DSC_0118

Raz jestem zającem, innym razem wilkiem
Grzegorz Hetman rozmawia z Mirką Szychowiak

 

Grzegorz Hetman: Cześć, Mirko. Zaczynamy tę pogawędkę, tak się akurat złożyło, w Święto Pracy. Jaki znak – bądź jakie znaki – postawiłabyś między poezją a pracą?

Mirka Szychowiak: To nie jest trudne pytanie. Pracę traktuję jako konieczność; na szczęście lubię ją. Poezja, w przeciwieństwie do pracy, stanowi pewnego rodzaju wyzwolenie, może nawet oczyszczenie. Gdyby ktoś mnie zapytał, czy mogę przestać pisać, odpowiedziałabym pytaniem: czy można żyć bez powietrza? Zatem między pracą a poezją nigdy nie postawię znaku równości. Nawiasem mówiąc – poezja to, poza radością tworzenia, ciężka harówa.

G.H.: Pokręćmy się jeszcze chwilę wokół tego. Czym na co dzień zawodowo zajmuje się poetka Mirka Szychowiak?

M.Sz.: Pracuję w Ośrodku Kultury w Strzelinie. Tak się złożyło, że pracuję tutaj od zawsze, najpierw jako dyrektor, a teraz jako instruktor. Co robię? Prowadzę warsztaty teatralne, fikam z dziećmi w czasie plenerowych festynów, w wakacje prowadzę w ośrodku przeróżne zajęcia dla dzieci (np. blok kulinarny: nauka przyrządzania deserów, kanapek, sałatek owocowych). W zimie przebieram się za żonę Mikołaja i jeżdżę z mężem Mikołajem po wioskach, jestem także przewodnikiem – oprowadzam ludzi po wieży widokowej (czasem mówię, że idę na wieżę straszyć). Od dziesięciu lat koordynuję przebieg Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „O Granitową Strzałę” i zasiadam w jego jury, dwa razy w tygodniu prowadzę także zajęcia recytatorskie w szkole podstawowej. Warto też dodać, że od momentu kiedy przestałam być dyrektorem, „przyszły do mnie wiersze”. Można nawet powiedzieć, że „zaczęły ze mnie wychodzić”. I to trwa.

G.H.: Może w ego zrobiła się jakaś wyrwa po stanowisku… Co by nie mówić, wykazujesz niesamowitą aktywność. I jeszcze te wiersze. Skąd Ci się to wzięło, ta zachłanność na doświadczanie żywego czasu?

M.Sz.: Może wiersze nie lubią tytułów, gabinetów i sekretarek? Może kiedy się w końcu pozbyłam tego wszystkiego, słowa dały mi szansę? Lubię ruch, lubię, kiedy coś się dzieje. Jeśli nawet nie zawsze dzieje się dobrze – mnie to nie spowalnia. Przeciwnie. I mimo że jestem łatwozapadalna na różne trudne stany, wygrzebywanie się z nich mnie nakręca. Takie trochę życie i działanie na krawędzi – dobrze się czuję w stanie lekkiego zagrożenia. Owszem, jestem zachłanna, jak cholera jestem zachłanna. Żyć, dopóki się żyje. Tak już ze sobą mam.

G.H.: Miałem już przyjemność czytać Twój nowy tomik, Trzeci migdał, który powinien ukazać się na dniach. Jego bohaterka jest do Ciebie bardzo podobna: ciągle w ruchu, w pogoni, w wirowaniu. Wiersze ledwie za nią nadążają. Ona goni czy ucieka?

M.Sz.: Bohaterka tomu nie może być dla mnie ciałem obcym, musi istnieć między nami jakieś pokrewieństwo; wiersze nie mogą być „wymyślactwem”, wierszom trzeba wierzyć, w przeciwnym razie książka polegnie. Będąc ciągle w drodze (i chciałabym, żeby na płaszczyźnie literackiej nie doszło do nagłego przerwania tej podróży), mam wrażenie, że raz jestem zającem, innym razem wilkiem. Właściwie to bardziej odpowiada mi sytuacja, kiedy wiersze są za zakrętem, a ja sporo przed nim. Lubię się ścigać. Nieważne, kto pierwszy minie metę. Bieg, emocje, adrenalina – to jest najlepszy zestaw dla Szychowiak.

G.H.: A kiedy go brakuje? Czy to są właśnie te momenty, w których na scenie wiersza pojawia się postać doktora?

