Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Fragment nowej powieści
Joanna Pawłusiów

 

 

 

Jakoś po Wielkanocy Pawła zaczął boleć ząb. Na początku tylko troszkę, delikatne ćmienie co jakiś czas. Wieczorami lub gdy ugryzł coś twardego. Ten mały ból był łatwy do ignorowania. Można było o nim zapomnieć, udawać, że się go nie zauważa albo dotykać językiem ząb i sprawdzać, czy to wpływa na jego czułość.

Małe, króciutkie bóle łatwo odsuwać od siebie. Można je przykrywać czymś ważniejszym i myśleć o nich tyko czasami.

Lecz ząb szybko zaczął doskwierać mocniej. Ból rozlewał się po dziąśle i szczęce. Paweł oglądał wnętrze ust w powiększającym lusterku, lecz wydawało mu się, że nie widzi żadnej dziury. Ale bolało coraz bardziej i bardziej, aż w nocy nie mógł spać, a jedzenie zaczęło sprawiać mu trudności. Nie pomagały nawet tabletki, które po kryjomu wyciągał z domowej apteczki.

— Co ci jest? – zapytała matka, gdy grzebał smętnie w talerzu z makaronem.

— Nic – wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, dlaczego tak odpowiedział.

— Coś w szkole?

— Nie. Wszystko w porządku. – Wsadził do ust kilka sztuk makaronu w kształcie kokardek, lecz kiedy je zaczął rozgryzać, ból przeleciał przez całą czaszkę. Nie dał rady ukryć grymasu. Matka z ciotką spojrzały na niego surowo.

— Ząb mnie trochę boli – powiedział w końcu.

— I czekasz, aż ci wypadnie? – obruszyła się ciotka. – Przecież z tym trzeba do dentysty.

— Może przejdzie – znowu wzruszył ramionami.

Ale nie przeszło. Matka umówiła mu wizytę. Musiała się mocno naprosić, żeby go szybko przyjęli. Przed południem pojechali do miasta autobusem. Z dworca trzeba było iść jeszcze piechotą dwadzieścia minut, a potem czekać w kolejce prawie godzinę. Inne, również umęczone bólem twarze zerkały na Pawła ukradkiem, a potem znikały smętnie za drzwiami gabinetu.

W końcu nadeszła i jego kolej. Matka puściła go przodem. Sama usiadła na niewielkim, przypominającym szkolne, krześle pod oknem. Dentysta roztargnionym, powtarzanym codziennie ruchem wskazał Pawłowi fotel.

Pachniało czymś dziwnym, czymś lekarsko-chemicznym, lecz nie był to zapach drażniący. Miał w sobie coś płaskiego, jak rozsypany talk zmieszany z niewielką ilością detergentu. Dentysta włączył lampę i kazał Pawłowi otworzyć usta. Światło zalało gardło chłopaka.

— Cała reszta w porządku, tylko ta dolna szóstka nie wygląda za dobrze – dentysta rzucił w przestrzeń. Miał krótkie, nabite ciałem ręce i grube palce. Spod podwiniętych za łokcie rękawów fartucha wystawała mocno owłosiona skóra. Przypominał sprzedawcę z mięsnego, w którym Paweł kilka razy towarzyszył matce w robieniu zakupów.

Mężczyzna wypchał chłopakowi policzek garścią wacików. Jego grube palce z trudem mieściły się w ustach.

— Rozwiercę i zobaczę – rzucił do matki. Potem znów nachylił się nad Pawłem. – Jak będzie mocno boleć, mów. Dam znieczulenie.

Potem sięgnął po małe wiertełko. Nieprzyjemny dźwięk wypełnił gabinet, a Paweł poczuł, jak wierzchnia warstwa jego zęba znika pod naciskiem poruszającego się metalu. Był ból. Ale trochę inny niż ten z ostatnich dni. Bardziej skupiony, żądlący. Podkręcany hałasem wiertła.

— Próchnica głęboko weszła – powiedział dentysta.

Wiercił dalej. Bolało coraz mocniej. Coraz węższą strużką. Sięgało coraz głębiej. Ale nikt już nie pytał o znieczulenie. Może zapomnieli, a może już na to za późno. Paweł też nie chciał pytać. Prośba o znieczulenie byłaby przyznaniem się do przegranej. Zaciskał dłonie na fotelu. Patrzył w brwi dentysty. Dźwięk wiertła wypełniał mu głowę. Brwi były grube i gęste. Jak las. Im głębiej wchodził w ten las, tym mniej skupiał się na bólu. Brwi dzieliły się na kępki, kępki na pojedyncze włoski, a każdy z włosków na kawałki nasycone pigmentem. Czarne przy samej skórze, na końcówkach jaśniejsze. Ból był poza nimi, poza tym lasem. Gdzieś daleko od Pawła.

Wiertło nagle stanęło. Zrobiło się cicho.

— W ostatniej chwili pani z nim przyszła – powiedział dentysta. – Jeszcze trochę, a ząb byłby do niczego.

— Jak to możliwe? – zdziwiła się matka. – Nie było widać żadnych dziur. Niczego.

— Czasami tak jest – odpowiedział. Odwrócił się w jej stronę. – Z wierzchu wszystko wygląda ładnie. Nikt by się nie domyślił. A w środku – zawiesił głos. Matka trochę zbladła, a może tak się tylko Pawłowi wydawało, bo siedziała pod oknem i oblewało ją popołudniowe słońce. – A w środku wszystko zepsute – dokończył.

Nie odezwała się. Spuściła wzrok i spojrzała na swoje buty. Paweł sięgnął językiem w stronę zęba. Poczuł wielką, nieprzyjemną dziurę. Jak otwór do swojego wnętrza. Tajemnicze przejście. Bał się, co jest po drugie stronie.

Potem, gdy już wracali do domu, matka wydawała się jakaś roztargniona. Mało się odzywała i szła przed siebie, jakby szła całkiem sama, bez towarzystwa. Pawłowi to nie przeszkadzało, bo mógł w skupieniu badać nowy kształt swojego zęba. Przesuwał językiem po lekko chropowatej warstwie ciemnego amalgamatu i myślał o tym, że ktoś odebrał mu kawałek jego samego. Wymienił jedną część na inną. Zburzył strukturę i wstawił coś sztucznego. Język wciąż kierował się w to samo miejsce, szukając nieprawidłowości.

Paweł robił tak aż do wieczora i bał się, że nigdy się nie przyzwyczai do tej nowej części siebie. Sztucznej i martwej. Ciemnej jak noc. Lecz po dwóch dniach o wszystkim zapomniał. Czarny amalgamat ukrył się we wnętrzu zęba i wtopił w ciało Pawła.

Na początku czerwca ciotka z dziewczynami pojechała na wesele. Za mąż wychodziła kuzynka wujka. Ta, o której wszyscy mówili, że już chyba nigdy sobie męża nie znajdzie. Ale znalazła. Co prawda wdowca z dwójką dzieci, ale też z dobrą pracą i domem z ogrodem. Mieli już wcale nie jechać, bo wesele na drugim końcu Polski, a wujek musiał być w pracy i babci też nie mogli przecież zostawić. Ale ciotka zaczęła narzekać, że dawno na żadnym weselu się nie bawiła i była gotowa jechać nawet bez wujka. Dziewczyny też chciały. Wujek nie protestował. Zawiózł je w piątek z samego rana, jeszcze przed swoją pracą, na pociąg. Matka została z babcią.

— Chociaż tyle dobrego z tego jej bezrobocia będzie – powiedziała ciotka do wujka szeptem, żeby matka nie słyszała. Potem weszła do jej pokoju. – Wanda, jedziemy. Słyszysz?

Matka mruknęła coś niewyraźnie z pościeli. Nie cierpiała tak wcześnie wstawać, ale musiała nie spać od dłuższej chwili, bo ciotka z dziewczynami latały po całym domu, szykując się do podróży.

— Ziemniaki wam ugotowałam – dodała ciotka. – Zrób potem kluski z sosem. Może być z grzybowym. Słyszysz?

— Słyszę. – Matka wstała z łóżka. Owinęła się szlafrokiem.

— Grzyby są w spiżarce.

— Wiem.

— Niby wiesz, a potem i tak zawsze szukasz.

Paweł też nie mógł przez nich spać. Stanął boso w drzwiach swojego pokoju. W drugich stała matka. Patrzyli chwilę na ciotkę, jak jej ramiona kołyszą się i znikają na schodach. Natapirowane włosy sterczały do góry, wzmocnione solidną warstwą lakieru. Jej mocne, korzenne perfumy zostały na górze i trwały tam zawieszone w powietrzu jeszcze przez dwie godziny.

— Idź spać – poleciła Pawłowi matka, a sama zeszła za ciotką. Jej kroki były miękkie, jeszcze nie w pełni rozbudzone, jakby szła po mchu, nie po schodach.

Zasnął szybko, ale to ranne przebudzenie dało o sobie znać w szkole, bo snuł się półprzytomny po korytarzach i źle napisał klasówkę. Potem przysnął na długiej przerwie na ławce za boiskiem. Czerwcowe słońce paliło mocno i przypiekło mu policzki. Gdy ich później dotykał, czuł ciepło buzujące pod skórą.

W domu było cicho. Tak cicho jak nigdy. Słyszał zegar z kuchni i muchę, która wdarła się przez otwarte okno. Matka siedziała u siebie. Przez ostatnie tygodnie dorabiała zdobieniem poduszek. Dostawała gotowe poszewki i doszywała do nich aplikacje. Po całym pokoju latały cekiny, koraliki i wstążki. Poszewki wisiały na krzesłach, a kawałki uciętych nitek uciekały aż na korytarz. Nikt nie brał zajęcia matki na poważnie, bo pracowała na czarno, a pieniądze były z tego marne.

— Zdolna ta nasza Wandzia – chwaliła matkę babcia. – Popatrz, jakie kwiatuszki zrobiła. Jak prawdziwe.

— Co z tego, że ładne! – obruszała się zaraz ciotka. – Już by lepiej poszła sprzątać do hotelu. Tam by chociaż coś zarobiła.

Ale wszyscy wiedzieli, że matka u nikogo sprzątać nie będzie. Zwłaszcza tam, gdzie ją wszyscy znają. Wolała już głodować. Albo zdobić poduszki. Chociaż i tego nie znosiła, bo siedziała wtedy w swoim pokoju sama.

— Jak w celi w więzieniu – mówiła.

Ale też nie chciała nikogo do towarzystwa, bo jak ktoś tylko wchodził, to mówiła, że przeszkadza i żeby zamknął drzwi. Dzisiaj też siedziała nad poszewkami. Tak ją Paweł zastał. Pochyloną w ciszy nad garścią koralików, które przesypywała z jednej dłoni do drugiej. Obiadu jeszcze nie było. Z obiadem zawsze czekali, aż wujek wróci z pracy.

Zostawił plecak w pokoju, zszedł piętro niżej, umył ręce i przywitał się z babcią, która siedziała nad krzyżówką. Odkąd nie mogła się sprawnie poruszać, ćwiczyła głowę i zapełniała kratki starannie kreślonymi literami, które z miesiąca na miesiąc stawały się bardziej koślawe i zamaszyste.

Zrobił lekcje. W tym czasie matka wzięła się za obiad. Zapach sosu doleciał aż na górne piętra, drażniąc żołądek chłopaka. Na szczęście zaraz wrócił wujek Jurek. Matka wspięła się po schodach.

— Paweł! Obiad jest! – Potem zajrzała do babci. – Przynieść mamie do pokoju? – zapytała.

— Nie. Zejdę, zejdę.

— Paweł, pomóż babci – dodała matka i wróciła do kuchni.

Zawsze chciała iść sama, podpierając się laską, ale Paweł szedł blisko, żeby złapać ją w razie czego. Przemieszczanie się babci trwało długo, uczyło cierpliwości, nie każdy w ich domu taką cierpliwość posiadał. Po pewnym czasie Paweł zorientował się, że tylko jemu ta niezdarność  nie przeszkadza.

— Pewnie już dojechały – powiedziała babcia, gdy siedzieli wszyscy razem przy kuchennym stole.

Wuj przekręcił rękę, żeby spojrzeć na zegarek. Zawsze nosił ten sam. Brązowy pasek przetarł się w wielu miejscach.

— Nie dojechały. Za wcześnie. Mają dzwonić, jak będą na miejscu.

Wzrok babci mimowolnie powędrował w stronę korytarza, gdzie na małym stoliczku stał telefon. Podpięli im linię w zeszłym roku, podobnie jak reszcie sąsiadów z okolicy. Rzadko kto do nich dzwonił. Najczęściej do ciotki i Beaty.

— Ech, takim to dobrze. – Babcia pokiwała głową. – Wybawią się tam za nas wszystkich.

Wujek wsadził w usta mokrą od sosu kluskę.

— Jedni się bawią, inni pracują – powiedział niewyraźnie.

Potem już jedli w milczeniu i Paweł dziwił się, że w tym domu może być aż tak cicho. Że połowa osób z ich rodziny odpowiada za cały hałas, który robią. Bez nich nie miał kto ciągnąć rozmowy i śmiać się z rzeczy nieistotnych. Dzisiejsza cisza miała w sobie coś martwego, ale też przyjemnego. Paweł ze zdziwieniem odkrył w sobie pragnienie, żeby ten stan trwał już zawsze.

Wieczorem zadzwonił telefon i okazało się, że coś się zepsuło w zakładzie u wujka i będzie musiał tam jechać w sobotę.

— Szlag by to trafił – powiedział wściekły po odłożeniu słuchawki. – Spokoju człowiekowi nie dadzą.

Włączył telewizor. Matka wróciła do swoich poduszek. A Paweł siedział chwilę nad komiksami. Zasnął szybko i śniło mu się, że leży w jakiejś jamie, głębokiej i ciasnej, gdzie światło dochodzi tylko momentami, świeci krótko i daje mało ciepła. Nie chciał wychodzić z tej jamy, lecz stanęły nad nią wilki, zaczęły wyć i drapać pazurami ziemię.

Nie miał którędy uciekać, musiał czołgać się pomiędzy zwierzętami i osłaniać ciało, żeby go nie pogryzły. Obudził się roztrzęsiony we własnym łóżku, w czystej pościeli. Lecz wciąż wydawało mu się, że słyszy wycie wilków. Nabrał powietrza, potrząsnął głową, żeby zrzucić z siebie resztki snu. Nadal coś słyszał. Może nie wycie, lecz na pewno jakieś odgłosy. Skomlenie lub jęki. Króciutkie. Wydawane na jednym oddechu. Tak ciche, że mogły być nieprawdziwe.

Paweł wstał, przeszedł boso przez pokój i zszedł po schodach piętro niżej. Pomyślał, że to znowu babcia miota się przez sen. Jak parę lat temu, gdy leżała w gipsie i walczyła z koszmarami, których nad ranem już nie pamiętała. Drzwi były uchylone. Pchnął je leciutko i wszedł do środka. Podszedł bliżej łóżka. Twarz miała spokojną, usta lekko otwarte. Leżała na boku. Pomarszczona skóra na policzkach poddała się grawitacji i zwisała jak pusty woreczek. Paweł patrzył tak na nią przez chwilę, potem zbliżył się jeszcze bardziej, kucnął przy łóżku i nachylił ucho do jej ust, z których nie wydobywał się żaden jęk.

Delikatny, miarowy oddech to jedyne, co usłyszał. Wyprostował się więc, lecz nadal chwytał skądś dźwięki. Opuścił pokój babci i zszedł jeszcze niżej. Bał się, że to złodzieje nocą weszli do ich domu i wynoszą ciężki telewizor. Szedł na oślep, wyszukując stopą miejsca na stopniach. Schody i korytarz pogrążone były w ciemności. Teraz się nie mylił. Dźwięki dochodziły z dołu. Jakby jęczeli ludzie i meble, wszyscy razem. Dziwny dreszcz przeszedł przez ciało Pawła. Nie całkiem strach, strach wyglądał inaczej, nie był taki ciepły i roztapiający.

Stanął w półotwartych drzwiach sypialni wujka. Światło księżyca wdzierało się przez okno, rozchodziło po cienkich firankach i rozbielało ciemność. Uciekające spod kołdry, czarne od włosów plecy wujka falowały nad łóżkiem. Pod wujem leżała matka. Jej ciemne włosy rozsypane na poduszce, dłonie stopione z dłońmi wuja, jasne piersi. Matka z twarzą rozciągniętą w dziwnym grymasie. Matka pod wujem dużym i ciężkim. Sapiącym i skupionym. Jego matka jęcząca z rozkoszy. Oblana światłem księżyca.

Jego matka.

I znowu stanęło mu serce. Jak od uderzenia twardą pięścią w pierś. Przez chwilę zapomniał, jak się oddycha. Zapomniał, jakim mięśniem trzeba poruszyć, żeby powieki opadły na oczy. Wiedział tylko, że musi uciekać. Odwrócił się szybko. Rzucił na schody. Biegł w ciemności. Nie widział stopni. Uderzył nogą o krawędź, trochę powyżej kostki, tam gdzie kość jest jeszcze długa i wąska. Zdusił w sobie krzyk, przytrzymał się ściany. Wbiegł do pokoju i opadł na łóżko, czując, jak wszystko w nim pulsuje z bólu i osłupienia. Nakrył się szybko kołdrą, odwrócił twarz do ściany.

Po chwili usłyszał kroki na schodach. Miękkie i delikatne. Przesadnie ostrożne. Ktoś stanął w drzwiach jego pokoju i nasłuchiwał. Paweł zmusił swoje przerażone płuca do spokoju. Nie wie, co zrobił, jakich użył mięśni, lecz ścisnął coś w sobie tak mocno, aż oddech stał się płytki i równy. Jak oddech śpiącej piętro niżej babci. Oddech obcego człowieka.

Trwał w tym stanie tak długo, aż znowu usłyszał kroki. Tym razem spokojne, coraz cichsze. Kroki kogoś, kto pozwolił mu się oszukać.

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

 

Joanna Pawłusiów (1987). Mieszka i pracuje w Oławie. Z wykształcenia psycholog. Autorka opowiadań. Laureatka konkursu na najlepsze opowiadanie organizowanego w ramach Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania (2016). Finalistka konkursów scenariuszowych Script Fiesta (2015 i 2018). Jej teksty można przeczytać m. in. w zbiorach opowiadań Kryminalna Piła. Błąd w sztuce (2013), PIN i zielonym (2013), Fantazje Zielonogórskie (2013, 2016), Czas zbrodni. Zmyślone kroniki kryminalnego Wrocławia (2015), 2018 Antologia (2016) oraz na stronie internetowej Wydawnictwa j (opowiadania Straty i Odgłosy nocy).

PODZIEL SIĘ