Weltschmerz Hardcore. Wojciech Kozielski. Proza polska. Punk.

Weltschmerz Hardcore (fragment 2)
Wojciech Kozielski

Chłopaki zabrali gitary i w umówioną marcową sobotę poje­chaliśmy do Żywca. Na dzień dobry wypiliśmy parę piw. W tym mieście był to towar nieco mniej deficytowy, bowiem mieścił się tam najsłynniejszy w moim kraju browar, którego produkty można teraz kupić na całym świecie. W tamtym jednak czasie dostępne były głównie na miejscu, więc wypiliśmy po dwie bu­telki na łeb, a Gwoździu nawet trzy. Dokupiliśmy jeszcze kilka plus dwa wina, wsiedliśmy do pekaesu i ruszyliśmy w dwudzie­stominutową drogę do wioski, w której miał odbyć się koncert. Gwoździu po całym tym piwie sikał do pustej butelki, z czego mieliśmy niezły ubaw.

W umówionym miejscu oprócz szczekających dupami psów czekał na nas Jogi, kumpel Cezara i organizator koncertu. Popro­wadził nas kawałek przez las, było ciemno i ktoś zażartował, że teraz niedźwiedzie wtrząchną nas na kolację. W końcu doszliśmy do stojącej przy drodze starej gospody, zamkniętej z powodu przeciągającego się remontu. Położona na zupełnym odludziu, zaopatrzona była w prąd, wystarczyło więc tylko wymienić kłódki na własne i otworzyć punkowy klub. W tajemnicy, z dala od Babilonu i jego piesków. Jogi zagwizdał na palcach i ktoś otworzył tylne wejście i wpuścił nas do środka, gdzie pod ścia­nami siedziały już grupy punków. Przeważnie okolicznych za­łogantów, zwalistych chłopów w skórach.

Gromnica, jak przystało na kultowy zespół, którego nikt ni­gdy nie widział na żywo, nie dojechała i zostaliśmy tylko my i Droga Krzyżowa, z Jogim na basie. W ostatniej chwili chłopaki wpadli na pomysł, żeby zagrać dodatkowy set z coverami ulu­bionych zespołów z Anglii. W ten sposób na szybko powstała Jagodzianka Na Kościach. Zaśpiewać miał z nimi niejaki Ziu­tek – kumpel Jogiego, który przyjechał na ten koncert aż z da­lekiej Łodzi.

Miejsce nazwano Willa Sham, na cześć ulubionej kapeli. Za cały sprzęt robiły dwa eltrony i sypiąca się perkusja, pożyczone za flaszkę z remizy. Koncert zorganizowano w dniu ważnego meczu polskiej reprezentacji, kiedy wszyscy siedzieli w domach i ryzyko, że ktoś się tu przyszwenda i zawiadomi milicję, było nieduże. Obowiązywała pełna konspiracja – pod groźbą dosta­nia w mordę nie wolno było wychodzić z budynku. Wracać do Żywca mieliśmy w małych grupkach, a w wypadku spotkania z milicją tłumaczyć, że wracamy z górskiej wycieczki.

Kowalski i ja byliśmy zachwyceni. Zwierzak narzekał, że śmierdzi, nie ma sceny, a perkusja chujowa. W dodatku ktoś go podobno zdążył już zwyzywać od metalowców. Z kolei Żuraw jak zawsze myślami był gdzie indziej, najprawdopodobniej na boisku do kosza. Próby dźwięku nie przewidziano, usiedliśmy więc z boku i wypiliśmy jeszcze po butelce żywieckiego piwa. W końcu Droga Krzyżowa podpięła się do wzmacniaczy i ruszyło takie pogo, jakby to grała TZN Xenna albo inna uzna­na warszawska kapela. Chłopaki hałasowali z przytupem – chu­jowo, ale bojowo, jak się wtedy mawiało. A tak dobrych chórków nie słyszałem wcześniej w żadnym polskim zespole. Wokalista Kolargol śpiewał twardo, ale trzymał melodię. Jogi wchodził równo w refreny i dodawał melodyjne „aaa” albo rytualne „oi, oi”. Twardy góralski lud wielbił ich za teksty, które opowiada­ły o ciężkim życiu i jedynym lekarstwie na troski codzienno­ści – piwie z browaru w ich rodzinnym mieście. Wielkie, zwa­liste chłopy pogowały ostro do tej muzyki, i wraz z Kowalskim i Gwoździem też włączyliśmy się do zabawy. Obijaliśmy się o cielska tubylców i razem z nimi wznosiliśmy w górę pięści, krzycząc „oi, oi!”.

