DSC_0082

Zaczyn świetlanej przyszłości?
Jacek Bierut

Zaczynamy cykl tekstów związanych z Mistrzostwami Świata w Rosji. Będą relacje z oka cyklonu, analizy, poezja tabelek i poruszenie innych bardzo ważnych spraw.

Na początek tekst nieaktualny, tuż sprzed Mistrzostw Europy w 2012. Nazwiska w części się zmieniły (na szczęście), bardzo ważne sprawy także (na szczęście, Nawałka to jednak nie Smuda), ale nie wszystkie. Przede wszystkim ta, że jeśli czegoś nie ma w piłce nożnej, to można podejrzewać, że nie ma tego w niczym innym. A także ta, że zasady piłki nożnej sprawdzają się chyba w każdym środowisku społecznym.

A dziś? Wszystkie oczy na Bednarka i Kurzawę. Reszcie też się przyjrzymy. I niech w Poznaniu przez najbliższe godziny nie spadnie deszcz. Trzymajcie się, chłopaki. Aha.

 

Zaczyn świetlanej przyszłości?

Oprócz tego, że przypomina miłe czasy hasania po skrzydle, jest w tej grze coś, co sprawia mi przyjemność, nawet jeśli jestem tylko widzem. Pamiętają Państwo scenę z „Seksmisji”, w której Maks Paradys (Stuhr) ogląda końcówkę meczu jakiejś przedziwnej dyscypliny sportu? Gra zespołowa, w której punkty zdobywane są w ten sposób, że zawodniczka wraz z piłką musi wskoczyć do owalnej dziury ustawionej nieco ponad metr nad parkietem. Taka obniżona i spionizowana koszykówka, gdzie niemal samemu się jest piłką i golem. To znamienne, bo może nie wszystko jest piłką, ale piłka jest wszystkim, jak się zaraz przekonamy, ale wróćmy jeszcze do tej uroczej sceny. To było tuż przed tym, jak dziewczyny tradycyjnie wymieniały się koszulkami ku uciesze Maksa i widzów w ciemnej sali kina Piast (w mieście, w którym kończyłem właśnie liceum, rok po „naszym” ostatnim sukcesie na Mistrzostwach Świata, gdzie przede wszystkim Smolarek wykosił Ruskich w narożniku, a z Peru strzeliliśmy pięć bramek w dwadzieścia dwie minuty), przerobionej na kino z sali gimnastycznej, bo kultura być może była wówczas ważniejsza od kultury fizycznej (co już na szczęście nigdy nie wróci). Ale skąd Maks tak natychmiast znał zasady tej nowej dla siebie gry? Na jakiej podstawie tak celnie potrafił ocenić brawurową zwycięską akcję w ostatniej sekundzie zawodów? „No, pięknie”, skomentował. No skąd? Bo zasady piłki nożnej sprawdzają się chyba w każdym innym środowisku społecznym. W biznesie? Owszem. Konkurencja, jak między Rybusem i Grosickim. Kiedy walczysz o miejsce na rynku z kimś równie dobrym jak ty (lub równie przeciętnym lub nawet równie kiepskim), decyduje zwykle niuans. Bo choć Grosicki znacznie szybciej biega, ma chyba nieco większy „ciąg” na bramkę przeciwnika, gra na większych emocjach i bardziej go widać, to Rybus trochę lepiej widzi i zdecydowanie chętniej patrzy na to, co się dzieje w okolicach tej bramki i na jej przedpolu, i z tego korzysta, oddając sprawy (czyli piłkę) w cudze ręce (czyli pod cudze nogi). I jeśli żaden z nich, jak to mówią „znawcy” futbolu, nie „robi różnicy”, decyduje jednak efektywność, zagranie pod kogoś innego (pod Lewandowskiego). W biznesie też zwykle wygrywa ten, kto lepiej daje się zaprezentować grubej rybie, nawet jeśli ma nieco gorszy produkt. Na przykład Peszko przegrał miejsce na lewym skrzydle z tymi dwoma nie dlatego, że jest gorszy (choć jest gorszy w najważniejszym