Skończyło się babci sranie. Chyba pierwszy raz usłyszałem to sformułowanie z ust Marty Podgórnik, rzadko kiedy ciśnie mi się na usta, ale wczoraj w Moskwie skończyło się babci sranie. I nie ma co załamywać rąk, bo poza od zawsze nieco mistyczną otoczką Adama Nawałki, prezentowanego wszem i wobec jako maniak szczegółów, który zamiast spać w nocy ogląda trzecią ligę Senegalu, aby wczuć się w klimat gry przeciwnika, a matę wozi ze sobą nawet do kościoła, selekcjoner miał zawsze kupę szczęścia. Każda, nawet najbardziej absurdalna decyzja Nawałki po czasie dawała się obronić: Mączyński miał sens nie dzięki spektakularnej grze (chociaż pamiętamy ważnego gola ze Szkocją), ale dzięki balansowaniu drużyny. Holowanie Peszki miało sens, bo Lewy strzelał więcej, kiedy Sławek mu rano wytarł podbródek ubrudzony kaszką, a rotowanie bramkarzami przynosiło nadspodziewanie dobre efekty, zwłaszcza kiedy grał przed nimi Kamil Glik, z kimkolwiek. Ale skończyło się babci sranie. Glik po wykonaniu na treningu całkiem rutynowej przewrotki, bo przewrotka jest dla zawodowego piłkarza tym, czym synkopa dla Bartóka, wyeliminował się z obrony, Szczęsny jak zwykle zawalił pierwszy mecz, a Peszko byłby nawet potrzebny przy urazie Kuby, no ale przecież podejrzewam, że nawet nie przygotowano dla niego koszulki. Każda decyzja selekcjonera dawała się obronić wcześniej nie dlatego, że była racjonalna, ale dlatego, że przynosiła efekt. Nieracjonalne wczoraj wydawało się co najwyżej wystawienie na środku obrony duetu Cionek-Pazdan, bo skoro nasz selekcjoner jest wszechwiedzący, to przewidywał zapewne, że wobec cofniętego Senegalu będziemy musieli większość piłek rozgrywać przez środkowych obrońców, a ci w rozgrywaniu czują się równie pewnie, jak Robert Lewandowski w cukierni. Chcielibyśmy wierzyć, czy może nauczyliśmy się ufać, że selekcjoner wie więcej, niż my. Że może Bednarek na ostatnich treningach prezentował się jak ostatnia łamaga, a Milik ładował po dwa hat-tricki w każdej gierce. Że Fabiański puszczał wszystko bo był rozkojarzony wizją siebie w bramce Zachodniej Szynki, a Zieliński harował w środku pola jak krzyżówka Mączyńskiego z Makelele. Nauczyliśmy się ufać Nawałce, bo nigdy nas nie zawiódł, ale wczoraj absolutnie wszystko obróciło się przeciwko niemu, a absurdalne bramki, które straciliśmy, zapewne jeszcze nie wyzerowały poziomu szczęścia, jaki mu przez lata towarzyszył. Nie wiem, czy warto wierzyć, że potrafimy zagrać tak, jak graliśmy wyjazdowy mecz z Rumunią w eliminacjach, bo ostatnie takie mecze graliśmy rok temu, a w międzyczasie, w chaosie taktycznych eksperymentów chyba wszyscy zapomnieli, że koniec końców chodzi po prostu o to, żeby celnie podać do kolegi, który stoi obok. Dobrze by też było wiedzieć, jak ma na imię, a wczoraj można było odnieść wrażenie, że po kwadransie gry Piszczek nie wie kim jest, skąd pochodzi i dokąd zmierza. Skończyło się babci sranie, a oglądałem tylko pierwszą połowę i poszedłem prowadzić spotkanie o „Obsoletkach” Bargielskiej, w których nie napisała „Gdzież jest twoje zwycięstwo? Sama ci pokażę.”, bo zrobiła to wcześniej w „Dwóch fiatach” i pisała o śmierci.