Kiedy przyszła nasza kolej, mieliśmy duże obawy, czy damy radę podtrzymać nastrój. Ale gdy tylko chłopaki podpięli gitary i z eltronów rozległy się atonalne piski, wyluzowany za sprawą tutejszego piwa walnąłem przez mikrofon nawiedzoną gadkę o tym, że nie obchodzi nas gówno, które wtłaczają nam do głów, nie potrzebujemy ich kultury i sami tworzymy własną. Kiedy skończyłem, publika odpowiedziała chórem „oi, oi!”. Jako pierw­szy zagraliśmy szybki kawałek Nowa era. Precyzyjne Zwierza­kowe rytmy ginęły w rzężeniach i piskach eltronów i brzmiało to fatalnie, ale zarazem było w tym tyle energii, że knajpa za­częła wibrować i punkowcy znów ruszyli w pogo. Potem pole­ciała nasza przeróbka The Day The Country Died Subhumansów, z polskim tekstem napisanym przeze mnie na bazie maszyno­pisów od Cezara. Mimo sprzężeń i pisków wzmacniacza słysza­łem, jak pogujący powtarzali za mną, że rząd to gówno i że trzeba walczyć. Następny był szybki kawałek z tekstem poety Wojaczka: „Żeby mi tylko dali spokój i wytchnienie od wieców, rewolucyj i bomb atomowych”, i pogujący o mało nie roznieśli pomieszczenia. Tak samo było przy następnym, zatytułowa­nym Telewizyjnie rozmiękczone mózgi, i przy Armii, naszej wersji kawałka zespołu Rejestracja. Jogi wdarł się na scenę i ryczał wraz ze mną do mikrofonu: „Nie, nie, nie. Nie wezmę karabi­nu!”. Na koniec walnęliśmy sztandarowych Chłopaków z załogi, których znów śpiewałem z zamkniętymi oczami, i kiedy po re­frenie je otworzyłem, zobaczyłem kłębowisko ludzkich ciał. Tak jakby nagle przestała tu działać grawitacja. Tłum w skórzanych kurtkach kotłował się w pośrodku sali, lżejsze ciała fruwały w powietrzu. Kowalski był tak nabuzowany tym widokiem, że razem ze mną zaśpiewał refren. I ani razu się nie zająknął!

Kiedy skończyliśmy, Jogi położył swoją ciężką łapę na moim ramieniu i oznajmił, że hanysy pierońskie mają grać dalej, bo ich stąd załoga żywych nie wypuści. Zażyczył sobie raz jesz­cze Chłopaków…, a my chętnie spełniliśmy jego prośbę. Hłasko i Gwoździu stali z boku i kiwali głowami, a w refrenie wznosili do góry pięści, dumni, że przyjechali tutaj z tak dobrą kapelą.

Gdy wreszcie zeszliśmy ze sceny, załoganci podchodzili do nas, chwalili naszą muzykę, klepali po plecach i częstowali ta­nim winem. Byłem pijany nim i żywieckim piwem, ale przede wszystkim szczęściem. Jeszcze niedawno wyczekiwałem przy radiu z bijącym sercem na jakikolwiek punkowy kawałek, a te­raz sam grałem w zespole, ludzie słuchali moich tekstów i czu­łem, że wnoszę coś dobrego do ich monotonnego i smutnego żywota.

I właśnie wtedy w drzwiach pojawił się Zwierzak. Krew z roz­kwaszonego nosa kapała mu prosto na koszulkę Iron Maiden.

– Chuje, kurwa, chuje! – wrzeszczał. – Punki, chuje jebane, kurwa! Wpierdolili mi! Idźcie w chuj! Wszyscy! W chuj! Zapo­mnijcie o kapeli, kurwa! Wypierdalam stąd!

 

Wojciech Kozielski
Andrzej Pilichowski-Ragno

PODZIEL SIĘ

Do góry