zyskała na wiarygodności. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby profesor Joseph Wittig, czy pierwszy polski burmistrz Nowej Rudy Edward Miernik występowali pod przybranymi nazwiskami. Chociaż w Kto zabił Szańca? ksiądz Józef Listopad występuje pod nazwiskiem Grudzień… Miałem z tego niezły ubaw w trakcie lektury, ale w tamtych czasach było to zrozumiałe. Kiedy powieść miała swoją premierę, wiele osób w niej opisanych jeszcze żyło, a i czasy były inne niż teraz. Dziś żyją co najwyżej ich potomkowie, którzy raczej nie dowiedzą się o mojej książce. A jeśli nawet dostanę wezwanie do sądu, to po to jest ta notka, że owszem – nazwisko, profesja, fragmenty życiorysu, to wszystko się zgadza, ale reszta należy do sfery wyobraźni i jest literaturą.

Przykładem niech będzie zasłużony dla Neurode burmistrz Alfred Beckstein, z którego zrobiłem Żyda, choć żadnych informacji na ten temat nie znalazłem. Na jego przykładzie chciałem jednak pokazać, że kiedy zaczęły się prześladowania Żydów w III Rzeszy, a które opisuję w rozdziale poświęconym cukiernikowi Friedemannowi, wielu Żydów było zaskoczonych, że ktoś nazywa ich Żydami. Bo wcale Żydami się nie czuli, gdyż od lat uważali się za Niemców i  utożsamiali z kulturą niemiecką. Zresztą wielu niemieckich Żydów poległo za cesarza Wilhelma II w okopach Wielkiej Wojny. Wymowna jest więc scena, w której Friedemann nuci przebój Marlene Dietrich. Tego typu oskarżenia były więc dla nich co najmniej zaskakujące. Toteż w mojej powieści jest taki fragment, w którym próbuję wytłumaczyć narastającą pustkę wokół Friedemanna i jego cukierni. Beckstein i jemu podobni postanawiają symbolicznie wybrać nieszczęsnego Friedemanna, o którym wszyscy wiedzieli, że był Żydem, na ofiarę złożoną Bogu, naiwnie wierząc, że to zakończy prześladowania i podejrzenia rzucane na nich samych. Jak się niebawem okaże – jest to dopiero początek, a kilka lat później płonie już Nowa Synagoga w Breslau i ma miejsce Kryształowa Noc. Ten więc fragment, że jeszcze doprecyzuję, miał ukazać pewien rozpad społeczności zainicjowany przez Niemców, których to samo spotyka po wojnie.

I jeszcze nasz profesor Wittig. W jednej ze scen nosi okulary, choć chyba ich nie nosił, a przynajmniej na zdjęciu, na którym trzyma figurkę Maryi, a które z kolei posłużyło do stworzenia powieściowej sceny, ich nie ma. Na podstawie takiej drobnostki chciałem jednak pokazać różnice występujące między Polakami i Niemcami, różnice cywilizacyjne. Polacy w większości noszą staromodne cwikiery, czyli binokle, odmianę okularów na sprężynce, natomiast Wittig nosi już modniejsze okulary z uchwytami na uszach (na które dziś mówimy po prostu „okulary”), a które pod koniec lat 40. całkowicie wyparły cwikiery.

Jak widzisz, dużo w mojej powieści jest historii, ale dużo też literatury.

Udało się w książce oddać dziwny nastrój końca wojny i początku pokoju, jakiegoś rozdarcia, niepokoju, histerii. A to wrażenie potęguje udana konstrukcja, połączenie czegoś dramatycznego i przygodowego z lirycznym i poetyckim.

 

Cieszy mnie to. Jest to też książka o próbach wyparcia przeszłości, roli pamięci i próbach ogarnięcia powojennego chaosu. To książka o dojrzewaniu i poszukiwaniu czegoś autentycznego i stałego w czasach bardzo niepewnych, mimo że skończyła się wojna i wszystko powinno być już ustalone. Tak jednak nie jest, idzie bowiem „nowe”, ale nikt nie wie, co to takiego i co się pod tym kryje. Długo nad tą książką pracowałem, ostatnia wersja powstała na dwuletnich warsztatach prozatorskich organizowanych przez Jacka Bieruta. Jako jedyny przyszedłem wówczas z gotową już książką, a wyszedłem z książką zupełnie inną, która z poprzednią, pod względem formy i języka, ma niewiele wspólnego. A że to jest poetyckie? Miło czytać, ale bez tej szczypty poezji chyba nie mogło się obejść, kiedy za prozę zabrał się poeta (śmiech).