M.Sz.: Jak mówiłam, jestem łatwozapadalna na różne dziwne stany, prawdopodobnie tak dzieje się również z bohaterką książki, w końcu jesteśmy rodziną. Kiedy jakaś Pani Depresja lub Obywatel Wielki Stres wpadają z nieoczekiwaną wizytą, trzeba sobie z tym poradzić. I tutaj pojawia się doktor. Można go nazwać ogólnym, bo raczej specjalistą wybitnym nie jest. I nie musi być. Pełni rolę wysłuchiwacza. Nie w sprawach medycznych są te „wizyty domowe”, w każdym razie doktor sporadycznie dowiaduje się o naszych bólach. Ma być i słuchać, bohaterka musi się wygadać i nie przychodzi po recepty. Ma potrzebę wywalenia bebechów i nie cacka się z tym gościem, jeśli trzeba, jest agresywna i doktorowi czasem się obrywa. A wszystko po to, żeby jej przeszło, żeby wyszła na prostą. Jemu też nie jest łatwo, czasem ma problemy i bywa tak, że to on chce się wygadać. Pod tym wykrochmalonym kitlem bije serce, to przecież żywy człowiek, a nie jedynie bezduszny felczer. Kiedy ma te swoje słabsze dni, muszę wysłuchiwać wszystkich jęków i skarg na cały świat. Powiem ci coś, ale nie mów o tym nikomu – kocham się w doktorze.

G.H.: Bez obaw, nikt się nie dowie. A tak serio, i skoro już postawiliśmy krótkotrwały i umowny znak równości między Tobą a bohaterką: mówisz, że te wizyty są po to, żeby jej minęło, żeby wyszła na prostą itd. Tymczasem powszechnie uważa się, że poezja – zwłaszcza ta podporządkowana raczej rytmom biograficznym niż literackiej grze – wyskakuje najchętniej właśnie z takich stanów i takich bólów. U Ciebie działa to w inny sposób?

M.Sz.: Zaraz, zaraz, o znaku równości między mną a bohaterką (nawiasem mówiąc, bohaterek jest więcej, co zaraz wyjaśnię) nie ma mowy; oczywiście mamy wspólne bóle i przeżycia, ale w tekstach żyje więcej niż jeden podmiot liryczny. To, że „biorę na siebie” sprawy innych, wiąże się ze swojego rodzaju maską – ludzie, prawdziwi, a nie wymyślani przeze mnie, czasem nie chcą zobaczyć siebie w tekście. Kiedy piszę w pierwszej osobie, dzielą ze mną różne traumy czy przeżycia, ale na zasadzie podobieństwa. No i kolejna sprawa: poezja nie może być literacką grą, to nie teatr, gdzie wcielamy się w jakieś postacie i ładnie udajemy. Nigdy nie brałam „sto na sto” pod uwagę tego, co się uważa za powszechne, staram się sama orientować swoje poetyckie wędrówki, a może raczej poezja szarpała (i nadal to robi) mną i bohaterami wierszy w różnych okolicznościach życiowych, niekoniecznie poplątanych i ciężkich. Wiesz, nie ma na to reguły. W tym tomie tak akurat wyszło, ale biorąc pod uwagę wcześniejsze książki, zapewniam cię, że wiem, o czym mówię.

G.H.: Po prostu kiedy wyznałaś, że kochasz się w doktorze i musisz wysłuchiwać jego skarg, pomyślałem: oho, to może być ten moment, kiedy pojawia się szansa, by pogadać bardziej z Twoją bohaterką niż z Tobą. Fundamentalne filologiczne dystynkcje są oczywiście słuszne i zbawienne, ale mogą też działać jak hopki na drodze. Zwłaszcza w przypadku rozmowy z autorką, która, jak sama mówisz, nieszczególnie jest zainteresowana gierkami z czytelnikiem i która uważa, że poezja nie może być wymyślactwem. Jakie są zatem Twoje twórcze drogowskazy: nazwiska, zjawiska, pryncypia? Zdarzało Ci się załapać na jakieś literackie mody czy nowinki?

M.Sz.: Kiedyś, na początku „pisactwa”, zbierałam bęcki na portalu poetyckim Nieszuflada (łza się w oku kręci, tak mi żal z powodu syfu, jaki tam teraz szaleje). Poeci „z dorobkiem”, autorytety portalowe, mądralińscy i inni wyjadacze po lekturze moich wierszy wypisywali mądre rady: żeby iść do Oczytalni nieszufladzianej i poczytać prawdziwą poezję, proponowali autorów, których koniecznie powinnam poznać. Były też propozycje odstąpienia od pisania i zajęcia się czymś mniej skomplikowanym, np. sprzedażą nawozów w geesie. Nigdy nie odwiedziłam Oczytalni, nie zajęłam się (wtedy, później nadrobiłam) twórczością wskazanych autorów i – jak wiadomo – nie przestałam pisać. Pomyślałam sobie, że nie ma znaczenia, jakie będzie to pisanie, ważne, żeby to było moje pisanie. Żadnych śladów obcej ręki, żadnego odgapiania, zapatrzenia. Muszę szukać swojego języka, stawiać świeże ślady nawet wtedy, kiedy się będę potykać. Można się przecież podnieść i szukać dalej. Ja wciąż się potykam, ale wstaję i ruszam przed siebie. To jest piękne. Szukanie jest piękne. Ja nie umiem wszystkiego i nie wiem wszystkiego – ani o sobie, ani o moich wierszach. Moje poszukiwania dotyczą więc i mnie i poezji. Nowinki i mody to nie moja bajka. Oj, zapomniałam dodać: kocham poezję Bohdana Zadury. W pakiecie z Bohdanem.

G.H.: Ostatnio Zadura nie ma dobrej prasy, więc to odważna deklaracja, i zarazem potwierdzająca Twoje słowa. Czytałem kilka recenzji jego najnowszej książki, napisanych przez młodych krytyków – z szacunkiem i bez taryfy ulgowej. Samej książki jeszcze nie znam, ale chyba rozumiem, na czym w świetle owych odczytań polega jej problem: stara się być polityczna w sposób zbyt dosłowny i powierzchowny, gazetowo-memowy, i zupełnie nie radzi sobie z żywiołem, wobec którego występuje. Ty wydajesz się raczej unikać w wierszach konfrontacji z tym wymiarem rzeczywistości i stronić od jego języków…

M.Sz.: Nie czytałam (chyba na szczęście, ale coś mi się wydaje, że zaryzykuję) ostatniej książki Bohdana, ale jeśli rzeczywiście tym razem się nie popisał, to ma za swoje. Rejestracja poetycka przestrzeni, o której mówisz, nie jest mi potrzebna. Polityka kręci się obok mnie już od dawna, mam swoje spostrzeżenia, znam wielu polityków z czasów, zanim jeszcze nimi się stali, i można powiedzieć – wiem sporo. Wolę o tym rozmawiać, mówić. W polityce nie ma nic pięknego, gdybym pisała na jej temat wiersze, musiałabym użyć wielu niecenzuralnych słów. Wolę je zachować na lepsze okazje. Te gazetowo-memowe zagrywki w tekstach, nie tylko poetyckich, sprawiają, że teksty są sprytne i często, nie ukrywajmy, nośne. Ale nic więcej. Poezji publicystycznej, zaangażowanej, „okazyjnej” – nie lubię. Nie jest to równoznaczne z jakością tekstów, czasem przecież mogą być świetne. Ale, jak mówiłam, nie przepadam. Oczywiście nie chodzi mi konkretnie o najnowszą książkę Zadury, bo jej nie znam.

G.H.: W sposobie definiowania choćby samego hasła „polityczność” ujawniają się ciekawe różnice pokoleniowe. Ale to raczej temat na dłuższą rozmowę. Skoro jednak o różnicach pokoleniowych mowa… Jednym z wierszy, które mnie w Trzecim migdale zafrapowały najmocniej, jest ten zatytułowany Jednym ruchem. Tworzysz w nim obraz czegoś na kształt siedliska pamięci, istniejącego w wielu czasach jednocześnie, gdzie przenika się dawne i obecne, stare i młode. Zgodzisz się, że ta problematyka wysuwa się w Twojej nowej książce zdecydowanie na pierwszy plan?

M.Sz.: To prawda, przenikanie przez młodość do starości, rozciąganie pamięci niemal „do masy krytycznej”, szukanie w sobie już szczątków tego, co minęło, a jednocześnie próba przyłożenia do siebie z pozoru „nieprzykładalnych” spraw i zdarzeń (między innymi ze względu na różnicę w czasie) to obszary, w których Trzeci migdał się urodził. Nie tylko ta z moich książek zajmuje się problemem czasu, umierania, zmian w człowieku i zmian w sprawach. W każdej z poprzednich można znaleźć teksty, które w jakiś sposób „rozrabiają” ten temat. Trzeci migdał robi to najpełniej.

G.H.: Skąd wziął się w ogóle pomysł na taki tytuł tomiku? Przyznam, że nie miałem wcześniej pojęcia o istnieniu trzeciego migdała. Co nieco ostatnio poczytałem, ale nadal nie wiem, jak tę wiedzę podpiąć pod zawartość Twojej książki. Naprowadzisz trochę?

M.Sz.: Ten tytuł czekał na swoją książkę kilka lat. Usłyszałam kiedyś rozmowę, może w tramwaju, na temat operacyjnego usunięcia trzeciego migdałka u dziecka. Innym razem ktoś wyrażał obawę z powodu takiego właśnie zabiegu. Pomyślałam wtedy, że ten narząd, nazywany trzecim, musi być chyba nadliczbowy, że powinny być dwa migdały, a w przypadku trzeciego istnieje jakieś zagrożenie. Okazało się, że i tak, i nie. Ponieważ zlepek „trzeci migdał” zapadł mi mocno w pamięć i chciałam go jakoś zatrzymać na dłużej, postanowiłam sprawdzić, co to za ptica. I dobrze zrobiłam.

Trzeci migdał to dość popularne określenie, które dotyczy większej ilości tkanki chłonnej, jaka gromadzi się w górnej części gardła. Mimo niewątpliwie ważnej roli w okresie dziecięcym – jak na przykład ochrona organizmu przed bakteriami i wirusami – trzeci migdał, który nie zanika (a powinien mniej więcej po ósmym roku życia), zaczyna stanowić zagrożenie dla człowieka. Kłopoty z mową, oddychaniem, słuchem, niespokojne sny to tylko niektóre skutki przerastania trzeciego migdała. Coś, co uruchamiało kiedyś układ odpornościowy, chroniło człowieka przed zagrożeniami z zewnątrz, po wypełnieniu swojej „misji” odwróciło się od niego i stało się niebezpieczne. Dla normalnego funkcjonowania, dla głębokiego oddechu i wyraźnej mowy, dla spokojnego snu – trzeba się intruza pozbyć. Jeśli ma się chęć na życie. To tak z grubsza.

G.H.: Wydaje się, że to całkiem niebawem: Trzeci migdał wkrótce „wyjdzie z domu”, pójdzie między ludzi i już nigdy nie wróci. Masz jakieś plany – twórcze, a może wcale nie – na to, co potem?

M.Sz.: Trzeci migdał pójdzie między ludzi, ale w domu zawsze będzie w jakiś sposób obecny. Plany twórcze wcale nie mgliste, a całkiem konkretne są. Prozatorskie. Kroi mi się od jakiegoś czasu proza poetycka, w pewnym dobrze schowanym folderze jest sporo kawałków, które cierpliwie czekają w kolejce w przychodni „literackiej”. Kiedy dr Szychowiak postawi diagnozę, kawałki otrzymają skierowanie: prawdopodobnie do chirurga, do diabetyka, może nawet do psychiatry; jest wielce prawdopodobne, że niektórzy pacjenci wyjdą bez żadnych zaleceń, bo na pomoc będzie już za późno. To proza. Planów poetyckich nie mam i właściwie nigdy nie miałam. Z wierszami jest bardziej po czarodziejsku – nagle są, nie wiadomo skąd, złażą się do mnie nieregularnie, nieoczekiwanie, wciąż wprawiając mnie w osłupienie, bo ich nie planowałam. To raczej wiersze mają jakiś tajny plan, w który mnie wciągają w pewnym najlepszym według nich momencie.

G.H.: Ta rozmowa przebiega nam w znacznym stopniu pod znakiem służby zdrowia. Zapytam zatem bez znieczulenia: czy w domu, w którym odsetek artystów na metr kwadratowy jest zdecydowanie powyżej przeciętnego, takim jak Twój, występuje coś w rodzaju współzawodnictwa? Jakieś alianse, intrygi itp.? Wiedz, że liczę na odpowiedź równie bezkompromisową jak obraz polskiej służby zdrowia w twórczości Patryka Vegi.

M.Sz.: Powiem tak: trzech artystów pod jednym dachem to nie jest żaden cymes. Nawet bym to uściśliła: trzeci artysta w domu (i nie mam tu na myśli Julki) prowokuje mnie (nas) do dziwnych zachowań. Jeśli dowiadujesz się, że piszesz (piszemy) dzięki niemu i gdyby się tylko sprężył, rozłożyłby mnie (nas) literacko na łopatki, to wszystko, co może mnie (nam) opaść, opada. Albo taka sytuacja: idzie do mnie wiersz, więc go zaczynam rozpisywać. Ponieważ moja kanciapka jest na górze, mam prawo czuć się bezpiecznie. Niestety. Trzeci artysta zawiadamia mnie głośnym jękiem, że jest wygłodniały („mała, zrób mi kolację, bo ja leżę”). Odpowiadam nerwowo, że mam bóle i jestem w trakcie poetyckiego porodu. Dostaję jęczącą wskazówkę, że mam przerwać, bo mogę przecież dokończyć kiedyś tam. Ta wymiana jęków (w końcu i mnie się to udziela) kończy się różnie, ale od kilku lat (co stwierdzam z dumą) nie poddaję się. Poza tym nie pozabijaliśmy się, nie mamy jakichś mocno widocznych blizn po głębokich ranach. Gdybyśmy nie trafili na siebie, moglibyśmy trafić gorzej. W dodatku nie mielibyśmy Julki i Michała. To jest ta najlepsza część ciastka. Ale dwie artystki pod jednym dachem to naprawdę wielka radość, mimo różnych różnic.

G.H.: Z tej sytuacji wyjściowej, którą zarysowałaś, Vega do spółki z Aronofskim mogliby wykręcić niezły psycho-gore. Biorąc jednak pod uwagę ilość dobrych książek, która w tych okolicznościach powstała, można powiedzieć, że męskie pole artystyczne obu Wam, Tobie i Julce, służy. Kończąc pomału: jest jakieś pytanie, którego nigdy Ci nie zadano, a na które zawsze chciałaś odpowiedzieć i masz przygotowaną wypasioną odpowiedź?

M.Sz.: Takiego pytania nie wymyśliłam, nie nastawiam się na jakieś szczególne, na zasadzie, że wcześniej zmontowałam bardzo błyskotliwą odpowiedź i nie chciałabym, żeby się zmarnowała. Jak sam widzisz, zadajesz pytanie, a ja bardzo szybko odpowiadam nie dlatego, że wyczułam, o co zapytasz, ale po prostu wiem, co mam ci odpowiedzieć. Są natomiast pytania, które powtarzają się w wielu wywiadach. Zaczęło mnie to drażnić do tego stopnia, że sugerowałam kilka razy usunięcie pytania. Dotyczyło ono miejsca, gdzie mieszkam (czyli Księżyc albo, jak ja wolę, Księżyców). Pytają mnie o wpływ Księżyc (Księżyców) na wenę, na pisanie. To jedno z tych, które mnie już męczy. Drugie nawiązuje do rywalizacji matki poetki i córki poetki. Wiesz, współzawodnictwo, wyścigi, czy nie wyczuwamy jakiejś zazdrości itede. Daj spokój, oszaleć można. Twoje pytania są spoko.

G.H.: Czyli otarłem się o żółtą kartkę. A zatem na zakończenie to ja zadam – jedno z tych, które są tak poczciwie staroświeckie, że nie pamiętam już, kiedy ostatni raz słyszałem coś w tym stylu. Jaka jest Twoim zdaniem rola poety w dzisiejszym świecie?

M.Sz.: Żółta kartka może jeszcze nie, ale pogroziłam ci palcem. Kiedyś poezja miała za zadanie „trafiać pod strzechy”. A dzisiaj? Trafia na ślepo, raz trafi, raz przeleci obok. A poważnie – nie przypisywałabym poezji jakiejś czołowej roli, misji do spełnienia. Dziejowego zadania. Rola poety? Zapamiętać go, wierzyć mu i przypominać sobie o nim i o tym, co chciał nam powiedzieć. Nic pedagogicznego, żadna dydaktyka, może jakieś rozwiązania, które inni znajdą dla siebie. I niekoniecznie na masową skalę. I nie przejmować się za bardzo swoją rolą, nie „wieszczyć. Wystarczy?

G.H.: Sądzę, że tak. Właściwie to całkiem sporo. Wielkie dzięki za rozmowę i niech moc nadal będzie z Tobą!

M.Sz.: Z nami.

 

PODZIEL SIĘ

Do góry