Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

We Wrocławiu dziś słonecznie…
Dagmara Pułaczewska rozmawia z Grzegorzem Hetmanem.

We Wrocławiu dziś słonecznie…

a w parkach tłum, trudno znaleźć zaciszne miejsce.

Kiedy jechałam na spotkanie, nasunęła mi się taka myśl: „Nie tak miało to wszystko wyglądać”. Jesteśmy z podobnych roczników – dorastaliśmy w latach dziewięćdziesiątych – zmiany, nadzieje, oczekiwania, Europa.

Jak pisał Grzegorz Wróblewski: „Mieliśmy wielkie plany, z których nic nam nie wyszło”. Choć jeśli o mnie chodzi, nie miałem precyzyjnych planów, co było dosyć powszechne wśród ludzi, którzy wchodzili w dorosłość w połowie lat dziewięćdziesiątych i nie pochodzili z dużych miast. Dorastałem w otoczeniu, gdzie większość osób uważała, że niezależnie od tego, na jakie studia się pójdzie, zawsze jakoś sobie człowiek po nich w życiu poradzi. Na polonistykę trafiłem trochę przez przypadek. Najpierw próbowałem, za namową dostępnych mi autorytetów, czyli pani od WOS-u, zdawać na prawo. Nie miałem pojęcia, co to za kierunek. Widziałem tylko, że zdaje się tam historię, a potem czyta kodeksy, ustawy i komentarze. Na szczęście się nie dostałem, choć było bardzo blisko. Ratowałem się filologią angielską. Też się nie dostałem. I żeby nie pójść do wojska, bo to były jeszcze takie czasy, kiedy niestudiujących chłopaków brali do wojska, trafiłem do Wyższej Szkoły Zarządzania i Bankowości we Wrocławiu, uczelni prywatnej (podziękowania dla rodziców!). To była katorga. Prawo administracyjne, uczenie się na pamięć Kodeksu postępowania administracyjnego… Miałem czas, żeby przemyśleć, co mnie rzeczywiście interesuje. Doszedłem do wniosku, że w zasadzie to mnie tylko wiersze interesują. Pouczyłem się tydzień do egzaminów na polonistykę i się dostałem, a potem jakoś poszło.

Zawsze w tyle głowy mam takie przekonanie, że jeżeli robi się nawet najdziwniejszą, najmniej „opłacalną” rzecz w życiu, bo się ją lubi i się w niej realizuje, to potem ta rzecz się jakoś odwdzięcza. Nawet jeżeli wszyscy pukają się w głowę i mówią, że nie tędy droga. I rzeczywiście, kiedy sobie pomyślę, jaka była odległość pomiędzy tamtym wyborem a miejscem, w którym teraz jestem, to wydaje się to szeregiem przedziwnych przypadków i zbiegów okoliczności. W większości jednak wynikały one z faktu, że mocno angażowałem się w działalność językowo-polonistyczną, edytorską, wydawniczą i korektorską. Może więc, jak mówisz, nie tak miało to wyglądać, ale nie wyszło najgorzej.

Powiedziałeś, że jak się robi to, co się lubi, to wychodzą z tego dobre rzeczy.

Tak, choć z drugiej strony, kiedy byłem jeszcze w Polsce, bardzo się spalałem, bo wszystko było podbudowane dużą niepewnością, taką stricte materialną. Zresztą pewnie też trochę o tym wiesz – umowy o dzieło, zlecenia z terminem płatności za pół roku albo jeszcze dłuższym. Po wyjeździe zupełnie się to zmieniło. Osiągnąłem, powiedzmy, stabilizację. Niby zajmuję się tym samym, ale bardziej wyprofilowanym pod teksty prawnicze, co trochę zabiło we mnie tę pasję i radość robienia tego, co się lubi.

Czyli prawo jednak się pojawiło w Twoim życiu zawodowym.

Aż boję się, co będzie dalej… (śmiech)

Ale pracujesz również dla Wydawnictwa j.

To, co robię dla Jacka, to czysta przyjemność. To są teksty, które zawsze lubiłem – proza, poezja, czasem książki krytyczne, więc kiedy coś się u niego pojawia, bardzo się cieszę. Taka fajna odskocznia od codziennej roboty.

Obecnie mieszkasz i pracujesz Luksemburgu.