Wprawdzie Białowąs o tym nie pisał, ale ta mieszanka narodowościowa i kulturowa jeszcze bardziej się skomplikowała, gdy zaczęli przybywać reemigranci z Francji i Belgii, górnicy. I tu historia Jeana Kądzieli – na ile skonstruowana, a na ile wyczytana z ówczesnych gazet?

 

Tworząc postać Kądzieli wiedziałem, że w mojej rodzinie mieliśmy wujka „Żaka”, który przyjechał tutaj z Francji. Nawet go poznałem. Niemniej postać Kądzieli jest zbudowana właściwie od zera, nie ma swojego odpowiednika. To dość cwana postać, utkana z różnych aluzji i detali. Przede wszystkim mówi o sobie, że jest repatriantem, co nie może być prawdą, ale w tamtych czasach komunistyczne władze nadużywały tego słowa, dlatego nawet przymusowi przesiedleńcy z Kresów określani byli mianem „repatriantów”. Na Kądzielę „repatriant” wołają również przesłuchujący go oficerowie śledczy Urzędu Bezpieczeństwa. Nie tylko prowokują go i sprawdzają, czy ma coś wspólnego z wrogim hasłem namalowanym na dole w kopalni, lecz przy okazji wpisują się w piękną narrację o uciemiężonym ludzie powracającym na łono ojczyzny. Kądziela jest reemigrantem, a nawet emigrantem, bo urodził się w rodzinie emigrantów z Polski, już we Francji. Prawdopodobnie siedział tam w więzieniu, bo dość szybko przystosowuje się do życia w noworudzkiej celi w piwnicach dawnej willi rodziny Nave, choć ma problem z dostosowaniem się do warunków życia panujących w Nowej Rudzie. Po wypadku w kopalni, w którym traci palce jednej ręki, wypiera się tej utraty i robi to też trochę narrator, od którego nie dowiadujemy się, o którą rękę chodzi, a co okaże się kluczowe w kontekście dalszych scen z udziałem Kądzieli. Jean nie docenia tego, że wypadek przytrafił mu się niemal tuż pod powierzchnią ziemi, w zasadzie na głębokości, na której nawet w tamtych czasach górnicy już niemal nie fedrowali, względnie okazjonalnie (tutaj za inspirację posłużył mi wypadek w kopalni węgla kamiennego w Trzebini, który w latach dwudziestych XX wieku wydarzył się zaledwie 60 metrów pod ziemią). Jean nie docenia tego, że miał przysłowiowe szczęście w nieszczęściu, biorąc pod uwagę katastrofę w tej samej kopalni, jeszcze pod nazwą „Ruben” w 1941 roku, kiedy to wyrzut gazów i skał na głębokości kilkuset metrów doprowadził do śmierci, o ile się nie mylę, 186 górników, w tym angielskiego jeńca wziętego do niewoli pod Dunkierką. Nie akceptuje więc utraty palców, losu mieszkańca tych ziem, który każdego dnia musiał mierzyć się z jakimś rodzajem straty. Jest więc kimś „obcym”, niemogącym znaleźć sobie miejsca ani we Francji, ani w Polsce. Tak naprawdę zostaje skazany w pokazowym procesie politycznym nie dlatego, że przyznaje się do bycia szpiegiem na usługach obcych mocarstw, lecz dlatego, że nie umie się dostosować i być noworudzianinem.

Jeszcze wcześniej jest taka scena, w której major Świtaj podsuwa mu do podpisania zeznania, stuka palcami o blat, co jest jawną prowokacją z jego strony i niejako wyzwaniem na pojedynek. I choć później co prawda domyślamy się, że jednak to i owo Kądziela podpisał, to w tej scenie nie wiemy, czy nie podpisuje papierka dlatego, że nie umie się podpisać drugą ręką (np. lewą), czy dlatego, że nie chce. To dość tajemnicza i niejednoznaczna postać pochodząca właśnie z „zewnątrz”, stąd nierozumiejąca zasad organizujących tutejsze życie.

