Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Andriej Krasniaszczych
Charków pod bombami, dzień 18. Zapiski Charkowianina

 

 

Mama mówi: „Są gorsi od nazistów”.
Urodziła się w 1946 roku i wojny nie pamięta. Ojciec, rocznik 1940, pamięta. Opowiada, jak pocisk wleciał do domu, jak on i jego brat biegli przez pole, a w pobliżu spadła bomba. Dużo pamięta z czasów wojny.
Mama opowiada o wnuczce. Gdy ta była mała, mówiła „siupa” na „zupę”. Wnuczka nie jest już taka mała – lat dziesięć, zapamięta tę wojnę.

Dom opustoszał. Piętnaście pięter, trzy bramy. Jebany sąsiad z góry jak bliski hałasuje, jest głośny, dzięki Bogu, że nie jesteśmy sami.

Piątego dnia nauczyliśmy się rozróżniać nasze działa przeciwlotnicze. Już się nie chowamy, gdy kropią. Gdy dudni. I słychać wybuchy bomb z samolotów. Albo huki.

Dlaczego, gdy słychać wybuchy albo dudnienie, tak nas ciągnie do okien. Popatrzeć na białe światło na zewnątrz, co się tam stało. Czy coś się stało. Tobie się coś przydarzy, trzymaj się z dala od okien. Ale kto się słucha.

Z okna widać długą kolejkę do kiosku, który zazwyczaj jest zamknięty. Ciekawe, co dają. Czego nie dają. Kolejka się rozchodzi.

Nogi marzną od pierwszego dnia wojny. Nigdy nie było mi tak zimno. Nie mogę ich rozgrzać.

Kolejna dziwna rzecz. Zawroty głowy podczas jedzenia. Jem i kręci mi się w głowie. Fizyczne odczucia wojny.

Kolega-kaloryfer hałasuje, zagłusza wybuchy. Śpij już.

No i co, Adorno? Nawet nie da się czytać, od samego początku niczego się nie czyta. Tylko kanały informacyjne.

Wszyscy pomagają armii lub obronie terytorialnej. Siedzę z rodzicami, pomagam im. Czy jest nas wielu takich terytorialsów ze starymi ludźmi?

W dzieciństwie marzyłem, żeby pójść na wojnę, zostać bohaterem, strzelać do nazistów. No i masz tu faszystów, idź i strzelaj.

 

Podczas wojny wszystko przeraża. Ptak za oknem. Nawet napisanie tekstu. A nuż to twój strach przemawia, a nie ty.

Boję się bać. Strach przyciąga niebezpieczeństwo.

W nocy podczas alarmu szkoda mi budzić rodziców. Czasami ich nie budzę, tylko stoję przy ich łóżku. W zasadzie ochraniam.

Ogolę się, gdy wojna się skończy. Byleby się jak najprędzej ogolić.

Razem z mamą ścielę swoje łóżko. Ale wcale nie trzeba pomagać. Mama się mną opiekuje, to ją mobilizuje. Całkowita mobilizacja.

„Cif Anti-Raid”. I w rzeczy samej pomaga. Po alarmie przeciwlotniczym. Umyłem wszystkie żyrandole u moich rodziców.

Zadzwonił student, nie ma internetu i nie może się dodzwonić do swoje byłej nauczycielki. Dałem jej e-mail.

Nauczycielka odpowiedziała, że komórka nie działa, ale internet jest dostępny. „Żyję”.

Pada śnieg. Moja córka chce na ulicy ulepić bałwana. Na zewnątrz jest niebezpiecznie. Rysuje bałwanki walczące z dywersantami. Z góry samolot ze znakiem Z rzuca bombę.

„Dobranoc” brzmi teraz inaczej. Tak bardzo, że aż strach zapeszyć.

Straszniejsze niż „dobranoc” jest tylko „dzień dobry”. Na porannym czacie na katedrze apel: „żyjemy”, „żyjemy”, „żyjemy”.

Wszyscy unikają słów „dobrze”, „normalnie”. Maksimum to „w porządku”. Najczęściej „mniej więcej”.

Żona i córka u teściowej ukrywają się w piwnicy. Córka narysowała je, gnomy, oraz Nibelungów wśród skarbów konserw i warzyw.

Mój rosyjski obumiera. Dotkliwie. Popełniam błędy, zapominam, jak się pisze słowa. Grabieżca to morader czy marodior?

Najgorsze są dźwięki. Każdy, którego nie można od razu zidentyfikować, jest postrzegany jako zagrożenie. A wycie alarmu przeciwlotniczego w telefonie już nie przeraża.

Wróciły lata dziewięćdziesiąte: wszędzie kolejki, braki, „co dają?”, „kiedy otworzą?”, wypalam połowę papierosa Biełomorkanał, który zachował się jako pamiątka z tamtych czasów. Ktoś jeszcze chce do Związku Radzieckiego?

Nie wychodziłem przez dwa tygodnie. Jak wszystko się zmieniło: ludzie ustępują drogi. W supermarkecie nie ma ani ścisku, ani gorączki. Reakcją na okrucieństwa wojny jest stać się do bólu ludzkim.

Zdałem sobie sprawę, że sąsiedzi z góry nie kłócą się, nie hałasują. Tylko ich pies szczeka. Ale tez w sposób bardziej inteligentny.

17 noc. Budzę się, wyłączam alarm przeciwlotniczy w telefonie, śpię dalej.
No cóż, wojna musiała wybuchnąć, żebym znowu zaczął się gimnastykować.

Sprzedawczyni zapytana przez znajomą, czy nie boi się każdego dnia w sklepie, odpowiada: „Że w domu słychać wybuchy i tu też”.

Na razie czekam na otwarcie apteki, patrzę na znaki. „Rosyjski bilard”. A gdzieś głośno dudni.

Dużo młodzieży. Myślałem, że wszyscy wyjechali. Koleś stojący za mną w kolejce widzi młodą parę. „O!” Przytulają się. „Zostaliście!” W odpowiedzi, że nie wyjadą.

Gdy głośno dudni, kolejka stoi tak, jak stała. Ja też stoję. Nikt nawet nie przeklął.

Widziałem patrol. A on mnie. Nie zainteresował się mną.

Córka narysowała: jedzą obiad. Talerze są jaskrawo-czerwone. – Czerwony kawior? – pytam.         – Kotlety z marchwi.

 

„… ukochanej w gości dwie marcheweczki niosę za zielony ogonek”. Moja ukochana niesie mi marcheweczki, a ja jej chleb i kiełbasę.

Dudnito tu, to tam, spotykamy się na kilka minut w połowie drogi. „Jak Stirlitz” – mówi żona.

Pierwszego dnia, przenosząc się do rodziców, zabraliśmy kota i pieniądze, dokumenty na mieszkanie, akt ślubu i metrykę córki. Ja – książkę, której i tak nie czytam. Paszporty, dyplomy. Pendrive’a ze wszystkim, co napisałem – zapomniałem.

 

Żona pisze: „Mała teraz śpi, ale obudziła się z krzykiem, że Putin tu jest. Nie czytamy już przy niej żadnych doniesień”.

I rodzicom też nie czytam wszystkich wiadomości.

Nie mam stylu dla wojny. Nie odnajduję w sobie. I starych stylów też nie ma. Adorno miał rację.

 

 

 

przełożył Tomasz Pierzchała

 

 

Andriej Krasniaszczych, ukraiński pisarz, wykładowca

 

PODZIEL SIĘ

Do góry