DSC_0050

Dominik Bielicki
Jedna osoba

Drobny chłopiec o rozumnej twarzy i czarnych falujących kędziorach trzyma joya.

– Ale jatka…

Jest u siebie w domu. Trzyma joya na kolanie sposobem doświadczonych graczy. Ciepły plastik wydaje ciche, organoleptyczne trzaski. Ten drugi, bardziej kanciasty i obcięty na jeża, wierci się czekając na swoją kolej. Obaj mają atari, mogliby grać każdy na swoim, a jednak wpadają do siebie; takie czasy.

Biały samolot leci w górę rzeki w jakimś słonecznym, choć pogrążonym w wojnie kraju. Gracz jest na dwudziestym szóstym moście – tak właśnie mierzy się w tej grze postęp: mostami. Dwudziesty szósty most to sporo. Rzeka jest tu wąska i kręta, śmigłowce i czołgi walą gęstym ogniem. Samolot przeciska się przez przesmyk. Jedno skrzydło składa się lekko.

– Fart – mówi ten w gościach – ale nieźle. Uważaj, teraz będzie most z czołgiem.

– Wiem. Tylko nie wiem…

– Musisz przelecieć pomiędzy pociskami!

– Nie krzycz.

Samolotem można lecieć szybciej lub wolniej, ale nie można całkiem zahamować. Nie da się wyczekać, aż czołg wjedzie na most. Chłopiec rozwala most, lecąc najwolniej jak się da, ale czołg zatrzymuje się przed korytem rzeki i z działka trafia samolot.

– Tak w ogóle to głupie – mówi drugi gracz, zajmując miejsce przy komputerze – że się rozwalasz, jak zboczysz znad rzeki.

– Bo to jest kanion.

Zaczyna od początku, od pierwszego mostu. Rzeka na tym odcinku wydaje się teraz taka łatwa; niebieska woda wije się wśród zielonych plam lasu.

– Skąd wiesz?

– No bo rozbijasz się chyba o coś, nie? W tym wypadku są to skały.

– Nie widać żadnych skał.

Gospodarz wzdycha; tamten chce go chyba pocieszyć, robiąc z siebie debila; niepotrzebnie.

– Już byłoby lepiej, gdyby to był statek – brnie.

– Statek nie rozbijałby się o mosty, tylko przepływałby dołem.

Jakiś rubaszny głos opowiada coś, a potem śmieje się w przedpokoju, szeleści jego kurtka, raduje się pani Ania.

– Ktoś przyszedł – mówi grający. – Jedna osoba. Może muszę już iść?

– O co ci chodzi?

To chyba nie dziwne, że kiedy siedzi u kogoś czwartą godzinę na chacie, może się to jego mamie nie podobać. Chciałby, żeby mu to powiedziano wprost, zanim naje się wstydu. W ostatniej chwili wraca samolotem na środek rzeki. Cudem nie rozbił się o skały; czy tam brzeg. Wciska pauzę.

– Co jest?

W tej samej chwili twarz pani Ani ukazuje się w drzwiach, poważna.

– Rafał – mówi – przyszedł do nas ksiądz.

Pani Ania ma na oko jakieś dwa lata więcej niż jej syn. Jej delikatną buzię okalają miękkie krucze włoski. Chodzi boso i nosi okulary bibliotekarki, w których wygląda jak bystra kujonka. Lubi przepytywać kolegów syna z chemii, z rzeczy, których jeszcze nie przerabiali; usprawiedliwienia przyjmuje nieufnie.

Nie otworzyła drzwi od razu na oścież, żeby dać chłopcom chwilę na oswojenie się z sytuacją.

– Ale nic mi o tym nie mówiłaś – protestuje Rafał, chociaż nie ma to sensu, dyskusja nie jest już możliwa; ksiądz majaczy czarnym owalem. – Poza tym jest u mnie Chomik.

Pani Ania otwiera drzwi na oścież:

– Aha, u syna jest kolega…

Sługa boży wypełniający swą duchowną osobą światło korytarza jest postawnym, wesołym i zziębniętym mężczyzną.

