DSC_0217

Krzysztof Janicki
Nie zrzucaj mnie z kolan

Przeskoczyłam murek i znów znalazłam się w ogrodzie. W powietrzu mieszały się tysiące zapachów, a każdy z nich wołał, by podążyć w jego kierunku. Było piękne lato; słońce grzało przyjemnie, a wiatr leniwie muskał moje futro. Najchętniej położyłabym się na rozgrzanej ścieżce i zapadła w drzemkę, lecz nie mogłam marnować czasu. Skierowałam się ku domowi. Wślizgnęłam się przez uchylone drzwi i wskoczyłam na schody.

Na półpiętrze lipcowe słońce tworzyło na deskach złotą kałużę. Zatrzymałam się w jego promieniach, by po raz ostatni nacieszyć się tym boskim ciepłem. Bezwiednie zmrużyłam oczy i zaczęłam mruczeć. Na szczęście znalazłam w sobie tyle woli, by odeprzeć senność. Dotarłam pod drzwi mieszkania i zaczęłam miauczeć, najprzeraźliwiej jak potrafiłam. Wiedziałam, że mój pan tego nie lubi, ale nie miałam chwili do stracenia. I udało się – otworzył. Weszłam i sprawdziłam miskę, jak zawsze. Nie chciałam go niepokoić, szczególnie, że chyba był nie w humorze. Nie pogłaskał mnie, nie przywitał, nawet nie sprawdził, czy mam co jeść. Wiem, że każdy ma prawo być przygnębiony, ale czemu akurat teraz? Nie chciałam, żeby tak to się skończyło.

Wkroczyłam ostrożnie do jego pokoju, obserwując, czy mnie przypadkiem nie wyrzuci. Nie rozumiałam, od czego to zależy, ale niekiedy nie byłam mile widziana w pokojach. Czasem nie wpuszczał mnie przez tydzień bądź dwa, ale zawsze w końcu ustępował. Mogło to mieć związek z tymi śmierdzącymi obrożami, które kilka razy w roku mi zakładał, ale nie miałam pewności.

Siedział przed jakimś świecącym pudłem ze zrezygnowaną miną, bez zaangażowania wciskając przyciski. Byłam już pewna, że jest nieszczęśliwy. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie wyładuje się na mnie. Nie, nie męczył mnie nigdy, co najwyżej zdecydowanie zrzucał z kolan, ale teraz byłoby to najstraszniejszą rzeczą na świecie. Zbliżyłam się do niego. Zaczęłam mruczeć i wbijać pazury w dywan, by zwrócił na mnie uwagę. Spojrzał tylko i bez słowa odwrócił twarz do monitora. Trudno, musiałam próbować dalej. Spokojnie okręciłam się wokół jego nogi, ledwie zahaczając ją ogonem. Znowu żadnej reakcji. Zaczęłam łasić się nieco bardziej zdecydowanie, cały czas uważając, by nie być zbyt nachalną. Starałam się mruczeć coraz głośniej, byle tylko się mną zainteresował. Musiał to zrobić. Po następnych próbach wreszcie się odezwał:

– Co, kiciu? Głodna jesteś? Nie mam teraz siły; później ci dam.

Nie, nie byłam głodna, przyjacielu! Gdybym tylko potrafiła mówić, choćby przez pięć minut… Chciałam ci tyle przekazać, a mogłam jedynie spędzić ten czas przy tobie, miłująca i niema. Gdybyś tylko wiedział, że ten dzień nie jest podobny do poprzednich… Lecz nie chciałam, żebyś wiedział. Chciałam, żeby było właśnie tak, jak zawsze.

Położyłam przednie łapy na jego kolanie. Popatrzył niezdecydowanie, a ja czekałam.

– No chodź, ślicznotko. Nie bój się – powiedział i wciągnął mnie na swoje kolana.

Chwilę szukałam wygodnej pozycji, aż wreszcie skuliłam się w kłębek. Przykryłam jeszcze pyszczek ogonem i zaczęłam delikatnie mruczeć. Byłam już spokojna, wszystko skończyło się dobrze. Teraz mogłam nacieszyć się tą bliskością. To było moje ostatnie “dziękuję”. A miałam za co dziękować memu panu.

Gdy byłam malutka, samochód zabił moją mamę. Byłam głodna, piszczałam wręcz z głodu, a mama właśnie niosła jedzenie. Wbiegła na drogę. Kierowca nie wyhamował, może nie chciał, i nie mogłam już liczyć na mamę. Chciałam podejść do niej, ale strach i rozpacz mnie powstrzymały. Piszczałam tylko przeciągle, na ile pozwalało moje małe kocie ciałko. Zginęłabym z głodu, zimna i pragnienia, gdyby nie przechodził obok okna piwnicy on. Usłyszał słabnący już pisk i zajrzał do środka. Zobaczył wychudzone kociątko, właściwie ledwie żywe. Zobaczył mnie. Pamiętam, że słyszałam, jak wchodził, ale nie miałam sił nawet podnieść głowy. Wspomnienia następnych godzin zatarły się dawno. Wiem tylko, że wziął mnie do siebie, nakarmił i pozwolił zostać. Na początku bałam się, spałam przy misce, która przy ogromie mieszkania zdawała się bezpiecznym portem. Trzęsłam się ze strachu, gdy brał mnie na ręce, a kiedy wyprowadzał na dwór, modliłam, by wpuścił z powrotem. Wpuszczał. Po paru tygodniach ufałam mu już w pełni. I od tamtego czasu nie zwątpiłam ani razu.

Ruch jego nóg wyrwał mnie ze wspomnień. Podniosłam głowę, którą natychmiast uspokajająco pogłaskał. Zamruczałam rozkosznie i oparłam brodę na łapie.Byłam wdzięczna za tyle rzeczy, że nie dopuszczałam możliwości, bym mogła mu nie podziękować. A niewiele brakowało. Jakiś czas temu niemal zginęłabym jak własna mama. Po raz pierwszy udało mi się złapać ptaka i byłam z tego okropnie dumna. Zaaferowana, z podniesionym pewnie ogonem i wróblem w pyszczku, spieszyłam do domu. Nie polowałam z głodu, ale zdobycze były wyrazem mojej miłości. Kładłam je zawsze na wycieraczce i pilnowałam dopóty, dopóki pan nie otworzył drzwi i ich nie zabrał. Tak samo chciałam uczynić i tym razem. To miał być wyjątkowy, naprawdę wspaniały podarek. Tak byłam z siebie zadowolona, że nie usłyszałam samochodu. Kierowca musiał być dobrym człowiekiem, bo starał się mnie wyminąć. Nie całkiem się mu to udało i poturbował mi tylne łapy. Leżałam bezradnie na jezdni, sparaliżowana strachem i bólem. Już czułam, jak zbliża się Pani.

Ale nie mogłam się poddać! Nie mogłam odejść bez pożegnania. Spięłam wszystkie mięśnie i zaczęłam się czołgać. Potęgowało to ból, ale byłam zdeterminowana. Pazury zdarłam sobie do krwi, ale w końcu dotarłam pod drzwi. Przewróciłam się na bok i czekałam, kiedyś musiał zejść na dół. Tak też się stało. Wziął mnie do środka, zaopiekował się, karmił, woził do mężczyzny w białym fartuchu. Z czasem wróciłam do zdrowia, ale nigdy nie zapomniałam jego troski. Dziękowałam Pani, że znalazłam wtedy w sobie tyle siły, by dotrzeć pod dom.

Mój czas się kończył. Leżałam nieporuszenie zwinięta w kłębek, cieszyłam się jego ciepłem, ale doskonale czułam, że to ostatnie chwile. Jednak nie rozpaczałam. Byłam szczęśliwa, że udało mi się spełnić jedyne marzenie. Spędzić przy nim kilka godzin, jakby nic się nie miało wydarzyć. On nie był niczego świadom, tak jak to sobie zaplanowałam. Ale teraz musiałam już ruszać.

Wstałam leniwie, powoli wybudzając się z półsnu. Otarłam się na pożegnanie o jego dłoń, a on pocałował mnie w czoło, jak zwykł to robić. Widać zły nastrój już się rozwiał. Zeskoczyłam z kolan i podbiegłam truchtem pod drzwi. Usiadłam i cierpliwie patrzyłam na klamkę, pomiaukując cicho od czasu do czasu. Nie minęła minuta, kiedy wstał i otworzył. Całe szczęście, bo nie mogłam się spóźnić.

Schody pokonałam w okamgnieniu, po czym skierowałam się w stronę ogrodu. Nim straciłam budynek z oczu, spojrzałam jeszcze na okna, sama nie wiedząc, czego oczekuję. Żal mi było to wszystko zostawić, szczególnie jego. Jednak jak miałabym wymagać więcej, skoro dostałam wszystko, o co poprosiłam? Odepchnęłam smutne myśli i pognałam dalej. Lawirowałam między krzewami i drzewami ogródków, wiedziona przez instynkt.
Dotarłam. Stałam przed starym, ceglanym budynkiem. Wyglądał na opuszczony. Ściany zdobiły głębokie pęknięcia, a w oknach brakowało szyb. Wyważone drzwi spoczywały oparte o pobliskie drzewo.

Wbiegłam do środka, kierując się do piwnicy. Wzrok momentalnie przyzwyczaił się do półmroku i wtedy dostrzegłam pijaka, leżącego w poprzek korytarza. Zakradłam się cicho, bacznie obserwując butelkę w jego ręce. Niejeden z moich krewnych zginął od podobnych przedmiotów. Podeszłam tak blisko, że mogłabym go dotknąć nosem, a następnie skoczyłam nad nim i popędziłam ile sił w nogach w boczny korytarz. Nadstawiałam uszu, ale najwyraźniej nie zauważył mojej obecności. Ostrożności nigdy za wiele.

Byłam naprawdę blisko. Doskonale czułam już ten charakterystyczny zapach. Zapach Pani. Przemierzałam piwnicę, wypatrując naznaczonych drzwi. W końcu znalazłam wąską szparę między sękatymi deskami – to było to miejsce. W środku walało się pełno starych, ludzkich przedmiotów, ale nie tego szukałam.

Nagle rozbłysło białe światło. Zmrużyłam oczy, ale nie bałam się. Tak właśnie wyglądało to, co uzgodniłam już dawno. Światełko trochę osłabło i zbliżyło się do mnie.

– Miło mi cię widzieć, córko – przemówiło. – Cieszę się, że przyszłaś. Zapraszam.

To był głos Pani! Jakże to szczęśliwa i smutna chwila zarazem. Odchodzę, ale w najlepszy możliwy sposób. Mój przyjaciel nie znajdzie mnie rozjechanej przez ciężarówkę, zagryzionej przez psy, ani spalonej przez dzieciaki. Pomyśli, że gdzieś tam jednak żyję.

I będę żyć.

 

Krzysztof Janicki, rocznik 88, wrocławianin. Na co dzień tworzy hasła reklamowe i scenariusze filmów promocyjnych jako Creative Copywriter. W wolnym czasie próbuje swoich sił z prozą gatunkową. Debiutował w “Magazynie Fantastycznym”. Tłumacz języka angielskiego i do niedawna dziennikarz w branży rozrywkowej.

 

PODZIEL SIĘ

Do góry