Tak, od 10 lat mieszkam w Luksemburgu. To miejsce specyficzne, jeden z najzamożniejszych krajów na świecie, ale koszty życia i siła nabywcza pieniądza wszystko relatywizują. Luksemburg jest łaskawy dla bankierów, urzędników, pracowników budżetówki. Ja do żadnej z tych grup się nie zaliczam. Właściwie to jestem tam prekariuszem, bo pracuję na odnawianych tymczasowych kontraktach, i choć pozornie funkcjonuję na zasadach podobnych jak urzędnicy, to jednak bardzo odmiennych. Z jednej strony jestem w pierwszym szeregu pracowników do odstrzału, a z drugiej – nawet gdybym miał okazję zostać urzędnikiem unijnym, to nie wiem, czy bardzo bym chciał. Może podpada to pod kategorię półciastkowości, ale daje też pewien margines wolności, bo właściwie w każdej chwili mogę wyjechać – nie mam tam domu, kredytu mieszkaniowego na milion czy pół miliona euro ani dzieci w szkołach. Kwestia załatwienia kilku formalności. W przeciwieństwie do osób, które mają doemerytalną gwarancję pracy i szeregi zobowiązań.

Czyli nie jest łatwo po prostu przepaść bez wieści z kompletem nowych sztućców pod pachą

Trudniej jest, jeśli się tymi złotymi sztućcami na co dzień operuje. Z drewnianymi czy plastikowymi na pewno łatwiej. (śmiech)

Wspomniałeś półciastkowość, nawiązując do tytułu swojej najnowszej książki poetyckiej Pół ciastka. Tak sobie pomyślałam, że jesteśmy tacy trochę pół na pół – trochę sobą, a trochę tym tuńczykiem w volvo. Chyba nie da się inaczej?

To prawda. (śmiech) Chyba inaczej nie da się funkcjonować. Nie wyobrażam sobie teraz funkcjonowania poza kulturą, poza kręgami społecznymi, do których jest mi kulturowo czy językowo blisko. To jest kompromis, który wymaga określonych rzeczy. Można z nimi paktować, można je próbować pod siebie modelować, ale zawsze to będzie w przybliżeniu układ fifty-fifty, tak żeby się wszystkim opłacało, żeby społeczeństwo z tego coś miało. Ja nie wierzę już w takie zerwania, wyjścia poza kulturę, odcięcie się zupełne. Nie wiem, czy w ogóle są takie miejsca na świecie, gdzie dałoby się pojechać, wyrzuć dokumenty i wieść jakiś bliżej nieokreślony „naturalny” żywot. Pewnie są, ale taka perspektywa nie pociąga mnie bardziej niż życie w społeczeństwie, kulturze, do której z różnych powodów jest mi najbliżej.

Czyli kompromis?

Trochę kompromis, trochę lenistwo, trochę potrzeba wpasowania się, dopasowania się.

Życie w Luksemburgu znajduje odzwierciedlenie w twoich wierszach, m.in. w Dzielnicach europejskich i nie tylko, ale podchodzisz do niego z dystansem i humorem.

Humor to dla mnie niezbywalny element tożsamości, nic już na to nie poradzę. Kiedy byłem w podstawówce czy liceum, poczucie humoru to była absolutna podstawa, towarzyska przepustka i waluta. Poczucie humoru i piłka nożna. Przynajmniej u chłopaków. Tak jak dzisiaj wśród młodzieży, bo ja wiem, świadomość klasowa czy ekologiczna. (śmiech) Więc się w tym ćwiczyłem. Choć na tle rówieśników, zwłaszcza w podstawówce, i w poczuciu humoru, i w piłce byłem raczej średniakiem. Dopiero później się trochę wyrobiłem. Ale tylko w poczuciu humoru.

A wracając do mniej humorystycznych kwestii: życie w wysoce rozwiniętym bogatym społeczeństwie kapitalistycznym (a są inne bogate społeczeństwa?) wdrukowuje pewne mechanizmy – samokontroli, samosprawdzania się na wielu płaszczyznach, dyktuje zbiory reguł funkcjonowania w tej rzeczywistości. Wymaga. Z perspektywy luksemburskiej widzę to dość wyraźnie.

Jak w wierszu Konsument czy Ludy?

Tak, w wierszu Konsument umycie twarzy płynem do higieny intymnej – produktem o wyspecjalizowanym przeznaczeniu, bo etykieta wskazuje na jego konkretne użycie – powoduje, że mimowolne złamanie reguły rodzi poczucie przekroczenia granicy, wykroczenia poza normy, w których bohater funkcjonuje. Jak się nad tym zastanowić, taka organizacja życia dotyczy masy spraw: począwszy od kosmetyków, przez dość podobne wszędzie przechodzenie na zielonym świetle, po – jak to w Luksemburgu – wymianę samochodu co trzy lata.

Istnieją też systemy zbierania punktów, przejawiające się w różnych programach lojalnościowych, na przykład na stacjach benzynowych, gdzie za ileś tankowań dostajesz mycie gratis, w supermarketach, które dają ci kupony (jeśli uzbierasz określoną ilość, to możesz sobie wybrać pluszowe warzywo), ale i w życiu rodzinnym, gdzie różne decyzje między członkami gospodarstwa domowego podejmowane są na zasadzie licytacji na zebrane indywidualnie punkty [dzięki, Dagmaro, za to określenie, wifecoiny, nie znałem, będę używał!], są przeliczane i negocjowane. To trafiło do wiersza Ludy.

Spodobał mi się ten pluszowy brokuł, o którym napisałeś w wierszu.

Ta refleksja pojawiła się akurat po rozmowie ze znajomym, którego dzieci te warzywa zbierały. I rzeczywiście najczęściej wybierały brokuły. One miały najwięcej humanoidalnych cech w całej tej serii pluszowych zabawek. Koniec końców wszystko sprowadza się do potrzeby bliskości z czymś znanym i oswojonym.

  • Patrz, panowie policjanci chodzą. Ciekawe, czy sprawdzają maseczki, czy szkolą psy.

  • W razie czego maseczki mamy. Ja już się pogubiłam: czy trzeba je w parkach nosić?

  • Ja tego już nie śledzę, jest tyle informacji każdego dnia. W Luksemburgu podoba mi się, że przekaz medialny jest spójny. Jak coś powiedzą, to wiadomo, co wolno, a czego nie. Tutaj już po jednym dniu przestałem się orientować, co wolno, a czego nie.

W swojej książce powracasz również z nostalgią do przeszłości.

Pewnie istnieje w człowieku potrzeba zakorzenienia dającego poczucie bezpieczeństwa, a przeszłość może być taką przystanią. Zwłaszcza gdy zaczyna żyć własnym życiem, jawić się – a przynajmniej jej fragmenty – jako raj utracony, jakaś mistyczna pełnia. Ale mam tę trzeźwą świadomość, że chyba nigdy, nawet w tym, co zapamiętałem jako przeżycia cudne i niezwykle intensywne, nie zdarzyło mi się czuć, że w tym konkretnym momencie, tu i teraz, uczestniczę w czymś absolutnie ekstatycznym, uwznioślonym, na wskroś pełnym i mistycznym. To odczucie, jako wspomnienie, pojawia się już później, kiedy myśląc o tamtym momencie, odnoszę się już do obiektu obrobionego przez różne mechanizmy pamięci, wyobraźni itd. Te fragmenty z czasem zaczynają się wyraźnie wyodrębniać na tle pamięci, stają się kamieniami milowymi, do których często się wraca. U mnie na szczęście nie jest to destruktywne, ale zdaję sobie sprawę z pułapek, w które łatwo można wpaść. Lepsze sformułowanie niż to, którego użyłem w wierszu, nie przychodzi mi do głowy – to jest paliwo. Samożywne paliwo, które żyje własnym życiem.

Z drugiej strony z wiekiem zdajemy sobie sprawę (u mężczyzn chyba stosunkowo późno się to pojawia), że przyczyny rodzą określone skutki, pojawia się większy opór w otwieraniu się na coś nowego. Staram się nie zasklepiać w powtarzalności doświadczeń. I nie wiem, na ile to, co mi się w życiu przydarza, jest efektem tego, jaki staram się być, a na ile jestem, kim jestem, ze względu na to, co mi się przydarza… Chciałem skończyć tę odpowiedź czymś mądrym…

Dopiszesz 😉

Dopiszę.

Zarówno w tomiku, jak i w poszczególnych wierszach codzienność miesza się z nostalgią, rutyna z uważnością, pęd z zatrzymaniem. W jaki sposób osiągasz ten efekt?

Obawiam się, że nie jestem takim typowym przykładem zaangażowanego twórcy. Działam zrywami. Pojawiają się okresy wzmożonej czujności, kiedy wiem, że najwyższa pora zrobić porządek z tym, co się uskładało w głowie, ale przeważnie praca literacka stanowi tło dla spraw, którymi zajmuję się na co dzień. Nie jest to powodem do chluby. Osoby, które mają bardziej ortodoksyjne podejście do procesów twórczych, mogą być zdegustowane. Nie mam jednak ambicji, żeby w tym środowisku funkcjonować jako ktoś, kto wypowiada się na różne tematy, ani też by roztaczać wokół siebie aurę człowieka pogrążonego w pracy artystycznej.

