Od tego jej biustonosza, ściśniętego na ostatnią haftkę, wyrżnęła się w skórze Meli gruba, czerwona pręga. Nie żeby miała jakieś cycki. Ledwie odstające stożki zakończone na różowo, takie jak się robią kotom, gdy karmią. Ale zawsze to więcej niż ja. Przymierz. powiedziała. Rozwaliła się na łóżku. Taksowała mnie wzrokiem. Czy się nadaję. Czy ja się w ogóle do czegokolwiek nadaję? Chciałam być jak Mela. Nawet bardziej. Chciałam być jak koleżanki Meli. Te z miasta. Miały na imię Samanta, Róża, Dajana. Mela wolałaby, żebym miała na imię Dajana. Powiedziała raz, że będzie mnie tak nazywać, potem zapomniała.
Zaciągnęłam zasłonę. Żeby nikt nie podejrzał nas przez okno. Zamknęłam drzwi na haczyk. Żeby babcia nie wlazła. I chwyciłam się tego jej biustonosza jak jedynej szansy. Mela trajkotała o Damianie. Jakie ma ładne oczy zielone. Prawda? I wygląda trochę jak Indy z Kronik młodego Indiany. Nie uważasz? Potakiwałam. Próbowałam zapiąć na plecach ten jej stanik, ale nie wychodziło. Wciąż gubiłam haftki. Palce mi się ślizgały. Mela rozrzuciła nogi i dalej nawijała. Ja kiwałam głową i zahaczałam na oślep. Z majtek Meli wystawały czarne łoniaki i przybrudzone skrzydełko podpaski. Trzeba iść po nową. Już nawet na mnie nie patrzyła. Gapiła się w sufit, ciemny, dawno nie malowany. Ja gapiłam się w te jej majtki i na cycki, całkiem płaskie, jak u dziecka, jak u mnie, gdy tak leżała w naszej przepoconej pościeli. Damian to, Damian tamto. Myślisz, że mnie lubi? Nie wiem. Chyba. Zjadłabym star foodsów. Masz skitrane? Może. Haczyłam na ślepo. Palce mi grabiały. Co za gówno, jęczałam. Mela trajkotała. Bo wiesz, Damian. Słońce przebiło się przez grubą zasłonę. Świeciło prosto na jej cycki. I trochę w oczy, aż musiała zmrużyć. I trochę na włosy. Włosy Meli miały kolor słońca. Były prawie białe. Palców nie czułam. Co za gówno! Już nie chciałam żadnego stanika.
Mela uniosła głowę, wsparła się na łokciach.
– Myślisz, że zgodziłby się na chodzenie?
– Nie wiem.
– Bo bym go zapytała, ale się cykam.
– I dlatego uciekłaś?
Mela zerwała się z łóżka. Wyciągnęła rękę po swoje.
– Oddawaj, nic z tego nie będzie! – W głosie miała węża. W oczach gromy. – Szkoda. Myślałam, żeby ci pożyczyć na trochę, żebyś sprawdziła jak to jest.
Jacek darł się pod oknem, że już wrócił i że chodźmy szukać kotów.
Pędziliśmy za nią przez całe podwórze. Mało butów nie pogubiliśmy. Puma wskoczyła do dziury po psie, takim psie, co zdechł dawno temu. Podobno zdechł w tej dziurze. Może jeszcze gdzieś w sianie bieleją jego kości. Chwyciłam Jacka za kolana i podniosłam do szpary w stodole. Ciężki się zrobił przez lato. Przytknął jedno oko, drugie zmrużył. Mela znudzona ryła butem w zbitej w grudki ziemi.
– Jest! – krzyknął.
Kopnęłam drzwi. Mela dała nurka w piętrzące się siano. Puma plątała się pod naszymi nogami. Śmierdziało mysim bobkiem. Gdzieś tu musiała ukryć młode.
– Chodź! – krzyknęła Mela.
– Zaraz!
– No chodź!
– No zaraz mówię!
Rozgarnęłam siano. Nigdzie nie było widać kociąt.
– Sprawdź, czy u ciebie ich nie ma! – rozkazałam, ale ona mnie nie słyszała, gdy tak odbijała się w kupie siana jak na trampolinie.
Puma jęczała w niebogłosy, ocierała się o nogi Jacka.
– O, ma tu myszkę! – pisnął.
– Co?
– Dla kotków upolowała.
– Są na to za małe!
Stał nad czymś szarym cicho i bezkształtnie leżącym na klepisku. Schyliłam się po to. Odgryziona głowa wyglądała jak sztuczna. Zaschnięta krew była prawie czarna. Zrobiło mi się słabo.
– Mela! – Upuściłam główkę.
– Co jest? – Wyskoczyła z siana. Spojrzała na mnie. Potem w ziemię. Wiedziała.
Puma zagryzła swoje młode.
– Zabiję ją! – wrzasnęła. – Przecież ich nie dotykaliśmy!
Jacek ryczał.