– Jeszcze jedna zbłąkana dusza, jak świetnie!

Dorośli chichoczą. Chomik wyrywa się:

– Niech będzie pochwalony – i zastanawia się, czy ten zwrot ma jakiś rewers na pożegnanie.

– Ale kto? – dopytuje się ksiądz. – Kto?

– Jezus Chrystus – dopowiada Chomik. – Muszę już iść do domu.

– To najlepszy kolega syna – wyjaśnia pani Ania. – Mieszka w bloku obok.

– A ja właśnie stamtąd przychodzę – cieszy się ksiądz.

– O! – cieszy się też Chomik, który dawno nie myślał o własnym domu tak ciepło.

– W takim razie, skoro już próbowałeś się przede mną tutaj schować, pomodlisz się z nami.

Chomik nie może się zgodzić z tą odważną tezą, że próbował się tutaj schować. Jego rodzice, wierzący-niepraktykujący, wprawdzie klękają na ślubach i pogrzebach, ale kiedy chodzi ksiądz, udają, że nikogo nie ma. Dlatego, jeśli chować się przed księdzem, to tylko w domu, nigdy u kogoś.

Może mógłby teraz uciec, ale na to jest za duży. A przynajmniej tak niestety o sobie myśli. No i nie ma butów. Zanim by włożył buty, zdarzyłyby się tu apokaliptyczne sceny.

Wchodzi więc do dużego pokoju i siada w fotelu.

Rafał usiadł na wersalce, dorośli przy stole, a on na tym cholernym fotelu z  władczymi podłokietnikami, jakby się prosił o nieszczęście.

Ksiądz pociera suche jak krzemienie dłonie.

– Ale zimno, żeby tak śniegu trochę spadło.

– Niestety święta nie były białe – mówi pani Ania.

– Właśnie. Ja też mam słabość. Bo to słabość ludzka. Święta dzieją się w naszych sercach, bo wtenczas rodzi się Pan Bóg. To czas skupienia. Nawet jeśli słota, kiedy z domu parafialnego te parę kroków do kościoła trudno zrobić, żeby nie uwalać sutanny. Dziękuję bardzo za herbatkę. Ja troszeczkę słodzę. – Sypie cukier do szklanki. – Pan Bóg się na mnie gniewa o ten cukier, ja wiem o tym, ale już taki ze mnie łasuch od małego, ciągnie to do cukiernicy, do łakoci. Ech, pomódlmy się. – Podnosi ręce i wypowiada coś szybko i uroczyście. – Dobrze, chłopcy, moi drodzy, jak pięknie, jak dobrze, że jesteśmy tu razem z naszym Panem Bogiem. Mam dla Was piękne obrazki, ale nie dam wam ich od razu, bo to ma być nagroda. Tutaj prośba do mamy, żeby nie podpowiadała.

Ksiądz pokazuje obrazek. Anioł z mieczem i gołą klatą w girlandach owoców spogląda na fukającego na niego z dołu potwora, nieźle skądinąd zrobionego.

– Kto to jest?

– Archanioł! – strzela Rafał.

– Dobrze! Ale jaki? Może kolega pomoże?

– Święty? – pyta Chomik.