Przypuszczam, że pomieszanie, o którym mówisz, wynika ze sposobu, w jaki powstawały te wiersze (choć to też żadna reguła – w przypadku poprzedniego tomiku działałem inaczej, a za jakiś czas pewnie będę działał jeszcze inaczej). Pewne rzeczy trafiały do mojej głowy przypadkowo albo były wynikiem zwarcia kliku myśli, pojawiających się przeważnie przy zupełnie nielirycznej okazji. Zapisywałem sobie gdzieś pół zdania, jakąś myśl nieskończoną. Miałem tego pełno. W telefonie, na karteczkach… I czasami, kiedy miałem luźniejszy dzień, zdarzało mi się siąść i robić z tym porządek, posklecać za jednym zamachem kilka wierszy. I z głowy. (śmiech)

Taki sposób pracy bazuje właśnie na doświadczaniu zmienności. Pewne sprawy, czynności, relacje, wzajemne stosunki rzeczy i ludzi jednego dnia widzę w takim świetle, a drugiego w innym. Nie wiem, czy niestabilność to jest odpowiednie słowo… W każdym razie ten mój brak rutyny skutkuje tym, że myślę o pewnych zdarzeniach czy o czynnościach jakby wielostronnie. Wydaje mi się, że świat, w którym żyję, stwarza się i zdarza każdego dnia niejako na nowo i ulega ciągłym przewartościowaniom, ciągłym przesunięciom. Później, kiedy w wierszu te różne zebrane perspektywy się ze sobą łączą i na siebie nakładają, widocznie robi się od tego taki światłocień, który daje ironiczny efekt jak u… Nie, nie będę o Norwidzie gadał, nie brnijmy w to… (śmiech)

Wydaje mi się, że ta zmienność jest w każdym z nas.

Ta zmienność jest w nas, ale wiersz, gdy się go wyda, np. w książce, już się nie zmienia. Z drugiej strony w większości wierszy, które ostatnio czytam, jest jakaś radykalność, tzn. opowiadają o czymś w tylko i aż jednym świetle. To odważne. Emanuje z nich pewność wobec rzeczywistości, porządku świata albo pewność wobec języka, którym się posługują. U mnie ten efekt jest zakłócony, zmącony, właśnie z powodów, o których mówiłem. To takie niezdecydowanie, taka półciastkowość. Obiekt jest, ale trochę go nie ma, a trochę są dwa. Trudno, niewiele jest tematów, co do których mógłbym z całkowitą pewnością się wypowiedzieć.

Już któryś raz używasz słowa niezdecydowanie.

Często zadaję sobie pytanie, na które pewnie zresztą nigdy sobie nie odpowiem: czy zostawienie wielu furtek, niedomkniętych drzwi w wierszach nie jest takim pójściem na łatwiznę? Może jednak obecne czasy wymagają jasnych deklaracji, nie ma miejsca na piruety?

Powiedziałbym, że przyświeca mi nie tyle niezdecydowanie, ile raczej rodzaju uporu, który każe szukać czegoś poza oczywistymi rozwiązaniami. Zamiast, jak człowiek rozsądny, iść do celu prostą drogą, szybciej czy mniejszym nakładem sił i kosztów, coś we mnie się buntuje i mówi: „Nieee. Nie róbmy tego w ten sposób, skomplikujmy sobie życie”. Półciastkowość polegałaby więc też na tym, że koniec końców spotykam się z innymi w jednym punkcie, ale doświadczenia, które po drodze mi się przytrafiają, są osobne, bo wynikają z zupełnie innych przebiegów. Brzmi to bardzo abstrakcyjnie, trochę odpłynąłem, ale…

Rozumiem, o co Ci chodzi. Zatrzymujesz się nad czymś, co cię zaciekawia.

Tak, choć koniec końców ktoś powie: „Widzisz, ale i tak tu jesteś. I po co ci to było? Nie prościej było zrobić tak i tak?”. Pewnie prościej, no i może coś mnie ominęło, może coś straciłem. Daremny trud, ale czy daremny trud nie jest piękny? (śmiech)

Chyba zawsze coś nas omija, nieważne, którą drogą idziemy.

