DSC_0076-min

Tomasz Ważny
„Na Kanwie”.
Fragment opowiadania
„Trio”.

    Każdego ranka tuż po przebudzeniu myślała tylko o jednym: Wigilia zeszłego roku. Niekiedy cała noc schodziła jej na tym myśleniu. Gdy czuła, że sen nie wyciszy pamięci choćby na trzy, cztery godziny, wymyślała tematy, którymi mogłaby zająć umysł. Cokolwiek, byle przez bezsenną wieczność nie patrzeć w sufit, przez okno albo na futrynę drzwi. Prawie zawsze przegrywała. Noc trwała wtedy dłużej niż zwykle. W dzieciństwie i nieco później ostrzegano ją przed tak wieloma rzeczami, uczono rozsądku w każdej życiowej sytuacji, od testu w szkole po spóźnioną miesiączkę, ale nigdy nie nauczono jej radzić sobie z pamięcią.
   Myślała o tych ledwie kilku chwilach. Jeden jedyny dzień, moment słabości, słabość jak każda inna, ale ta jej jakby uwypuklona. Delikatny błysk wspomnienia i słyszała zgrzytanie pordzewiałej łopaty, łoskot węgla zrzucanego do piwnicy w budynku naprzeciwko, na tyle nieznośny, że postanowiła podejść do okna i zwrócić uwagę młodemu Goryckiemu. Temu samemu, który przechodząc obok, za każdym razem grzecznie się kłaniał, ale jego spojrzenie sugerowało istnienie jakiegoś nierozpoznanego, niewyrażalnego uczucia. Dlaczego on? Niedawno ledwie kilkuletni. Dobrze pamiętała tego wiecznie rozczochranego, jasnowłosego brzdąca, który codziennie wybiegał na róg ulicy, żeby czekać na nią, wracającą z liceum.
   – Poniosesiplesak! – krzyczał. – Niemamsolobić.
   – Tojusmassolobić – przedrzeźniała go, a on rechotał.
   Bawiła ją ta kilkuletnia niewinność i szczerość, przedzierające się na chwilę do jej coraz bardziej dojrzałego, pełnego powagi świata. Miły dzieciak, z uśmiechem od ucha do ucha, z radością w mowie, rozczulał ją. Wsuwał swoją miękką dłoń w jej, nieco już szorstką, i szli razem tych sto, może dwieście metrów do drzwi kamienicy, w której mieszkała. Wypytywała o jego dzień, o zabawy, o inne dzieci na podwórku. Opowiadał przejęty, z trudem chwytając powietrze między jednym a drugim słowem. Te krótkie, przepełnione dziecięcą paplaniną spotkania przynosiły jej ulgę, a żaden dotyk, który poczuła w przyszłości, nie mógł się równać z dotykiem miękkiej, delikatnej dłoni szczebiocącego kilkulatka.
   Mógłby tę robotę załatwić kiedy indziej. Próbowała właśnie coś notować lub korygowała wcześniej zapisane zdania. Przy niemal każdym dotyku papieru stalówką pióra słyszała zgrzytnięcie. Za oknem zobaczyła rytmicznie pracujące ciało młodego mężczyzny, silne dłonie przerzucające łopatą góry węgla do piwnicznego otworu. Skojarzyła, że jest najprawdopodobniej jedną z niewielu osób pracujących o tej porze dnia w domu. Wigilia, chwila po dziesiątej rano, miasto zajęte pracą, miasto zajęte planowaniem, miasto zajęte zwykłym życiem. Tylko ona próbowała dobrać właściwe słowa, żeby w stylistycznie poprawnych zdaniach powiązać problematykę Nieprawego godła z realiami współczesnego świata.
   Kiedy Gorycki wsiadł do multicara i odjechał, dostrzegła czarną plamę na śniegu. Wydało jej się, że ta rośnie, jakby czerń topniała i zakreślała sobą coraz większą połać chodnika, identycznie jak wtedy, kiedy brązowy wykwit na skórze ciemnieje i stopniowo przemienia się w wylew, który wskazuje na bardziej złożoną dolegliwość. Nagle przyszło do niej to samo, jakby ktoś rozpalił pochodnię w jej umyśle. Poczuła duszność, ciepło rozlało się w czaszce, uciskało skronie. Zrobił jej się mętlik, aż zapiszczała. Skojarzenie przeszło w skojarzenie, kolor wypłynął z koloru, potem wszystko wynikało ze wszystkiego. Nie potrafiła tego zatrzymać.
   – Brudne przechodzi w czyste, czyste rozpuszcza brudne – powiedziała barwą niemal barytonu i zdjęła z siebie ubranie: szary, rozpinany sweter, fioletową koszulę w białe gwiazdki, kremowe spodnie, bieliznę i rajstopy.