Dorośli wybuchają śmiechem, a potem zapanowuje cisza i Chomik wie już, że się w coś wpakował. Jest beznadziejnym przypadkiem. Religia, ten splot dziwnych zdarzeń dawno temu, daleko stąd, kiedy działy się chyba same dziwne rzeczy, a tłum w sandałach biegał od jednej do drugiej z maczetami i prowadził jakieś niepojęte rozmowy, w których kobiety były niewiastami, mężczyźni mężami, dzieci – dziatkami, starzy – starcami, sprzedawcy – kupcami, a wszyscy – owieczkami, religia to nie była jego mocna strona. Wyobraźnia stawała okoniem na każdym kroku i w zasadzie Chomik dawno już pogubił się w tej aferze. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, co następowało po czym, z czego ci wszyscy ludzie żyli, czemu byli tacy biedni, czemu jedli mięso rękami i urzynali sobie łby. Dziękował Bogu – bo Bóg jest – to święcie przyrzekła mu babcia – i go kocha (chociaż Chomik wolałby, żeby go tylko lubił) – dziękował, że czasy te, o ile w ogóle miały miejsce, dawno już minęły i nie musi latać w skwarze za gościem z długą brodą. Że może nosić spodnie, grać na kompie i pisać długopisem w zeszycie. Problemem pozostawała sama religia, która z jakichś powodów nazywała się katechezą, oraz kościół, zwany bożym domem, do którego bywał od wielkiego dzwonu odprowadzany na msze, zwane nabożeństwami. No i słowo „trzódka”. Kiedy Chomik słyszał słowo „trzódka”, odczuwał pociąg do chłopaków z dwudziestej czwartej. Strzykać śliną, rysować gdzie się da kutasy i robić motylkom gilotynki. Od trzódki Chomikowi wywracały się bebechy i nie rozumiał, nie mógł pojąć, dlaczego inni normalnie stoją ze spuszczonymi głowami, wpatrzeni w swoje buty.

– To jest archanioł Michał, z pięknych fresków w kaplicy we Florencji – obwieszcza ksiądz. – Byłem w tym roku we Florencji na takiej naszej modlitwie zakonnej. Piękne freski. Archanioł miażdży siły zła. To może kolega, żeby się zrewanżować Świętemu Michałowi za to, że go nie poznał, powie nam jakąś modlitwę.

Chomik zapewnia, że zna modlitwy, i w ogóle bardzo chętnie.

– To jaką powiesz nam modlitwę? – naciska ksiądz.

– Ojcze nasz – odpowiada Chomik.

– Och, nie, tylko nie Ojcze nasz – protestuje sługa boży. – To oczywiście cudowna modlitwa, ale wszyscy chcą tylko ją mówić, jakby nie było innych modlitw! Powiedz nam „Zdrowaś Mario”.

– Dobrze – zgadza się Chomik. – Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…

– Stop! – woła ksiądz. – Ja nie jestem jakimś formalistą, sztywniakiem, przeciwnie, ja jestem ksiądz rockendrolowiec, ale wiesz… modlitwa to rozmowa z Bogiem i oczywiście czasami rozmawiamy w gorszych warunkach. Czytałem ostatnio piękną książkę o dzieciach uciekających w luku bagażowym z kraju, którym rządzi zły król. Mogły tylko tulić się w ramionach. Ale ty może uklękniesz?

Chomik klęka.

– Bardzo dobrze – mówi ksiądz – tylko czegoś mi tu jeszcze brakuje. Kto powie?

– Ręce – śmieje się pani Ania. – Ręce!

Chomik składa ręce.

– Dobrze – mówi ksiądz – ale te palce… i głowa do góry… módl się z dumą. Zwracasz się do swojego Pana Boga.

– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…

– Z dumą. Patrz na kolegę! Skoro nie widzisz Boga, patrz na kolegę. Nieustraszenie. Pogodnie. Pokaż koledze, jak się pięknie modlisz. Nie ma się czego wstydzić.

Ksiądz bardzo się już rozgrzał herbatą i duszpasterską misją. Chomik kuli się odruchowo, jakby opływała go jakaś ohydna kapiąca z sufitu ciecz. To minie, tak jak mija wgrywanie gry, a jego samolot wisi w drugim pokoju nad atramentową rzeką. Zaraz będzie jak dawniej.

– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…

Rafał odległy, niemal tak odległy jak ich kolega z rodzicami na placówce w Australii, wydaje się teraz Chomikowi mistrzem dyplomacji. Tę jego cechę Chomik ceni i szanuje, kilka razy ratowała mu skórę w ich szkolnych burdach.