– Gdzie ona się schowała? – Mela rozgarnęła siano, ale zamiast Pumy znalazła tylko więcej martwych kociąt. Było ich cztery lub pięć, nie byłam w stanie policzyć bezgłowych ciałek. Jacek wołał kotkę. Wycierał łzy i gluty brudnymi rękami.
– Jak ją dorwę…!
– To co? – Chciało mi się rzygać. Nie mogłam.
Puma otarła się o moją łydkę. Miauczała jak durna. Mela chwyciła ją i przycisnęła mocno do piersi.
– Zostaw ją! – krzyknęłam. Jacek zawodził na całego. Szarpał Meli koszulkę.
Przycisnęła kotkę jeszcze mocniej, ale Puma siedziała w jej ramionach spokojnie, jakby nic się nie stało.
– I co narobiłaś, idiotko? – Wtuliła policzek w jej miękki pysk, zaciągnęła się zapachem futra. Potem wypuściła ją z rąk i Puma wybiegła ze stodoły.
Pognaliśmy za nią.
Jacek wpadł na matkę. Stała w progu ganku i próbowała odgadnąć, czemu ryczy jak opętany. Zachwiała się. Prawie ją przewrócił. Wbił się w jej nogę pazurami, cały mokry od upału i łez. Nie umiał wydusić słowa. Kot zniknął nam z oczu. Wyparował.
– Co się stało?
Mela wzruszyła ramionami i wbiegła do domu.
– N-nic – wyjąkałam i pobiegłam za nią.
“Dzieci z Bullerbyn” leżały na podłodze. Kartki się pogięły.
– Gdzie mój pamiętnik? – Mela wertowała półki w jakimś dzikim szale.
– Pewnie tam, gdzie go odłożyłaś.
– Nie ma. Pomóż mi szukać.
Kolejne książki grzmotnęły o dywan. Za drzwiami zadudnił głos babci. Gramoliła się z piwnicy. Z ziemniakami. Wołała, że mam przyjść je obrać.
– Musi być teraz? – szepnęłam do Meli. – Zaraz! – krzyknęłam do Babci.
– Musi. Chcę to zapisać?
– Co?
– No o Pumie, póki wyraźnie pamiętam.
– Zaraz to ruskie poczekaj! – Babcia ponaglała. Zardzewiałe wiadro z ziemniakami uderzało w posadzkę. Wiedziałam, że Mela wcale nie chce pisać o Pumie, tylko jakieś miłosne bzdury na temat Damiana.
– Już! – odkrzyknęłam i rzuciłam się do przetrząsywania regału, zanim Mela narobi większego bałaganu.
– Na pewno się znajdzie. Jak nie tu, to pewnie jest w twoim plecaku.
Za grubo! Nic z ziemniaka nie zostanie. Inaczej nie umiem. Daj nóż! Daj jej spokój! Babcia machnęła ręką, podłożyła do pieca, usiadła przy stole.
– Mietek wróci na obiad?
Matka kroiła mięso. Wycierała pot z czoła grzbietem dłoni. W wielkim garze parował rosół.
– A skąd mam wiedzieć?
– Dawno pojechali.
Wrzuciłam kartofla do miski z wodą. Wyszedł jakiś kwadratowy. Chlupnęło mi w oczy. Roztarłam wodę po twarzy. Gorąco nie do wytrzymania.
– Za grubo, Ania! – Babcia dalej biadała. Otworzyła drzwi ganku. Wyjrzała na drogę. – Coś długo go szukają.
– A co się stało? – Sięgnęłam po następnego ziemniaka. Zatopiłam w nim nóż tak płytko, jak tylko umiałam. – Z sąsiadem?
– Przecież to jeszcze młody kartofel, możesz go oskrobać – babcia podeszła, wyjęła mi nożyk z dłoni.
Matka ułożyła kawałki pokrojonego mięsa jeden obok drugiego ciasno w brytfannie.
– Pewnie leży gdzieś w rowie pijany – westchnęła.
– Albo się powiesił – babcia zabrała mi ziemniaka, usiadła na krześle przy piecu i zaczęła skrobać go nad węglarką.
– Mamo!
– Co znowu?
– Nie wolno tak mówić.
Matka pochyliła się, otworzyła piekarnik. Spojrzała na zegar na ścianie, wskazywał jedenastą. Wepchnęła mięso w czarną, rozgrzaną gardziel.
– Nie można. Nie można takich rzeczy – powtarzała jak zaklęcie, a ja w myślach powtarzałam te słowa za nią. Może jak się odpowiednio dużo razy coś wypowie, to złe przeczucia gdzieś sobie pójdą? Zawsze tak robiliśmy. Nigdy nie działało.
Skrzypnęły drzwi. Wpadł przez nie przeciąg i wściekła jak osa Mela.
– W plecaku też go nie ma! – Jęknęła. – Babciu, widziałaś może mój zeszyt?
– Jaki znów zeszyt? – Wyciągnęła w jej stronę nóż i brudnego ziemniaka. – Chodź obrać trochę kartofli. Starczy tego próżnowania.
Mela chwyciła nożyk. Mrugnęłam w jej stronę porozumiewawczo i głupio się uśmiechnęłam, ale twarz Meli była jak kamień. Z podwórka przybiegła Puma. Za nią dziwnie roześmiany Jacek. Nie odezwał się do nas słowem. Pognał do swojego pokoju, grzmocąc po schodach piętami.
Mężczyźni wrócili ze wsi. Wiśniewskiego ani śladu. W żadnym rowie, u żadnych znajomych, pod sklepem. Trzeba zjeść obiad. Sił nabrać. Od upału rozbolały ich głowy. Po obiedzie pojadą do miasta. Wcześniej sprawdzą jeszcze łąkę pod lasem i suszące się tam w kopcach siano. Po obiedzie. Tymczasem rozeszli się do domów.
Babcia nałożyła ziemniaków. Zawołała Jacka. Siedział w swoim pokoju. Oglądał naklejki z piłkarzami w zeszycie Meli. Takich jeszcze nie miał.
– Wystygnie ci! – wołała. Nie słuchał. – Ania, idź po niego!
Wcisnął zeszyt pod łóżko, gdy szarpnęłam za klamkę. Niczego się nie domyśliłam. Może i nie chciałam. Gdy zeszłam z nim za rękę, mięso na talerzu miałam zimne. Mela trącała swoje widelcem. Nieufnie, jakby mogła się czymś zarazić.
– To na pewno kurczak? – wykrzywiła usta.
– Na pewno – odpowiedziała babcia.
– A nie przypadkiem ten królik od waszego sąsiada?
– Kurczak poszedł na rosół – powiedziałam. Widziałam przecież jak poszedł. Odsunęłam mięso, rozgniotłam widelcem ziemniaka. Jacek zaczął płakać. Mama pogłaskała go po głowie, uspokoiła, że kura.
Mela wzięła kęs, zacisnęła w ustach, wyssała, wypluła.
– Ewidentnie królik.
Odsunęłyśmy mięso na brzeg talerza. Babcia wstała.
– W głowach się poprzewracało, żeby tak jedzenie marnować.
Matka gestem kazała jej usiąść.
– Co wam tak nagle zaczęło przeszkadzać?
Prychnęłam. Cichutko. Mela głośniej. Może byśmy się tak nie zbiesiły, gdyby nie kłamały. Może byśmy się tak nie zbiesiły, gdyby się nam na myśl o martwych królikach nie przypominała Puma. Jacek przełknął łzy. Zagryzł je ziemniakiem. Ojciec wszedł z podwórka, dosiadł się do stołu.
– Znaleźliście? – spytałam.
Pokręcił głową. Chwycił mięso z brzegu mojego talerza. Zawsze wiedział, kiedy coś zostawiam i trzeba zjeść za mnie. Zanurzył w nim zęby. Przełknął z trudem. Przyjrzał się kawałkowi, który trzymał w rękach. Odłożył. Ręce mu się trzęsły.
– To ten jego wczorajszy królik?
Matka przyłożyła palec do ust, jakby wcale nie było za późno na uciszanie.
– Jest coś innego? – zapytał.
– Chcesz rosołu?
Podeszła do pieca, przesunęła na ogień gar zupy. Ojciec świdrował mnie i Melę zagubionym wzrokiem. Bębnił w stół błyszczącymi od tłuszczu palcami.
– Widziałem, że rozmawiałyście rano z Damianem. Jak on się ma? Mówił coś o ojcu?
Spojrzałyśmy z Melą po sobie. Nie wiedziałyśmy, co powiedzieć. Pokręciłyśmy równocześnie głowami.
– Zachowywał się normalnie? – dopytywał.
Mela gmerała w mizerii. Mieszała ją z rozgniecionym ziemniakiem. Kopała mnie pod stołem.
– Zupełnie normalnie – odpowiedziałam, bo przecież tak było. Przecież Damian jak zwykle tylko się popisywał.
– Aha – ojciec zwiesił głowę. Tyle w niej miał złych przeczuć, że powinien wymówić w myślach zaklęcie, jak my je wymawiałyśmy. Wytarł palce w spodnie. Dalej błyszczały. Zacisnął je w pięść. Rosół na piecu dochodził. Parował z gara, podnosząc temperaturę do nieskończoności. Chciałam powiedzieć coś o Pumie, coś o jej strasznej zbrodni, zmienić temat. Spojrzałam na zasmarkaną twarz Jacka. Nie mogłam.
– Ten chłopak Wiśniewskich to same kłopoty – marudziła babcia.
Matka zmierzyła ją ponurym wzrokiem. Wyciągnęła z szafki talerz, żeby nalać zupy.
– Mamo, proszę cię! Jakie to ma teraz znaczenie? – zacisnęła zęby. Zgrzytnęło.
Mela upuściła widelec. Wybiegła z krzykiem na dwór.
.
.
.
Ada T. Kosterkiewicz, dużo patrzy przez okno, chodzi po ulicach. Z tego potem jest proza. Publikowała w “Fabulariach”, “Tlenie literackim”, “Helikopterze” i na stronie wydawnictwa j. Uczestniczka III edycji warsztatów prozatorskich Jacka Bieruta. Powyższy fragment powstającej powieści jest ich owocem.