   Co począłby wtedy świat bez starej Goryckiej? To ona, od samego początku szczerze przejęta ich sprawą, zaalarmowała go, dzwoniąc na numer biurowy (dał go jej kiedyś sam, na wszelki wypadek), wyjaśniła, że z żoną nie najlepiej, że wszystko jest do zrozumienia, nic jej nie zdziwi, jak wiadomej specjalizacji doktora przyjmującego pacjentów na wygodnej kozetce, ale tam, nad rzeką, trzeba szybko przyjeżdżać, trzeba  ją z tego wyciągnąć, dopóki pada śnieg i żadnego spacerowicza, żadnej żywej duszy, bo gdyby tam teraz jakaś żywa dusza dotarła, to już niczego nie udałoby się ludziom wyjaśnić. Nikt poza nią nie widział, ale lepiej będzie, jeżeli pójdzie i zabierze, zaprowadzi do domu i solidnie ogrzeje, bo zrobi się z tego zapalenie płuc. Wsiadł do samochodu. Przejechał całe miasto, słuchając przypadkowo wybranej radiostacji z maksymalną głośnością. Na parkingu nie wysiadł od razu. Przyszło mu do głowy, żeby pójść do domu, zabrać kopertę z oszczędnościami, spakować parę rzeczy i pojechać przed siebie, bez wyznaczonego celu. Może i aparat w końcu na coś by się przydał. Po chwili jednak zwymyślał sam sobie za taką niedojrzałość. „Rzeczywistość, nie wyobraźnia”, pomyślał i wysiadł prosto w breję z rozjeżdżonego śniegu.
   Poszedł parkowymi alejkami. Na boisku Chojnika kopnął słupek bramki. Kopczyk śnieg spadł mu na włosy. Na otwartej siłowni przy placu zabaw przeszedł kilka metrów na stepperze i poczuł absurd swojego zachowania, ale nie mógł się powstrzymać, poczuł przyjemne ukojenie, jak człowiek, któremu zdiagnozowano śmiertelną chorobą: strach, niezgoda, rezygnacja, ale potem oswobodzenia z życia, z konieczności dbania o nie. Wskoczył na balustradę kamiennego mostku i pomaszerował nią, udając linoskoczka. Przyszło mu do głowy, żeby wysikać się do jeziorka z tej wysokości. Czy mocz zwabiłby kaczki tak samo jak rzucany chleb? Bardziej niż zaniepokojonego czymkolwiek człowieka przypominał znużonego emeryta, który wychodzi na zewnątrz, żeby natknąć się na znajome osoby, co zawsze daje szansę rozmowy, a kiedy nie uda mu się nikogo spotkać, robi cokolwiek. Im dziwniej, tym lepiej.
   Kroczył po śladach z przekonaniem, że to ślady jej butów. Dopiero kiedy skręcił na nadrzeczną polanę, zorientował się, że stąpał po śladach nagich stóp. Tkwiły tam jak odciski pierwotnej istoty, która na jeden moment wróciła z przeszłości, żeby przebiec się po śniegu w cieplickim parku. Rzeka była zamarznięta. Po drugiej stronie, w oddali, z kilku kominów sączył się popielaty dym, a starszy mężczyzna próbował rozpędzić chrzęszczący jak śnieg mechanizm roweru.  
   Nie widziała go. Odczekał kilka chwil i patrzył na nią, nie rozumiejąc, co nim powodowało. Przecież nie zamierzał pozwolić jej się rozchorować. Powinien był podbiec natychmiast i się nią zająć. Czy to smutny widok bladego, zmęczonego ciała tak na niego podziałał? Jeżeli statystyczny mężczyzna po latach wspólnego życia z kobietą rzeczywiście odczuwa odrazę do jej ciała i nic tego nie może zmienić, bo taka jest natura rzeczy materialnych, to właśnie w tym momencie on sam stanowił ułamek tych statystyk.
   – Wstań. Przemarzłaś – powiedział z wyuczoną łagodnością.
   Leżała naga na plecach. Uniosła lekko głowę i opuściła ją z powrotem na śnieg. Dłonie trzymała zarzucone na kark, rozchyliła nogi. Jedynie czarna kępka włosów łonowych odznaczała się od bieli śniegu i skóry. Ujął jej rękę. Doskoczyła do niego.
   – Jeżeli kiedyś się rozstaniemy – szepnęła – będę miała tylko ten oddech pod sercem. Tam go przechowuję. Jak pisklę sójki, które ukrywałam przed rodzicami. Kiedy chcę, unosi główkę i nuci.
   Chwyciła zębami kawałek skóry na jego szyi. Zaśmiała się przy tym demonicznie. Ślady ugryzienia zalśniły na mrozie.
   – No już, daj spokój – delikatnie ją odsunął i zarzucił zdjętą kurtkę na jej zziębnięte ramiona.
   – Boli?
   – Nie.
   – Szkoda. Gonisz! – zachichotała, zerwała się na równe nogi i uciekła.