 

Jak postrzegasz postać profesora Josepha Wittiga, o którym noworudzki ksiądz opowiada z ambony, że to faszysta taki jak inni, a nie żaden prorok, i że hańbą było nazwanie polskiej podstawówki jego imieniem?

 

Wittig, autor kroniki Nowej Rudy, ekskomunikowany ksiądz i wolny pisarz religijny, nazywany przez jemu współczesnych „Nowym Lutrem”, faktycznie jest postacią niejednoznaczną. Zdarzało mu się pisać artykuły gloryfikujące faszyzm, na jego niekorzyść przemawia również przyjęcie w 1937 roku tytułu honorowego obywatela miasta z rąk członka NSDAP – burmistrza Aloisa Kroemera. Gesty, trzeba przyznać, dość wątpliwe moralnie. Gdy się prześledzi życiorys proboszcza Georga Wachego, ostatniego niemieckiego proboszcza Neurode i innych lokalnych księży z okresu panowania NSDAP, to zauważy się różnice w ich postawie wobec nazizmu w porównaniu z postawą Wittiga. W powieści nie próbuję go oceniać, ale staram się go zrozumieć, choć to honorowe obywatelstwo pozwalam sobie wypomnieć. Dla mnie Wittig jest zagubionym inteligentem, lokalnym patriotą, który za cenę spokoju w opiewaniu Ziemi Noworudzkiej, o której mawiał, że jest „krainą Pana Boga”, pozwala sobie czasem coś napomknąć o zaletach faszyzmu. Nie dostrzega grozy sytuacji, dla niego partia Hitlera jest polityczną opcją, która zwyciężyła, nie zaś zagrożeniem wykraczającym poza polityczne wybory. Uprawia swoją własną politykę w odniesieniu do czegoś, co przekroczyło już dawno granice polityki i dyplomacji. W mojej ocenie przyłożył niewłaściwą miarę, źle ocenił sytuację, dlatego spotkał go taki sam los, jak wielu innych Niemców.

Bardzo jestem ciekaw opinii noworudzkich księży na te tematy, o ile ci zdecydują się przeczytać Land, bo kościelny wątek jest tam dość mocno rozbudowany, choć ograniczyłem się jedynie do ukazania katolików, a pamiętajmy, że w Neurode była jeszcze wspólnota ewangelików, która miała nawet swoją świątynię, choć mniej okazałą.

Nie wszyscy Niemcy są źli, nie wszyscy Polacy dobrzy, natomiast Rosjanie to jedna wielka dzicz, tutaj nie masz wątpliwości. Jak sobie radziłeś ze stereotypami narodowościowymi podczas pisania, jak starałeś się rozkładać akcenty?

Pewnie się narażę moim rosyjskim znajomym, ale naprawdę wszystkie źródła, które wpadły mi w ręce, przemawiały na niekorzyść żołnierzy Armii Czerwonej. To co obserwujemy dziś w Ukrainie jest tylko dowodem na to, że armia rosyjska kontynuuje jakieś dziwne tradycje z końca II Wojny Światowej, bo wszystkie stereotypy potwierdzają się właśnie na naszych oczach. Postanowiłem więc nie koloryzować i opisać tak jak było. Owszem, korciło mnie, żeby stworzyć postać dobrego Rosjanina, ale zrezygnowałem z tego po przeczytaniu Kobiety w Berlinie, anonimowego, wstrząsającego świadectwa brutalności krasnoarmiejca. Rzecz jasna, jestem przygotowany na to, że ktoś powie, że przedstawiłem sowieckich żołnierzy stereotypowo, oczywiście pijanych, z trzema zegarkami na ręce, ale co ja na to poradzę, że wszystkie źródła, do których dotarłem, to potwierdzają?

Nie wiem, czy słowo „starałem się”, jest tutaj właściwie, bo to oznacza, że coś przy tych narodach grzebałem i sobie je układałem pod powieść, a tak wcale nie było. Rosjanie to brutale, bo stanowią brutalną, prymitywną siłę, która przyszła do „kulturalnych” Niemców „z zewnątrz”, tj. z barbarzyńskiego Wschodu. Pamiętajmy też, że Land jest powieścią pisaną głównie z perspektywy niemieckiej. Niemcy nie dostrzegają brutalności i prymitywizmu u siebie (mam tutaj na myśli choćby pana Martina, jednego z bohaterów), te elementy widzą natomiast, zwielokrotnione, u innych, bo dochodzi tu jeszcze kwestia propagandy, której echa mocno wybrzmiewają na początku książki. Sophie przecież mówi językiem Goebbelsa, bo innego nie zna lub o takowym dawno zapomniała, tak samo jak Karl, Jutta czy Hermann. Dlatego ten obraz Słowian jest tak jednoznaczny i niekorzystny.