Też prawda. Na szczęście istnieje cała masa poradników, podręczników skutecznego działania. W jaki sposób przejść od punktu A do punktu B najkrótszą drogą, przy najmniejszym nakładzie sił. Liczy się dobre ratio pomiędzy wysiłkiem a efektem. I zyskiem, nie zapominajmy o zysku.

Takie dążenie do czegoś coraz lepszego?

Może do pewnego momentu jest ono możliwe, ale w końcu coś się przewraca, wylewa, zaczyna dopominać o swoje. Nieważne, czy chodzi o pracę, o zdrowie, czy cokolwiek innego. W którymś momencie się zjeżdża, później może znów wjeżdża, a potem znów zjeżdża itd. Ale to są takie dywagacje…

W życiu są różne momenty, różne potrzeby i różnie się je realizuje. Na ile obecnie pisanie jest dla Ciebie potrzebą?

Moje życie jest w sumie dosyć monotonne i kręci się wokół kilku spraw, tematów. Jak wspomniałem, nie spędzam zbyt wiele czasu nad generowaniem afektów lirycznych nad kartką, zwykle mi przy okazji wpadają te liryzmy do głowy. Podejrzewam, że gdybym miał inny temperament literacki i gdybym się mobilizował, siadał nad klawiaturą i zaczynał się porządnie zastanawiać, wymyślać, poprawiać, rozbudowywać, to zaprowadziłoby mnie to do nowych przemyśleń i wniosków. I pewnie pole tematyczne też by się poszerzyło.

Ale ja tak nie potrafię. Stąd ten dość zamknięty krąg – z którego zresztą zamierzam się wymiksować. Mam wrażenie, że za bardzo się już dokręciłem do swojego języka i do pewnego sposobu formułowania myśli, melodii zdań. Przestaje mi się to podobać.

Masz już jakieś pomysły?

Siłą rozpędu po wydaniu książki udało mi się jeszcze kilka, kilkanaście tekstów napisać, ale kiedy je zebrałem, to się trochę przeraziłem. One są strasznie pesymistyczne. To pewnie wynika z obecnej sytuacji na świecie, która jednak się udziela, przenika dość mocno do głowy. I szczerze mówiąc, pierwszy raz u siebie zaobserwowałem tak duże stężenie braku poczucia humoru.

Jednak Pół ciastka kończy się dosyć optymistycznie – wierszem Everyone, have a great day! I zdaniem: Keep your eye on the donut / Not on the hole!„.

To zakończenie jest moim ukłonem w stronę Davida Lyncha, którego uwielbiam i uważam za jeden z najwybitniejszych żyjących umysłów artystycznych. I choć nie jest już młodzieniaszkiem, to cały czas buzuje mu pod kopułą. To jest pozytywne. Uważam, że prawie wszystkie jego filmy i seriale kończą się, dosłownie albo metaforycznie, czymś w rodzaju zmartwychwstania, takiego wielkiego wlewu światła i nadziei.

Zresztą, abstrahując od jego twórczości filmowej, bardzo dla mnie krzepiące jest to, co robi teraz, w czasie korony. Ze swojej kanciapy, wypełnionej przeróżnymi klamotami i wynalazkami, takimi jak na przykład własnoręcznie zrobiony drewniany uchwyt do smartfona, prowadzi na YouTubie kanał David Lynch Theatre. W jednym cyklu filmików losuje codziennie numerek od 1 do 10, a ludzie w komentarzach obstawiają, jaki wylosuje następnego dnia, omawiają to, analizują statystycznie i cieszą się, jeśli trafią. I tyle. A w drugim zapowiada, jaka jest czy będzie pogoda w Los Angeles. Czy będzie wspaniały zachód słońca albo czy będzie pochmurno, a przy okazji podrzuca myśl na dany dzień, jedno, dwa zdania, jak to: „Keep your eye on the donut, not on the hole!”. Wydaje mi się, że to jest z jego strony wspaniałe i zarazem heroiczne. W sumie nic niezwykłego, banalne rzeczy, które jednak, mam wrażenie, wielu ludziom są teraz bardzo potrzebne.

Dlatego też zależało mi na happy endzie, który wyrośnie przed czytelnikiem na zakończenie książki. I dlatego ten wiersz trafił tam, gdzie trafił, a to zdanie – na koniec wiersza. Poza tym była to ostatnia rzecz, którą napisałem do Pół ciastka. Następnego dnia wysłałem całość Jackowi.

 

„Pół ciastka” Grzegorza Hetmana możecie kupić tutaj.

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry