DSC_0068

Krzysztof Siwczyk
Bezduch (fragment)

Wykwit na każdym stanowisku. Choroba zjadła jedną roślinę. Wykopujesz ją uważnie, obserwujesz, jak głęboko się zakorzeniła, na ile zarażała sąsiednie stanowiska. Wreszcie, z braku cierpliwości, walisz szpadlem po korzeniach, które nie chcą wyjść, a nie dają się podkopać. Wplecione w siatkę na nornice, stawiają opór wiosennej czystce. Po długich miesiącach zimy wskoczyłeś wreszcie w sztywny drelich, rozprostowujesz na dłoniach rękawice zlepione zeszłosezonowym tyraniem. Po wycince chorych egzemplarzy, bierzesz się za opryski. Mieszasz trutkę z wodą, konsekrujesz ciecz, by niszczyła wszystko, co nie odpowiada twojej wizji czystości i porządku. Jesteś w tym pryncypialny i perwersyjny. Nie zakładasz maski ochronnej, chcesz się podtruć, jakoś współodczuwać to, czym może być porządek czystości, rugowanie z natury tego, co ją ustanawia. Znajdujesz w kącie płotu wdeptaną w grządkę gazetę. Zeszłoroczne wydanie informujące o kataklizmach społecznych, niewyobrażalnym powrocie tego, co zawsze jest identycznym schematem tępej przemocy jednostek względem mniej rezolutnych mas jednostek. Masz ochotę szczać na ten skrawek, na ten kraj, o którym czasem słyszysz, z uchylonych okien sąsiadów, kiedy wyrzucają sobie pretensje, toczą nad zupą żółć, przekomarzają się, interpretując gwałtowne przypadki wtargnięcia historii w poszczególne biografie znanych im kiedyś ludzi, których dziś odnajdują jako komentatorów telewizyjnych, albo ekspertów bliżej nieznanych ci dziedzin życia. Przycinając róże zastanawiasz się, jak można zastanawiać się nad krajem, w którym się jest, jak to możliwe, że nie szkoda im śliniawek toczących pianę nad smutnym losem zbiorowości, zintegrowanej wokół czegoś tak transgresyjnego jak język. Język nikogo i w niczym nie łączy. Nie istnieje wspólnota językowa. Nie ma mowy o mianowniku sprowadzającym znaczenie do parteru, na jakim mógłbyś zamieszkać, jak teraz, obok całkiem inteligentnych ludzi, którzy jednak pragną zgodzić się , co do jednego: wspólnego języka. Odmawiasz im tego prawa, przemilczasz to, z czym nie możesz się zgodzić i rzecz jasna przytakujesz wszelkim ich sądom. Jesteś wewnątrz drelichu rozstrojem, permanentnym zaprzeczeniem, fałszem gestu powodowanego zimną kalkulacją, która nie pozwala ci wzbudzać konfliktów na krótkim odcinku najbliższego sąsiedztwa. Żyjesz obok ludzi, których się lękasz, dlatego przytakujesz uśmiechem na uśmiech, wystawiasz na widok zęby, szczerzysz kły radości, kiedy rano wpadacie na siebie, na chwilkę, odpalając silniki lub upychając w koszach weekendowy utarg śmiecia. Niezwykłą cechą wszystkich konformizmów jest skłonność do nowych otwarć, do wchodzenia w dzień z zawsze nową energią i zdolność anulowania zmęczenia tuż po otwarciu oczu, kiedy wylatujesz z łóżka jak z procy, przerażony tym, że być może coś cię omija, że może mączniak przeszedł już na stanowisko sosen himalajskich, wrażliwych jak ty, trudnych w przydomowym ogrodzie, w którym od rana działasz, żeby nie myśleć, co też z sobą począłeś, przez tyle lata trwania jako buntowniczy postulat marnowania czasu i życia na mało w sumie zabawnych lekturach. Nie potrafisz skomunikować się z sobą, nawet po sporym wysiłku, w pełnym, wiosennym słońcu, w gumowym drelichu, kiedy ciało odparza się na każdym załomie, gdzie gromadzi się pot. Męczysz się, bo wszyscy się męczą i dochodzą do wniosków zmęczenia życiem, jego neutralną moralnie ścieżką zdrowia, która kończy się incydentalnie, by przejść później jeszcze trochę onkologicznej drogi, albo zabrnąć w inne, bardziej osadzone w chwili zawałowe cięcie. Z każdym rokiem, kiedy wychodzisz do ziemi uprawiać życie, bardziej boisz się śmierci, zaczynasz ją faktycznie odnosić do siebie, czego nie potrafiłeś zrobić przez bez mała trzydzieści lat proklamowania jej absolutnej władzy nad każdą behawioralną czkawką, każdym ruchem myśli, nie mówiąc już o wielostronicowych rozpiskach jej działania, które sprytnie lokowałeś w atrakcyjnych literacko strofkach wierszy, czując w głębi, że rozpiera cię energia młodości, że mógłbyś ruchać krzaki i drzewa, pluć w niebo i z rozkoszą czekać, aż plwocina spadnie ci prostu na aktorsko zachmurzone czoło. Teraz, kiedy spluwasz, bo wydzielina zalega ci w płucach i bezdech łapie cię przy paru szybszych machnięciach łopatą, nie uśmiechasz się już do swojego cienia i nie spoglądasz z nostalgią na trzydzieści centymetrów regału, który zapełniłeś sobą. Wiesz wreszcie, że liczy się ten moment, kiedy pot ciecze po wewnętrznej stronie drelichu, kiedy czujesz, że jest jakiś sens w plewach, w kompostowniku, który rośnie jak satysfakcja, że po zimie ocalało w sumie całkiem sporo okazów podobno mrozoodpornych, ale wiesz już z doświadczenia, że etykietowanie nie ma nic wspólnego z prawdą przypadku poszczególnego jak ty. Być może troszkę się wywyższasz ustanawiając swoją pozycję między stanowiskami tui jako bardziej uprzywilejowaną, kiedy faktycznie jesteś banałem jak tuja, odpornym tępo na krytykę dochodzącą z najgłębszych trzewi, w których czuć przecież nieustanne kąsanie tego, co minione i nadchodzące z usilną pospolitością. Z drugiej strony wiesz, że jesteś konfabulantem broniącym zaciekle czasu, jaki obiektywnie jest jeszcze do przeżycia, poprzez nieustanne odmawianie istnienia jakichś większych zasobów czasu, innych niż tylko przygodna i natychmiastowa korekta, zastanawiającego postronnych obserwatorów, końca. Wstyd ci, że taki jesteś. Pozwalasz sobie na ten wstyd i na takie bycie tylko w drelichu, kiedy sam orzesz szpadlem, wyrywasz wiecheć, popadasz w stetryczenie, którego chciałbyś oszczędzić córce jak widoku żylaków zajmujących swoimi deltami coraz większe połacie maślanej kiedyś skóry, która zeszła z ciebie jak stres okresu, kiedy musiałeś zdecydować się, kim tak faktycznie chcesz być. To po prostu mija, mówisz córce. Nie musisz specjalnie chcieć. Po prostu staraj się zostać jak najdłużej. Jest po co, jest dla kogo. Już zrzucasz te ogrodowe łachy, bo w szybę wykuszu tłucze twoje dziecko, pokazuje na migi, że coś arcyważnego dzieje się w jej pokoju. Mówi, że duchy zalęgły się u niej jak larwy, z którymi tak zapiekle walczysz w okolicach stanowiska rododendronów. Odpowiadasz, że na wszystko znajdzie się trutka, wystarczy tylko cierpliwie poczekać i nie przegapić właściwego momentu.

Lekko otumaniony błąkasz się po przedpokoju. Zaglądasz do pokoju córki, widzisz, że sama poradziła sobie z lękiem przed nawiedzeniem, spokojnie rysuje schemat rodziny, dwa plus jeden i kot, ustawieni przed domem, stoją w kępie traw, nad nimi przepływa wyraźne rozpogodzenie. Wchodzisz pod prysznic, zmywasz z siebie bakteriobójczy osad, podnosisz głowę na tyle, na ile pozwala ci sadło na karku. Jesteś jak stary kuc, podczepiony do poidła, które utrzymuje go w pozycji pionowej, ale zapewnia tylko trwanie, a nie ruch w jakąś stronę. Donikąd już się nie wybierasz, znalazłeś docelowy boks, pragniesz, żeby ostał się możliwie długo, ostemplowany terminalną wzmianką, wskazującą na wyrok ostateczności bez ukonkretnionej daty wejścia w życie. Robisz wszystko, aby jak najczęściej unikać zaangażowań w sprawy rzeczywistości. Ona zajmuje cię już tylko w planie finansowego ekwiwalentu, robisz coś już tylko dla zysku, który z kolei pozwala ci stać w miejscu, które zbudowałeś, by później w nim zastygnąć, w pozie stojącej, potem kucznej, wreszcie leżącej. Wychodzisz spod prysznica, udajesz się na kanapę. Za sobą masz literatury, wyciągasz zakurzony egzemplarz książki. O autorce wiesz całkiem dużo, przyjaźniliście się kiedyś, kiedy jeszcze miała witalne siły, udzielała się w eterze, była osnową starej inteligencji, do jakiej zawsze aspirowałeś, od małego właściwie przyjmując postawę zasadniczego zastanowienia nad stanem świata słów. ”Jawne i zakryte”, tak nazywa się książka. W niej autorka zajmuje się autorami, o których świat dawno zapomniał, nikogo oni już nie obchodzą, poza nią i tobą, rozłożonym przez gorący prysznic, kartkującym te piękne szkice. Tym jawnie jest literatura konieczna – upominaniem się o zapomnienie, kodyfikowaniem porządku zanikania pamięci o czymś, co miało swój czas, ale nawet w nim dotyczyło zaledwie paru osób. Mały krąg zdarzeń, wąski obszar oddziaływania, pomniejszenie egotycznego talentu w imię wierności zasadzie niebyłości. Wszystko coraz bardziej zdaje ci się niebyłe, wyraźne kształty powoli tracą kontur, kiedy popołudniowe, choć wysokie już słońce kwietnia przeszywa podłogę, odbija jej politurę, a blask nie pozwala ci czytać, choć doskonale wiesz, co będzie dalej. Smutek odnajdywania na kartach literatury tekstów zapomnianych, których nie zignorowała tylko ona – autorka. Gdybyś miał córce powiedzieć, kim jest, powiedziałbyś, że już najpewniej nie ma to większego znaczenia dla pamięci zbiorowej, ale ma ogromne dla pamięci twojej, a więc może mieć też jakieś znaczenie dla pamięci twojego dziecka, którą próbujesz zapełniać obrazami ojca zanurzonego w lekturze, a nie tylko w konkretnym działaniu nad grządką, albo silnikiem, do jakiego i tak nie potrafisz się dobrać. Nawet wymiana lampki w tych dzisiejszych autach wymaga wyższej wiedzy inżynierskiej. Książka, mówisz córce, nie wymaga niczego od ciebie. Po prostu zajmie cię jak ogień, spopieli twoje przekonania, zrobi z tobą to, czego się najbardziej obawiasz. Córka mówi ci, że boi się ognia, ale też wie, że jest on ważny, że sczyszcza śmierć, pozwala jej zagrzać miejsca gdzieś indziej niż tylko w wypieranym obrazie grobowych dech. Czymś takim jest książka, której już oślepiony nie czytasz – wyjściem na jaw znaczenia metafizyki, wzrostem sensu po czasie wypalania traw do żywego, próbą ogarnięcia rozpadu poprzez uparte trwanie przy porządku wyższym, innym stanie świata, którego nikt nie zaznał, a przynajmniej nie zdał przekonywującej relacji. Podziwiasz w autorce ten upór, na jaki ciebie już nie stać, ale może chwilami za nim tęsknisz, odnajdujesz w sobie egzotyczną dyspozycję, przemawiasz do siebie w imieniu pamięci, która jest rodzajem oddania głosu, zrzeczenia się własnej reakcji na rzeczywistość, sprowadzającej ją do zaledwie paru, elementarnych parametrów egzystencjalnych korzyści. Autorka jest twoją nauczycielką zapomnienia, ale też głosem, który w sobie zagłuszyłeś na tyle, że odzywa się teraz pod postacią ironicznej rezerwy, jaką w sumie pogardzasz, bo sam stałeś się przekaźnikiem rezerwy, a nie autentyczności uczuć, o czym wie już twoje dziecko, patrząc na ciebie podejrzliwie, gdy koślawisz język, wypowiadasz karkołomne mądrości, jakich nie może, a co najważniejsze, nie chce przyjąć. Ona jest twoim sprawdzianem, pozwala ci zobaczyć twój regres do postaci wyjałowionej, ale pełnej teoretycznego opracowania jałowości, z jaką zmagasz się w ogrodzie, żeby nie mieć czasu na siebie – czasu, który, wynikły z nagła, stał się wyjściem z lektury ku oczom dziecka potrzebującym czegoś innego niż wiedzy zdającej się na nic.

Twoja pewność – z jaką przechowujesz w sobie umiejętności trafnej, acz silnie już zużytej, reakcji na określone efekty językowe wzmagające w lekturze przekonanie o obecności jakiegoś istnienia skrywającego się poza słowami – równać się może jedynie z usilnym chwaleniem bóstwa, jakie wydobywa się z rozczapierzonych warg wyznawców kultu, pogrążonych w delirium ofiarnym wielkiego uniwersum obietnic, wyczerpanych własnym oddaniem zaklęciom zwalniającym ich z przynależności do porządku swojej, lokalnej Golgoty. A przecież prawdziwie uniwersalna i idiomatyczna może być tylko najgłębiej wstydliwa małość spraw własnego życia, krzątactwo wokół interesów grzędy, na jakiej się siedzi i kopczyka piramidalnej fantazji, jakie roisz o świecie leżąc w drewnianym leżaku, pierwszy raz wystawionym do słońca tej wiosny. Jest tylko to, o czym czytasz i piszesz w tej sekundzie dnia, w przerwie, kiedy oddech i bicie serca przyspiesza podczas gry w kosza, kiedy twoja córka na trampolinie wylatuje w powietrze jak piłka i kręcąc się na obręczy obwodu wpada prosto do sedna własnego rozbawienia. Zacząłeś skutecznie dostrzegać inne życie dzięki lekturze, pozwoliła ci wydobyć się z cienia strachu padającego na twoją, ojcowską pozycję, kojarzącą ci się nieodmiennie z obowiązkiem zapewnienia światu stabilnej organizacji i konkretnych rysów bezpieczeństwa. Dziś lękasz się już tylko przypadku, nagłej, nocnej projekcji, snów o utracie i tego drżenia pod żebrami, przypominającego nieustannie o szczęściu, jakie cię spotkało, gdy już przestałeś wierzyć w cokolwiek poza wzrostem chwastów pod szczelnie przyłożoną do gleby agrowłókniną.

PODZIEL SIĘ

Do góry