Ważny wątek tej książki to dojrzewanie i inicjacja. Wielka historia wielką historią, ale tu są jakieś dzieciaki, które szybko dojrzewają seksualnie. Jednocześnie pragną przygody i spełnienia.

 

Moi bohaterowie wychowani w duchu narodowo-socjalistycznym są bardzo świadomi politycznie, ale jednocześnie pozostają nastolatkami łaknącymi przygód, również tych cielesnych. Za sprawą ideologii są zamknięci w jakiejś skorupie, zdominowani przez Gombrowiczowską formę. Wszystko co robią, jest sztuczne, powtarzalne. Bo o czym ja piszę, przywołując epizody z członkostwa w Hitlerjugend? Te same pieśni, te same parady, uderzenia w bębny… Jakby byli martwi za życia. Kiedy wojna się kończy, a wraz z nią rządy NSDAP, ta skorupa pęka, dochodzą do głosu tłumione przez lata instynkty, nastoletnie żądze. Moi bohaterowie przestają być wysuszonymi kukłami, a stają się mokrzy od pożądania, wilgotni. Stają się z powrotem dzieciakami, które w spokoju mogą teraz sobie przynajmniej zapalić, bo znika kontrola ich zachowań ze strony państwa. Odzyskują wolność (albo inaczej: po raz pierwszy doświadczają jej uroków), lecz ta wolność stopniowo zaczyna ich przerażać, zwłaszcza Hermanna. To dość złożona postać – jest przyjacielem Karla, a jakże innym człowiekiem. Ostatecznie przystaje do Werwolfu, bo dla niego Werwolf jawi się jako coś autentycznego, jako namiastka utraconej po wojnie wspólnoty. Hermann z własnej woli do niego dołącza, oddaje się pod opiekę partyzantów, bo szuka stabilności przypominającej tę z czasów członkostwa w Hitlerjugend. I to jest to właśnie spełnienie Hermanna, które Karl postrzega zupełnie inaczej, właśnie w kontekście seksualnym. Zły Hermann przez większość część książki jawi się pod koniec jako ten najbardziej dojrzały i świadomy swojego wyboru, w przeciwieństwie do Karla, który niby jest dobry, uroczo fajtłapowaty i gapowaty, a tak naprawdę jest bardzo niedojrzały i nieautentyczny. Prymitywny.

Ten sensacyjno-awanturniczy nurt opowieści wydaje się nad wyraz sprawnie poprowadzony. Jakie wzorce młodzieżowej „przygodówki” Ci przyświecały?

Zaskoczę cię, ale żadne. Po prostu nie znam tych książek. Z wyjątkiem lektur, japońskiej mangi, tomów przygód Asterixa i Obelixa, czterech pierwszych części Harry’ego Pottera, książek takich jak My dzieci z dworca ZOO, czy Pamiętnik narkomanki nie czytałem właściwie nic aż do liceum. A jak już zacząłem czytać na potęgę, to od razu Hrabala czy Nabokova. Od razu zrobiłem taki przeskok… Z jednej strony żałuję, bo sporo mnie ominęło (Niziurski, Bahdaj?, wszystkie te Wiedźminy), z drugiej: ja to przeżyłem, a nie przeczytałem. Jako dziecko, a następnie nastolatek dużo czasu spędzałem na podwórku, grając w piłkę lub chodząc po okolicznych lasach albo biegając po naszym noworudzkim wiadukcie. Kiedy pisałem Land, instynktownie czułem, że sceny, takie ja ta z szabrownikami w domu Ottego czy na noworudzkim cmentarzu takie właśnie mają być, bo tak wyglądały moje podwórkowe zabawy. Przygody trojga nastoletnich Niemców są poniekąd odbiciem mojego łażenia po ruinach „NOWARU” czy kopalni. Nie musiałem niczego przepisywać ani na niczym się wzorować, wystarczyło, że sięgnąłem pamięcią. Z wyjątkiem może sceny na cmentarzu, w której Edek i jego funfle pojedynkują się na proce z niemieckimi rówieśnikami. Tutaj, przy tworzeniu tej sceny, myślałem o Chłopcach z placu broni. Ale też tylko myślałem, bo raz to przeczytałem w dzieciństwie i niektóre sceny we mnie zostały. Oczywiście płakałem po Nemeczku…

Bałeś się czegoś, pisząc? Na przykład tego, że łamiesz jakieś patriotyczne tabu i spotka Cię coś w rodzaju represji? Nie zadrżało Ci pióro przy bezpośrednim opisywaniu zażartego polskiego antysemityzmu?