niuansie, opanowaniu w decydującym momencie – proszę sobie przypomnieć trzy stuprocentowe sytuacje w ostatnim meczu z Niemcami, o których to bez wahania możemy powiedzieć, że babcia każdego z nas by to strzeliła z palcem w pewnym miejscu), tylko dlatego, że przegrał poza boiskiem, w innej, niejako, konkurencji. Nie chcę niczego sugerować, ale to jest jak przy przetargach (i nawet nie mówię teraz o piciu ze zleceniodawcą) na wykonanie czegoś za pieniądze z budżetu. Wygrywa nie ten, kto najlepiej (jak można sądzić po jego wcześniejszych pracach, czyli w piłce nożnej rajdach w dobrej lidze przez pół boiska, zakończonych strzałem lub podaniem otwierającym) wykona zadanie, ale ten, kto nie przegra w dodatkowych konkurencjach, czyli na polu ceny, czasu lub czegoś ekstra (jedna ze starych i sprawdzonych zasad biznesu mówi, że tuzin to trzynaście, podobnie jak mówi się, że publiczność może być dwunastym zawodnikiem, a to tuzin, czyli trzynaście, bo gospodarzom pomagają jeszcze ściany), obiecanego za te same pieniądze, na przykład kiedy ktoś wygrywa przetarg na budowę drogi, bo obok za tę samą cenę wytyczy, wprawdzie kiepsko utwardzoną i bez podbudowy i odwodnienia, ale ścieżkę rowerową (chociaż szutrową i znikąd donikąd), a że ma gorszy park maszynowy, choćby zbyt wąski i zdezolowany rozciełacz, i mniej doświadczoną ekipę, to już nie jest ważne. Ważne, że „lepiej” będzie się można tym pochwalić. Tak, tak. Albo zadba się o publiczny interes, dając wygrać przetarg komuś, kto zdeklaruje, że wykona coś za jeszcze mniejszą cenę (poniżej rozsądku) i spektakularnie zbankrutuje, jak i wszyscy jego podwykonawcy, i zamówienie publiczne przyczyni się w ten sposób do zwiększenia bezrobocia i pogłębi kryzys (strata przed własnym polem karnym, a nawet samobój). Podobnie jak w miłości, gdzie facet z mniejszym samochodem ma spore szanse, żeby przegrać z właścicielem czegoś, co lepiej widać (chociaż może być wolniejsze i zawodne, patrz Wawrzyniak i Boenisch lub odwrotnie, bo tu wciąż nie mamy jasności). A na przykład spalony? Przecież to też jest powód, dla którego facet zwykle przegrywa w miłości (szczególnie takiej na jedną noc). Ustawienie się poza linią obrony przeciwnika, nawet jeśli ta obrona jest zupełnie dziurawa i nawet jeśli jest ustawiona niezwykle nisko i słania się na nogach, niweczy cały zamysł. A wzmocnienie środka pola? Przecież to najlepszy sposób na tak zwany literacki sukces. Bo można grać różnymi wariantami, stosować różne mniej lub bardziej zaskakujące taktyki, wchodzić lewym skrzydłem lub prawym, kombinować krótkie i proste podania z pierwszej piłki, iść na żywioł lub bawić się w koronkowe akcje z nowinkami, polegającymi choćby na angażowaniu stopera w akcji ofensywnej wcale nie przy stałym fragmencie gry (Perquis), ale jeśli środek pola jest niepewny (Murawski), sukcesu nie będzie, utknie się najwyżej na którymś ze skrzydeł i przeciwnik szybko cię skosi, wybije na aut, zagoni do chorągiewki lub jeszcze odbierze piłkę i sam wyprowadzi błyskawiczną skuteczną akcję (Piszczek). A co z polityką? Tu właściwie pasuje wszystko. A najlepiej wszelkiego rodzaju faule taktyczne, szczypanki w polu karnym, wymuszanie karnego, teatralne upadki na murawę, ale przede wszystkim gra skrzydłami bez odpowiedniego