DSC_0067-min

Tomasz Ważny
„Na Kanwie”.
Fragment opowiadania
„Spuścizna”.

    Kiedy Gabor Melnik, wysoki na jeden metr i dziewięćdziesiąt siedem centymetrów, chudy jak konik polny zmiażdżony przez koło ciężarówki, z cienkimi, zaczesanymi z lewej strony na prawą włosami, których zostało mu mniej niż palców u obu dłoni, przemierzał o poranku dystans tysiąca pięćdziesięciu ośmiu metrów od swojego renault megane do biura, i kiedy potem, po piętnastej, pokonywał te same tysiąc pięćdziesiąt osiem metrów od biura do swojego renault megane, myślał o wszystkich ludziach, którzy choć jeden raz w życiu sprawili, że serce zapiekło go jak chili na języku, skóra parzyła jak liście pokrzywy wcierane w policzki, a podbrzusze swędziało jak srom rozpalonej z namiętności dziewicy. Szedł, masował palcami grzbiet wykrzywionego nosa i myślał o wszystkich tych pięciorgu ludziach. Nic innego nie zaprzątało jego umysłu. Czuł spokój i rozkosz samotności. Jakby siedział nad jeziorem z wędką, której nawet nie zamierzał wyciągać z pokrowca, i patrzył na nieruchomą taflę wody, drzewa na przeciwległym brzegu, światło księżyca odbite w ich liściach, wędkarzy w odprężeniu sikających do dogasającego ogniska. Tak, nic innego nie zaprzątało jego umysłu.
   Gabor Melnik nie był szczęśliwym dzieckiem. Urodził się brzydki, a życie uczyniło go małomównym. Przyzwyczaił się do przezwisk, jak każdy człowiek w końcu przyzwyczaja się do losu, który przypadł mu w udziale. Lewonos, Krzyworyj, Mordostwór, Twarzodup – wszystkie te określenia denerwowały go i smuciły tylko na początku. Przybiegał do domu zapłakany, wpadał do toalety i zamykał drzwi na klucz.
   – Wyłaź, synku! – wołał pan Thorlacius Melnik. – To nic nie pomoże.
   Pani Nastja milczała. Zajęta gotowaniem albo lekturą kobiecej prasy, czekała przepełniona spokojem mądrej, doświadczonej matki. Z toalety dochodził w końcu chlust spłukiwanej wody. Po chwili Gabor wychodził mokry od czubka głowy po ramiona.
   – Kiedyś się uda! – wrzeszczał i uciekał do swojego pokoju.
   Pewnego dnia w osiedlowym warzywniaku pan Stokfisz podpowiedział mu, że jeżeli codziennie włoży głowę do sedesu i spuści wodę, nie miną dwa lata, a jego twarz będzie jak nowa. Poukłada sobie na niej wszystko, jak chce. Od początku do końca. Gabor Melnik upuścił reklamówkę z ziemniakami, kapustą, gruntowymi ogórkami i czosnkiem. Zostawił nawet paczuszkę solonych orzeszków sojowych. Wybiegł z blaszaka. Kiedy pędził na drugą stronę ulicy, blaszana konstrukcja niemal rozleciała się od śmiechu pana Stokfisza i jego klientów. Właśnie tamtego dnia Gabor po raz pierwszy wcisnął rączkę spłuczki. Jego głowa tkwiła wciśnięta w odpływ sedesu. Od tego czasu robił tak za każdym razem, kiedy wyzwano go na osiedlu jednym z wielu stworzonych dla niego przezwisk.
   – Chodź, usiądziemy sobie razem i zagramy w statki – mówił pan Melnik do syna, kiedy ten już wyszedł z toalety i osuszył głowę ręcznikiem. – Ty będziesz dzisiaj Mordostwór, ja Twarzodup. Jutro się zamienimy.
   Siedzieli naprzeciwko siebie, przekreślali kratki, a ich nosy zdawały się sondować wzajemnie niczym dwaj badający intencje przeciwnika bokserzy.„Trafiony, zatopiony!”, rozlegało się co pewien czas w pokoju, a młody Melnik czuł, że serce wiotczeje mu pod piersią. Nie wiedział, czy ojciec kpi sobie z niego jak cały świat i osiedle, czy może w ten sposób chce udowodnić, jak bardzo bez znaczenia pozostają dla naszego życia inni ludzie. Jednak kiedy Gabor skończył ósmy rok życia, a jego ojciec opuścił dom i zostawił syna z matką, wygląd przestał go interesować jak komiksy z przygodami Kleksa. Przezwiska nie drażniły go i zupełnie je ignorował. Zrozumiał, że będą mu towarzyszyć jeszcze długo, być może zawsze. Spróbował je polubić. Zdarzało się nawet, że zapytany o swoje imię, zamiast zgodnie z prawdą odpowiedzieć: Gabor, mówił: Lewonos, albo: Krzyworyj, albo: Mordostwór, albo: Twarzodup.
   Kiedy Gabor Melnik przemierzał o poranku dystans tysiąca pięćdziesięciu ośmiu metrów od swojego renault megane do biura, i kiedy potem, po piętnastej, pokonywał te same tysiąc pięćdziesiąt osiem metrów od biura do swojego renault megane, myślał o ojcu. Przede wszystkim o nim. Myślał o grze w statki. Myślał o niechlujnych wąsach. Myślał o fetorze alkoholu i tytoniu. Najważniejsze jednak – myślał o walizce, największym skarbie Thorlaciusa Melnika. Walizka ta nie była tak naprawdę walizką, tylko dużym neseserem na sztućce.
   – Dom może istnieć na niby, ale sztućce muszą być w nim prawdziwe – powiedziała w dzień ślubu córki matka pani Nastji Melnik. Spojrzała na przyszłego zięcia. Splunęła pod jego stopy. Pan Thorlacius podbił palcem wskazującym rondo kapelusza, wyszczerzył zęby jak koń do kostki cukru i ryknął: – O, moja bejbe! – czym do reszty wyprowadził z równowagi teściową. Wręczyła młodej parze stary brązowy neseser pełen sztućców wykonanych z najprawdziwszego srebra.
   – O, bella donna aus Hirschberg! – zarechotał pan Thorlacius.
   Łyżki, łyżeczki, noże i widelce wylądowały w kuchennych szufladach. Pan Melnik wziął duży neseser i uczynił z niego swoją walizkę zamykaną na szyfr. Na srebrnej płytce wygrawerował napis: „Własność – Thorlacius Melnik Ltd”. Pierwszego dnia chodził z nią wszędzie. Wędrował po mieszkaniu, poszedł nad rzekę, kupił mięso u rzeźnika. Widziano go nawet wymachującego walizką w Kościele Łaski, do którego regularnie zachodził w sobotnie poranki zaczerpnąć nieco ciemnego spokoju. Walizka zwykle leżała w dużym pokoju za łóżkiem. Po każdej kłótni z panią Melnik pan Thorlacius zakładał na głowę przetarty kapelusz, przywdziewał prochowiec, nie zapominał przygładzić wąsów roztartym na palcach smalcem i w pośpiechu chował do walizki jedno jabłko, stary budzik oraz parę schodzonych kapci.
   – Po co ci jabłko, tatusiu? – pytał, popłakując, Gabor.
   – Synku! Jedno jabłko to może być całe dwanaście dni życia. Jeden mały kęs na dzień wystarcza, żeby człowiek nie chodził głodny, a w nocy nie śnił głupawych koszmarów. Pod warunkiem, że cały dzień siedzi, nie szwenda się jak kot z pełnymi jajcami – wyjaśnił pan Thorlacius.
   – A budzik? – dociekał Gabor.
   – Kiedy jadę pociągiem albo autobusem, zamykam oczy i nastawiam go na godzinę, której nie widzę. Jak tylko zadzwoni, wysiadam na najbliższej stacji albo przystanku i idę przed siebie.
   – A kapcie? – nie odpuszczał Gabor, licząc, że w ten sposób zatrzyma ojca w domu, choć nigdy się to nie udało.
   – Człowiek musi po śnie wejść prosto w kapcie. Wtedy jego głowa rozumie, że przyszła pora na dzień. Wszystko jest na miejscu. Porządek, synku! Porządek natury
Gabor spojrzał na swoje bose stopy.
   – Pamiętaj, że nawet gdyby cały świat zesrał ci się na głowę, po domu masz chodzić w kapciach. W razie czego zawsze będziesz mógł porządnie zdzielić w pysk każdego sukinsyna, nie brudząc własnej dłoni jego gębą.
Pan Melnik zbierał się do wyjścia.
   – Do czego to podobne – syczała pod nosem pani Melnik, pukając się przy tym demonstracyjnie w czoło.
   Gabor płakał i wydmuchiwał nos w kuchenny fartuch matki. Z powodu krzywizny trwało to dłużej niż u innych ludzi. Pan Thorlacius opuszczał mieszkanie, nucąc Marsyliankę. Wracał tuż nad ranem. Wchodził do pokoju syna.
   – Świat nic a nic się nie zmienił – szeptał pochylony nad Gaborem. Wciskał się pod jego łóżko i zasypiał.

PODZIEL SIĘ

Do góry