 

Nie wydaje mi się, żeby odniesień do antysemityzmu było w tej książce sporo. Paru postaciom zdaje się coś powiedzieć na temat Żydów, ale to są zarówno Niemcy, jak i Polacy. Pewnie spotkam się z głosami, że żydowskiego cukiernika przedstawiłem nad wyraz pozytywnie, niemal ze współczuciem, ale już o Żydach wśród ubeków pod przybranymi nazwiskami ani słowa. Ktoś, kto jednak przeczyta moją powieść pewnie zauważy, że nazwisko brutalnego oficera śledczego – Zenona Świtaja jest aluzją do nazwiska autentycznej postaci, tj. do funkcjonariusza Józefa Światły, czyli Izaaka Fleischfarba. A więc nikomu tutaj niczego nie dodaję, ani niczego nie odejmuję, jeśli mowa o akcentach, to w tym wypadku są chyba rozłożone po równo.

Prawdą jest, że czasami mniej, czasami bardziej obawiałem się tematu wysiedleń (a właściwie: wypędzeń), ale po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że ktoś, kto przeczyta moją książkę, nie powinien mieć pretensji. Pretensje mogą mieć natomiast ci, którzy jej nie przeczytają, ale będą je mieć ze względu na sam temat. Na to jednak nie mam wpływu.

Wydaje mi się, że Twoja książka, prócz tego, że wciąga i porywa, bierze udział w debacie o naszej tożsamości, o skomplikowanej polskości. A ta nasza, tutejsza, to już wyjątkowo rozdarta… Jakoś nie możemy się oderwać od tego miejsca, siedzi w nas mocno pewien duchowy kształt, łączący czasy i kultury. Wadzimy się z nim albo składamy hołd. Ty zrobiłeś jedno i drugie. Co tutaj takiego jest? Co nas zaczarowało, co nami owładnęło na zawsze?

 

Nie wiem, co takiego jest w Nowej Rudzie, ale coś musi w niej być, może ta mieszanka węgla i uranu na nas tak wpływa? Land to powieść-hołd, który składam rodzinnemu miastu i wszystkim jego mieszkańcom na przestrzeni dziejów, nieważne, czy byli Niemcami, Polakami, czy Żydami, wszystkim, którzy żyli w cieniu kopalni i było im ciężko, a jednocześnie nie potrafili żyć gdzie indziej. To moje rozliczenie z tym miastem, które nastąpiło w formie próby zrozumienia jego skomplikowanej historii i ludzi, którzy ją tworzyli i tworzą. To jest siedem lat pisania, lecz 15 lat wadzenia się z tym miejscem. To wszystko świadczy o trudnej do wytłumaczenia fascynacji i moim przywiązaniu do tych stron. W tym sensie, zawładnęła mną historia rodzinnego miasta i wiem, że nawet jeśli teraz odczuwam ulgę, że ta książka jest wreszcie za mną, to zdaję sobie sprawę, że coś będzie mnie zawsze wiązało z tym miejscem. I czuję, że ewentualne kolejne książki prozatorskie będą mniej lub bardziej odnosiły się do Nowej Rudy, bo na pytanie, o co chodzi z tym miastem, nie sposób sobie odpowiedzieć, przynajmniej nie w jednej, tym bardziej w debiutanckiej. Obiecuję drążyć.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Również dziękuję.

Książka jest dostępna tu: https://allegro.pl/oferta/rafal-rozewicz-land-proza-polska-12549670099?fbclid=IwAR36–7n7PQQfpuiQdSCY6EeEv7ap_BKI7CyY1gaeOoa_JFuc3zoHEr3I7M

Land. Rafał Różewicz

PODZIEL SIĘ

Do góry