   Maszerował, wbijając wzrok w czubki butów rozgarniających śnieg. Zatrzymał się przed bramką na boisku. Zapragnął położyć się na środku, poczekać na kolejny opad i po prostu poleżeć. Dlaczego nikt nie robi takich rzeczy? Kopnął drugi słupek.
   W mieszkaniu stała przy oknie owinięta kocem. Czarna plama na zewnątrz była ledwie widoczna pod świeżym puchem.
   – Brudne wcale nie przechodzi w czyste – powiedziała i poczuła jego chłodny oddech na szyi. W ostatnim roku, kiedy zapadała w ten swój stan uciążliwego, przewlekłego otępienia, mówiła jedno krótkie zdanie i milkła na dłużej.
   Trzy godziny później jechali do jej rodziców, żeby celebrować ten jedyny w roku, umownie niezwykły wieczór. Kolejny tydzień spędziła w łóżku, lecząc anginę. W gorączce zrzucała z siebie pierzynę i dłońmi zakrywała kępkę włosów na wzgórku łonowym. Na przemian płakała i śmiała się. Brała kąpiel, w tym czasie on zmieniał zakrwawione prześcieradło. Wieczorami kładł się obok, żeby obserwować jej oddech.

Tomasz Ważny poeta

Tomasz Ważny

Mieszka w Jeleniej Górze. Publikował w czasopismach literackich takich jak Odra, Akcent, Kresy, Pro Libris. W roku 2006 został finalistą organizowanego przez Biuro Literackie projektu Połów dla autorów przed debiutem książkowym. Zwieńczeniem tego przedsięwzięcia była publikacja arkusza poetyckiego Różne rodzaje w 2007 roku. W roku 2019, nakładem wydawnictwa j, ukazała się jego książka poetycka Godzina wychowawcza, będąca pełnoprawnym debiutem autora. Zbiór opowiadań Na kanwie będzie prozatorskim debiutem Ważnego.

PODZIEL SIĘ

Do góry