zamknięcia, choćby przez podnoszenie lub obniżanie podatków z przyczyn ideologicznych bez odpowiedniego przygotowania gruntu (polityki społecznej przy obniżaniu lub okołobiznesowej przy podwyższaniu), co w efekcie sprowadza się tylko do wyczerpującego machania szabelką i zajeżdżenia sobie którejś z flanek. I wszyscy kibice zawiedzeni, bo liczyli przecież na coś dla siebie, na własne zwycięstwo, a nie na spektakularną klęskę (jak Buzka, Millera czy Kaczyńskiego). Tak, tak, bo w piłce nożnej jest jak w polityce, jeśli sukces (nie wyborczy, tylko rzeczywisty), to wygrywamy „my”, jeśli porażka, to przegrali „oni”. A jeśli remis, to spokojnie patrzymy na dalszy rozwój wydarzeń, chyba że jest to remis zwycięski (co może się zdarzyć w naszym trzecim meczu grupowym i byłoby wtedy pięknie i podniośle, i prawdziwie po czesku) lub remis równoznaczny z porażką (co oby się nie zdarzyło w naszym trzecim meczu grupowym, ale i tak byśmy chłopakom wybaczyli, bo przecież walczyli do końca nie tylko o honor i zostawili jakąś nadzieję na przyszłość). Bo piłka nożna jest jak życie, tylko lepsza, bo nic się w niej nigdy nie kończy, choć wciąż coś się kończy, bo też wciąż coś się zaczyna (eliminacje do Mistrzostw Świata za pasem, no i znów rusza liga – a mistrzem jak na razie są nasi, a jeśli akurat nie, choć teraz są, to może znowu będą). No to w takim razie może kilka słów o przygotowaniu motorycznym: wytrzymałościowym, szybkościowym i fizycznym (siłowym), czyli czy w życiu grać na długą metę, czyli na zmęczenie przeciwnika i we własnym rytmie, czy spektakularnie i z doskoku, rwanymi, szybkimi akcjami, czy na chama i z pozycji siły. Przecież właśnie w taki sposób rozgrywają się te wszystkie gry, gierki i rozgrywki wewnątrzkorporacyjne. Przecież na te trzy sposoby powstają z niczego duże firmy. Przecież tak się doprowadza do małżeństw (i rozwodów). Przecież tak się inwestuje własne zasoby. Szalejemy teraz, czy odkładamy na potem, na nieznaną, nieprzewidywalną starość (co się naszej reprezentacji może nie zdarzyć, bo nie ma dogrywek w fazie grupowej), a może próbujemy wypośrodkować dwie pierwsze strategie i może się zdarzyć tak, że zostaniemy z niczym, bo za mało daliśmy sobie (z siebie) teraz i jednocześnie za mało zostało na potem. Albo iść tą trzecią drogą, na chama, i trafić do pierdla (czerwona kartka) lub w najlepszym razie potracić twarze (bo mało kto ma jedną; farbowane lisy) i przyjaciół (Tomaszewski, Lato i Boniek). Tak, tak, w życiu podejmujemy często te same decyzje, które trzeba podjąć na boisku. Nawet jeśli robimy to nieświadomie. Gra do tyłu, czy gra do przodu. Gra „na tak”, czy „na nie”. Efektownie, czy efektywnie. Gramy, czy raczej przeszkadzamy grać innym. Bronimy Częstochowy, czy puszczamy dzidy do przodu, i czy na aferę, czy przy użyciu większych sił z odpowiednim przygotowaniem. Na przykład ucząc się nowego języka lub próbując konstruować otoczenie w ten sposób, żeby nie był potrzebny. A zagrania przez bramkarza, na chwilowe bezpieczeństwo? Coś jak nieoprocentowana pożyczka od rodziny. Prawda? A pressing czy krycie strefą? Coś jak zdeterminowanie w działaniach lub tylko próba, czy jakiś tam nasz życiowy plan wyjdzie (jak oba karne strzelane w ostatnim meczu z Andorą, niepewnie, w