– …błogosławionaś Ty między niewiastami…

Zdrowaś Mario jest modlitwą krótką, ale podchwytliwą, w której porządek dwóch podobnych kawałków łatwo może się pomieszać komuś, kto jej sobie stale nie odświeża.  Chomik brnie szczęśliwie:

– Święta Maryjo, Matko Boża… – A jednak czołg wychynął z lasu i Chomik się potyka – Pan z Tobą

– „Pan z Tobą” już było – mówi ksiądz momentalnie – Niech kolega pomoże.

Rafał klęka przed Chomikiem.

– Módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen – kończy.

Kiedy ksiądz, pobłogosławiwszy dom, opuszcza go wreszcie, chłopcy zamykają się w pokoju.

– Uspokój się – mówi Rafał. – Graj.

Chomik puszcza pauzę, ale nie gra. Samolocik leci chwilę, zanim rozbije się i zniknie w obłoczku wybuchu.

– Nie chcę grać, tylko odczekać, żeby nie natknąć się na niego na klatce.

– Nie krzycz! Wiem przecież.

Na gumowych nogach Chomik robi kilka kroków osiedlową uliczką, mija hydrant i już przed swoim blokiem zmienia plany. Odbija na tył bloku po żałosnej na wpół zgniłej trawie. – Archanioł – mówi pod nosem.

Jest ciemno. Tyły bloków wychodzą na szeroki pas trawy; dalej ciągnie się płot, za  którym budowa nowych bloków musiała z jakichś powodów utknąć, zanim wprowadzili się tu pierwsi ludzie. Te nowe bloki są prawie gotowe, brakuje im tylko okien, drzwi, czegoś takiego, co oddzieli ich wnętrze od wiatru hulającego na zewnątrz. Idealne bloki, żeby sobie po nich chodzić, gigantyczny piętrowy małpi gaj.

Chomik lubi bloki, nigdy jednak nie chodził na bloki sam. Wypatruje. Są – te pipki.

Jego blok wbrew pozorom nie ma przekroju prostokąta. W samej tylnej ścianie ma dwa głębokie załomy, tak że środek fasady jest lekko cofnięty, tworząc  przytulne,  chroniące przed wiatrem i wzrokiem kąty. W tym dalszym kulą się Michaś i Krzyś, obaj kilka klas młodsi, i nawet jak na swój wiek, niezbyt wyrośnięci.

– Siema. Co tu macie, pipki? – zagaja Chomik.

– Raczej czego nie mamy – mówi Michaś.

Ostatnio się znarowił i zaczął wypowiadać takie oto zagadki w obecności starszych kolegów. To niegrzeczne.

– Dobra, zostaw go już – mówi Krzyś. – Lepiej uważajmy na ciecia. – I ryczy. – Cieć leci!

Jest tu jeszcze jakieś dziecko. Chomik mógł się tego spodziewać. W otoczeniu młodszych zdarzają się jeszcze młodsi. Dziecko wydaje dźwięk i coś mu tam leci z twarzy. Jego siostra podbiega:

– A ja wiem, co oni tam mają!

– Nowakowska! – krzyczy Krzyś i puszcza się za nią biegiem, ale szybko rezygnuje. – Spierdalaj stąd, słyszysz? I zabierz brata. Bo śmierdzi.

Nowakowska jest chuda i wysoka, sunie lekko długimi susami, gwiazda eskaesów, żaden z tych krępych kurdupli nie ma szans jej dogonić. Niemowlę wodzi za siostrą mokrymi wielkimi oczami. Jeśli wda się w siostrę pod względem usportowienia, Krzyś może być pewny solidnego wpierdolu za jakieś 10 lat.

– Co z cieciem? – ciekawi się Chomik.

Cieć to jest coś, ale w blokach ciecia na lekarstwo, blokom nikt nie cieciuje. Składają się z samych murów, których raczej nie da się ukraść. Nikt nie przejmuje się też bezpieczeństwem czy czymś takim. Chomik raz zrzucił z dachu jakąś konstrukcję z desek, a kiedy wychylił się, wraz z kolegami, zobaczył jak pokonuje z hukiem 11 pięter, aby runąć dwa metry od bawiących się w kucki dzieci. Kiedy jednak cieć ujawniał się z rzadka, trzeba przyznać, że niczego mu nie brakowało. Wyglądał jak potwór, który robi uuuu! Nie zniechęcał się po pierwszych metrach, odgrażał się wniebogłosy, był wielki, dziki, potargany i na pewno srogo ciągnął żytnią. Tak, cieć mógł być szansą drugiego życia dla bloków, których romantyzm już wietrzał jak zapach mokrego betonu.

– Cieć jest – mówi Krzyś – właśnie nas pogonił. – I drze się w kierunku dziecka – cieć leci!

– Dobra – mówi Chomik – wejdziemy z drugiej strony i zobaczymy.

– Ale tam nie ma dziury – dyskutuje Michaś.

– Wejdziemy po jednym słupie – mówi Chomik.

Chłopcy patrzą po sobie niezbyt pewni swoich umiejętności w dziedzinie tak elementarnej jak pokonywanie niewysokiego płotu z desek. Rośnie jakieś dziwne pokolenie, myśli Chomik. Niby sprzedają na giełdzie komputerowej. Raz kiedy wymieniali się kasetami, Krzyś rzucił:

– Ty same starocie przynosisz. Przyniósłbyś jakąś nowość.

Chomik nie pojmuje, jak się zdobywa nowości.  Zawsze chyba od kogoś, kto miał je wcześniej. Ale nie rozumie też, jak można tak się zaniedbać, żeby nie umieć pokonać płotu.

– Straszne błoto – żali się Michaś.

– Weź, nie pierdol.

Można tak stawiać kroki, że brudzi się tylko podeszwa, która i tak jest brudna, a boki butów zostają prawie czyste, tylko trzeba trochę myśleć.

Są na miejscu i Chomik czuje niemal fizyczną przyjemność, widząc tych kilka pokaźnych rozmiarów artefaktów, porzuconych tu przez ojców założycieli jak popadnie. Wielka drewniana rola, położona na boku, kawałek jakiejś podmurówki, pochylony słup, nie wiadomo za bardzo, do czego to wszystko ma służyć – chyba po prostu do zabawy, żeby było ciekawiej. Już sama kompozycja tych obiektów działa na Chomika stymulująco, od razu wiadomo, co i jak: po resztkach gruzu na podmurówkę, stamtąd na rolę, następnie trzymając słup nad zgięciem, zawisnąć i przejść na rękach nad płot. Jasne, proste i przyjemne. I wbrew temu, co gadają pipki – bezpieczne, bo wszystko tutaj pasuje jak ulał do rąk i nóg, o ile tylko ma się dość rozumu, żeby je odpowiednio zginać.

– Wejdziemy tędy. Michaś pierwszy!

Michaś nie wie, co ma robić, dokąd iść, nagle jest głupszy niż zwykle i jakiś bezwładny, jakby z niego zeszło powietrze.

– Właź na mur!

Michaś więc włazi, ale robi to tak, że można się załamać. Jakby tam na górze miał się uczyć do klasówki z ruskiego. I naturalnie nie wie co dalej.

– Dobra – mówi Chomik – przejdę pierwszy, a wy się patrzcie uważnie, bo nie będę dwa razy pokazywać.

W dwóch ruchach jest na szpuli. To szczególnie miłe miejsce, drewniane, obszerne. W całej operacji pokonywania płotu jest może jeden drobny manewr delikatny – kiedy stojąc na płocie, trzeba puścić słup. Chomik tłumaczy, jak to można zrobić czujnie, ale sam się nie pierniczy, tylko zeskakuje już na teren budowy, uważając, żeby spaść na płaskie, a nie gruz czy inny syf.

– No Michaś!

Tu, na budowie, sam mimo wszystko czuje się nieswojo, chociaż od pakamery ciecia odgradzają go hałdy ziemi porośnięte wybujałymi chwastami. Ten naturalny zarówno na budowach jak i na obrzeżach osiedla pejzaż posiada wielki urok, niezaprzeczalny potencjał.

– No szybciej, łap się tej rury, do cholery, mam ci to jeszcze raz pokazać?

Michaś próbuje słupa, na wszystkie sposoby, ale żaden nie wydaje mu się dość pewny.

– Będziesz teraz tańczyć z tym słupem?!

– Ej – woła Krzyś – a jak my wrócimy?

– Pokażę wam, ale najpierw tu może wejdziecie. Czemu się teraz o to martwisz?

– Zawsze trzeba mieć drogę odwrotu.

– Nie czytaj tyle tygrysków. Dobrze, Michaś, nogi na płot.

Michaś w końcu się zdecydował i teraz jego nogi latają na wszystkie strony, aż w końcu lądują na płocie z takim impetem, że płot odchyla się o jakieś 30 stopni od pionu. Chomik odskakuje. Michasia rozciąga prawie poziomo między słupem a płotem. Wydaje krótki rozpaczliwy okrzyk jak miauknięcie.

– Fajnie, Michaś – mówi Chomik – ale teraz się nie opalamy raczej, tylko wchodzimy tu. Kolega czeka.

– No weź, pomóż mu! – krzyczy Krzysiek i nagle ze świeżo nabytą zręcznością wskakuje na szpulę.

Wiele zrobić jednak nie może. Skoro Michaś wisi na rękach, to Krzysiek ręki mu nie poda. Chomik przygląda się tym próbom ratunkowym z zainteresowaniem. Albo Michaś jebnie zaraz na plery w błoto, w którym jest też trochę na jego nieszczęście szkła i gruzu, albo prawem wahadła pierdolnie czymś o szpulę lub płot i dopiero potem jebnie o glebę.

– Wyprostuj to – bełkocze Michaś.

– Właśnie, wyprostuj płot! – wtóruje mu kolega.

– Nic wam nie będę prostować, pedały – mówi Chomik.

Płot ma na wysokości szyi. Opiera o niego brodę.

– Dlaczego? Poczekaj, Michaś, ja to zrobię!

– Stój – krzyczy Chomik – bo odegnę ten płot bardziej i się zjebie. Sam sobie poradzi!

– Nie poradzę!

– To się módl!

– Co?

– Módl się!

– Po co?

– Chcesz, żebym ci pomógł?

– Aniele boży stróżu mój…

– Nie, kurwa, Michaś, tylko nie „Aniele boży”.

– To jak?

– „Wierzę w Boga!”

– Wierzę w Boga ojca wszechmogącego stworzyciela nieba i ziemi…

Michaś zna całą modlitwę, na ile Chomik jest w stanie to stwierdzić, co zresztą pasuje  do jego grzywki na boczek. Michaś jest wnuczkiem. Chociaż babć na osiedlu się nie widuje. Najstarsza jest chyba pani z warzywniaka. Chomik prostuje płot i pozycja Michasia staje się bardziej pionowa.

– Dobra, chłopaki – mówi – widzę, że nic z tego nie będzie.

– Trzymasz się, Michaś? – pyta Krzyś.

Chomik rusza w głąb budowy, odwraca się jeszcze. Tamten się trzyma, tylko jedna noga chodzi mu nerwowo.

– Pipki z was! – krzyczy i rzuca w płot kawałkiem gliny.

A potem odwraca się od nich, bo ma ich w dupie. Zakurzone pagórki jego wzrostu ciągną się szeregami. Wśród nich dwa bloki po 12 pięter, setki otwartych mieszkań.

Chomik nie czuje się już nieswojo. Jeśli nawet cieć go zobaczy, nie złapie, nie ma szans. Nie boi się już ciecia. Przeciwnie, jeszcze podejdzie do tej jego kanciapy, tej metalowej puszki, jeszcze mu zagra na niej jakimś kijem czy prętem, zrobi dużo hałasu, a potem w nogi. I tak kilka razy. Pobawią się troszeczkę.

PODZIEL SIĘ

Do góry