drugie tempo). A ławka rezerwowych (Dudka, Grosicki, Sobiech)? Czy wychodząc czemuś naprzeciw, odpowiednio dbamy o odwody? O siły, kapitał, wiedzę, szczęście, przyjaciół, mapę, przewodnik. O wciąż nowe impulsy i dopływ dobrze natlenionej, jasnej, świeżej krwi tętniczej (Wolski). Czy to jednak zmęczona, zużyta krew żylna (Żewłakow). W piłce nożnej niesłychanie ważne jest trzymanie się opracowanej taktyki. Najpierw oczywiście trzeba umieć ją opracować (sztab). Potem zadbać o jej zrozumienie i przyswojenie (treningi i odprawy). A potem o konsekwentną realizację (zespół). Taktyka sprowadza się głównie do tego, co zrobić, żeby nasze mocne strony (bramkarz, prawa obrona, prawe skrzydło i wysunięty napastnik) zaważyły na końcowym efekcie bardziej niż nasze słabe strony (lewa obrona, niepewny środek obrony, lewe skrzydło i podwieszony napastnik) i mocne strony przeciwnika. Przecież to są decyzje na wszystko, na życie rodzinne lub jego brak, na wybór, z kim się idzie na wódkę, a z kim do rodziców lub do banku po kredyt lub kiedy i dokąd idzie się samemu, a dokąd się nie chodzi i z kim się nie chodzi lub nie siedzi, lub nie leży. Czy wynajmować mieszkanie, czy zadłużyć się do starości i je jednak kupić (czyli w efekcie zapłacić za nie ponad dwa razy więcej niż jest ono rzeczywiście warte w chwili kupna, patrz ceny rynkowe piłkarzy i ich wynagrodzenia), czy spiąć się i szybko na nie zarobić (i jak). To jak decyzja na boisku, kiedy kiwać, a kiedy podawać, choćby w tył (niech się inni męczą), kiedy biec za akcją, a kiedy czekać, niby zabezpieczając tyły, a tak naprawdę, żeby złapać kilka spokojnych oddechów rękawami. No i jeszcze kwestia sędziego. Bo nawet jeśli umieliśmy tak żyć, żeby nikt nam się nie mógł w nic wtrącić i o niczym za nas decydować, i nijak wywierać na nas presję, to i tak, częściej lub rzadziej, ktoś nam gwizdnie za plecami i wstrzyma świetnie zapowiadającą się akcję (Boruc, choć selekcjoner to nie sędzia) lub nie gwizdnie, kiedy powinien (Webb), bo żyjemy w świecie, w którym nie ma wolności, nawet jeśli się z tym poglądem nie zgadzamy, i w którym nie ma jasnych i pewnych zasad, nawet jeśli w nie święcie wierzymy. No i piosenka na koniec. Czy „nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”, czy jednak tym razem usłyszymy za oknami coś innego? To jest ważna kwestia. Całą sprawą nie warto byłoby zajmować się ani przez chwilę, gdyby nie to, gdyby nie było wiary (bo piłka nożna to głównie wiara), że tym razem nie skończy się na meczu otwarcia, meczu o wszystko i meczu o honor (czyli że życie jednak jest po coś). Czego Państwu i sobie życzę. Polska! Ta, ta, ta. Polska! Ta, ta, ta. I żeby powrócić do „Seksmisji”, bo to jednak film pozytywny, skonstruowany na zasadach piłki nożnej, przywołam przedostatnią scenę. „Trzymajcie się chłopaki”, „Aha”. I tylko zastanawiam się, czym byłoby to męskie (choć noworodkowe) przyrodzenie ze sceny ostatniej? Czyli panskie przyrodzenie, jak mówią Czesi, nasi grupowi rywale, z którymi święcie wierzę, będziemy mieli o co (czyli o coś więcej niż honor) walczyć, i że to jeszcze nie będzie koniec. Czym ono jest? Zbliżenie stanu ducha polskiego kibica? Zaczyn świetlanej przyszłości?

 

 

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry