„Som te smogłoski”, wymawiał, a potem „one ich nie mieli”.
Od rana siedział przed bramą na starym krześle turystycznym, które nadawało się do wymiany, ale odmówił, kiedy przynieśli tamto nowe, składane krzesło, z rurkami błyszczącymi od niklu i ze świeżą nalepką castoramy; będę na starym krześle, powiedział, a to weźcie i postawcie przed domem. Zostawili go więc na starym krześle, chwiejnym i wypłowiałym, zajęci innymi sprawami, drukowaniem i wycinaniem kartek parkingowych, żeby na wieczór gotowe były do wkładania za wycieraczki aut; sprzątali podwórze, chowali maszyny rolnicze i różne rupiecie do stodoły; miało być pusto później, gdy ludzie będą szukać miejsc do parkowania. Po południu place wypełniały się samochodami, od południa aż do wieczora ludzie płynęli obok długim sznurem po drodze.
Nie przejmował się kurzem ani upałem i siedział na starym krześle, kiedy go namawiali, żeby poszedł do cienia pod drzewo razem z tym starym krzesłem i stolikiem z dykty, na którym trzymał równo ułożony kram. Przywiązany do oparcia krzesła unosił się pęk balonów w kształcie sylwetek gwiazd z dobranocek. Nie przejmował się kurzem, chociaż tuman unosił się nad poboczem i rozprószał równomiernie ślad na jego towarze i ubraniach – na watowanym kaszkiecie z przepoconym, ciemnym rantem, na spodniach i też na odświętnych, wypastowanych trzewikach. Podkoszulek nakładał letni, upleciony z nicianych oczek, które przypominały plaster miodu, a na to żółtą koszulę z wielkimi, gierkowskimi guzikami, wyprasowaną sztywno, żeby odstawała przy karku i coraz chudszych ramionach; stawał się w ogóle mniejszy, zapadał się w ubrania. Od rana siedział przy swoim kramie, handlował, zagadywał dzieci, zachwalał świecące piłeczki i nylonowe pejsy po dwa złote.
Później zaczynał się wieczór i gorąco uchodziło gdzieś. Ludzie szli dalej po bitej drodze albo siedzieli już w rzędach przed estradą, wystawali w kolejce zadowoleni, że niedługo wypiją swoje browary, swoje źródło, zjedzą długie, pokręcone frytki nabite na patyk, będą wymieniać żarty nad falującymi w przyspieszonym rytmie stanikami kobiet – po placu przelewała się sobota i ludzie deptali ziemię jak koliste klepisko, ich kroki tańczyły bezgłośne, wytłumione przez głośniki z estrady.
Kilkoro dzieci podeszło jeszcze, dziewczyna wybrała pejsy w jasnym, różowym odcieniu i niezręcznie przypięła przy kucyku, na czubku głowy. Później zakręciły się i pobiegły, jednomyślnie jak gromada wróbli. Tupotały z echem po asfalcie, kiedy on zgarniał resztę towaru do płóciennej torby, powoli wracał na podwórze i zawieszał ją na sztachecie ogrodzenia. Żeby znowu wyjść i pójść za nimi, za dziećmi, którym sprzedawał pejsy i za wszystkimi tymi, którzy wcześniej skryli się za drzewami, więcej niż tysiąc każdego roku, tak, że rada gminy przyniosła święto do przysiółka, na ten tu plac.
Który dziko zarastał trawami; stodoły stały puste i od dawna było tu za mało pracy jak na jego gust, za mało rytmicznych, upartych zajęć, chyba że setkami hodowane krowy, świnie, które nie widziały dziennego światła, ino jarzenie żarówek i dezynfekowane posadzki, pobielane mury obór, które zastępowały niebo i murawę. Przyjmowały w ciemne, chłodne brzuchy promienie przez szpary wrót, przez szczeliny w ścianach, upusty pod sklepieniem i wentylacyjne pustki, służące kiedyś do napowietrzania snopków, ułożonych warstwami. Głębiej stały rowery przykryte przez łachy, nieczynne, znoszone z różnych domostw; było tego więcej niż dwadzieścia. Nie pozwalali mu już schodzić do piwnicy, gdzie leżały grube, twarde gruszki, wybierane ze skrzynki z ziarnem; lubił je, ale pewnego dnia pośliznął się na stopniach i stłukł biodro. Omijał z respektem budowlę, oznaczał wokół niej tym bardziej uparte szlaki, jego kroki i tak prowadziły czasem do środka w poszukiwaniu sznurka albo starej, zapomnianej bańki. Wchodził w ciemność i wodził oczyma po bruździe między murem i klepiskiem, z wysiłkiem, chociaż bez napięcia, i od tego chodzenia roiły się nad ziemią długoletnie cząstki kurzu, nasłonecznione iskry, które zapychały nozdrza.
Przyszedł czas na menorę i człowiek w futrzanym sztrajmlu, który przyjechał z Izraela poprzedniego dnia, zapalił świecę z prawej strony. Później zapalali notable, radni sejmiku wojewódzkiego, jedna bizneswoman i jeden poseł z Warszawy. Długo to trwało, w narastającym szmerze i rozproszeniu widowni, co nieuniknione, i trzynastoletnia dziewczynka, która obserwowała przerośniętą scenę wstąpień i wystąpień kręgu zapalaczy, zaczęła się śmiać. Zdawało się, że Żyd odpowiada jej z estrady uśmiechniętym spojrzeniem; matka łagodnie ją uciszała. Później goście znikali jeden po drugim w namiocie, gdzie czekał na nich szykowny szwedzki stół, vipowski ciulim, wódka, ciasto, bigos i prawdopodobnie tartinki deserowe.
Zostawił za sobą ogniska i stoiska z wódką, pawilon kultury, w którym próbuje się sił w wycinaniu szabasowych wycinanek, ominął stoisko z hebrajską kaligrafią. Z powodu nikłych funduszy nowe miejsce na placu było słabo oświetlone: z tyłu, za ostatnimi budkami – piasek, rozproszony poblask zamiast profesjonalnych iluminacji, żarówki ledwo wydobywały jaśniejsze barwy, resztę zostawiając w drażniącym skupieniu. Ale po chwili przyzwyczaił wzrok i białe plamy nad trawą rozpoznawał jako twarze, ciała nastolatek, które w wesołym towarzystwie przyszły tutaj na ubocze. Nuciły, detonując głoski, zwłaszcza pb zwarte, wybuchowe, to znowu rozwleczone po pagórkach aeo w sylabach, które rządziły się echem – wyciągały ręce, ocierały policzki, cofały się, uchylały, ze śmiechem odbiegały od siebie i wracały, upalone kręciły się, kołysały, został i oparł się o drzewo. O małą dziczkę, pod którą później usiadł i z perspektywy ziemi oglądał ich obroty. W swojej tęsknocie nie widział śladu urody i gdyby miał tańczyć, to tylko sztywno, bez podnoszenia rąk, beznadziejnie ukorzeniony ze spodu i też znad poziomu giętkich traw.
– One są upalone – powiedział chłopak, jeden z dwóch, którzy leżeli niedaleko w trawie. Drugi powiedział coś ze śmiechem; wtedy tamten wstał i ze złością kopnął ziemię czubkiem airmaxa. Bryłka odskoczyła i posypała się z szelestem spadających grudek. Później kopnął jeszcze raz, tuż przy żebrach. Czyj był ten chłopak z butami ubrudzonymi ziemią, skąd pochodził? Znajomy rys prowadził do jakiejś twarzy, do jakiegoś ojca, który był tak samo nieokrzesany. Ale nie mógł przypomnieć sobie imienia ani bardziej szczegółowych cech.
Wolałby wrócić i schować się w domu, lepiej by zrobił, gdyby odwiedził nagrobki, ale nie mógł, ludzie widzieli go już, ktoś wołał po imieniu, podsuwając krzesło, ktoś kiwał, ciągnął za rękaw w stronę regionalnych stoisk, stylizowanych na stajnię, z długimi ławami, ze słomą rozściełaną pod nogami; fajanse, kosze z bochenkami, brytfanny i drożdżowe baby, ułożone rzędami przez gospodynie, ciągle lepsze od migotania płomieni, omiatania kamieni na cmentarzu; śliwowica rozgrzewała jak zwykle, nie inaczej. Słyszał ziemię, ubijaną przez dziecięce pięty, oficerki, trepy i rogową masę kopyt, skrzepłych jak toczące się po drodze koła. Słyszał tusz, który ogłaszał wielkie święto. Śmiało podnosił kieliszek i przepijał do stoiskowej gospodyni, a ona nosiła haftowany stanik z makami, identyczną chustkę, jak jego przedwojenna narzeczona, i tak samo podwijała rękawy, nalewając bimber. Cmokał nadgarstki i ręce, które porywała, żeby zasłonić śmiejącą się twarz:
– Noszą czapy ci Żydzi, widzicie?
Widział; wyszła zza stoiska, żeby zebrać brudne talerze, krągła w ruchach przedwojenna narzeczona, z którą tańczył, ściskając makowy stanik, przyciskając twarz do jedwabnego ciała maków, gładkich i rwących, a potem wstał i odszedł, chciał okrzepnąć i wrócić do nich jak należy, dotrzeć w jakieś spokojne miejsce, bardziej napowietrzone i przestronne, i może położyć się na trawie.
Zawrócił na plac, gdzie czworobok ostatecznie się zawiąże, oznaczony symbolami po zewnętrznej stronie drzwi: Witaj, caute, tylko drewno może być tu nikim, nie pamięta, kim był dąb, jeszcze w ziemi podzielony na gatunki. Burgundzki, czerwony – może lżeje, może puszcza jeden korzeń w splocie i tkanina rozluźnia się na brzegu, sieci otwierają oczka ryb. Ręka ginie w runie, może wspiera kiełkowanie, przerzucając zimujące bulwy, osłaniając luki, plecy piwnic i strychy, rzeźbione w niczyje powietrze. Ręka kręci korbą, puszcza powróz w dół wilgotnej studni, cebrzyk bawi się w ostukiwanie. Korba kręci studnią, pcha do góry cebrzyk, powróz bawi się w ostukiwanie. Może ręka nie ma łez, może cofa wodę. Może tylko drewno być tu nikim, może nuci nad wystawą z hebrajskimi literami.
– Tutaj co jest napisane, moja droga?
– Jak to co.
– Takie krótkie?
– Oni nie stawiali samogłosek.
– Som te smogłoski i te drugie. Oni ich nie mieli.
Powtarzał litery: „Llw” – dawno temu miasto, znajome nazwy w opisach egzotycznych praktyk, imiona jak ogniska iskier, wtarte w ziemię. Alternatywne sieci dróg, które dziurawią miasto na boki i wzwyż. Powtarzał litery: Llw – otwarte przetoki, pyszczki białe od soli osiadłej na szprychach i w głębi naczyń włosowatych, które wysuwają cebulki, łaskoczące, podniebienne pędy: pierwsza faza głoski. Druga, szczytowa, ustawia pozycje i poziomy ze względu na obfitość nazw, kadruje wzgórza, cieki, przejścia, niepojęte rumowiska na uchyłach gołoborzy, żeby przepuścić przez nie oddech. Trzecia faza głoski: zestęp ciszy.
Czwarta, o której nie ma w fonologii, w której wymowa sięga czułych uszu – zmarłych? Czytających pięciokrotne płatki? Promieniste szczepy w sadzie jak śnieg w czerwcu, niedotykalny, trzeźwy rozsyp kwiatów, które przyległy do wzgórza, nadając mu kształt, białe, wczesne ciepło, wyrażone w miniaturkach obfitości, w śmiechu, naniesionym na osady. Nieskończone imię jak rzut piłką, która poszła w próżnię, żeby nie przesunąć się o cal, nie zbliżyć do ziemi, nie osiągnąć następnej sekwencji, nie dopełniać obrotu i nie wejść w punkt, w którym kończą się kwieciste równie. Bez dźwięku, skinienia – w odczycie, który jest czułym badaniem krągłości, wejściem liter w zadurzony wzrok.
O świcie obraz wędruje na obraz, noc podkłada się pod dzień, dzień sypia z nocą, ziemia faluje w śreżodze. W przededniu wyżyny obraz nakłada się na obraz, przekwitają niecki i monoklinalne pasma, wzgórza falują bez tchu, wapień składa się warstwami. Zlepia rękę z kredą, wędrując przez żebra, przebiera śliskie i czerwone małże, otrzepuje brzuszki liter, wyłuskane z ruchomego piasku, składa je ciasno i ubiera, a one rosną dalej – nieograniczony wzrost wokół pnia próżni i spoczynku, związany przez nasadę pisma, zorientowany w grawitację. Praskórka, pramiękisz, prakora – te trzy, które okalają stożek wzrostu, okrytonasienne litery ustawione w pionie, z wodą spływającą po szyi, żeby zasilić składnię, obrysowane wczesną kredą szczątki kokolitów. Drzewiaste paprocie znikają. Tworząc odcisk, z którego można odbudować prawo. Ręka wabi małże, otwornice, raki, gąbki, zgarnia liście w pokrywę lessową, wchodzi w prażące gniazda – dawno temu miasto, ukryte za rogiem, drzewem, za kamieniem, za ruchomym obrazem, który pokrywa oleisty filtr. Spiralne DNA między opłotkami jak ognisty słup, który wieszczył w polu swą płomienną fizjonomię, ale nie przestrzegł nikogo. Jedna chrząstka nie skłoniła się, nie drgnął jeden nerw, żołądek nie wywrócił zawartości – reakcji obronnej, ochronnej ani żadnej, słup objawiony w polu to bezmyślny dobosz, bijak w bęben. Łaska strachu – tylko dla wróbli i sosen, ich ciężarnych sióstr. Wsłuchać się w margle, przysunięte do ucha i namulone dostatecznie, żeby śpiewać, mylić tabliczki, kiwające się na wietrze, drogowskazy, zwrócone w nigdzie, w mamidła posypane lessem, gdzie brak jest małży i soli, słonej w dziwnych snach. Skokiem przez wzgórze, które nie dotyka żadnej tkanki, uchybione. Połyskujące w perspektywie rozrywek plemiennych gliniane garnki, toczone ze smalcu i soli prosto w szyję mchu, w poszycie zastygłe przed kolejną deformacją, zadziwione wizją, w której magma i okruchy powietrza spotykają się w stratosferze, tuż nad publiczną łaźnią. Wejście w jary i brodzenie z koszykami – tu podobno lisy karmią małe kredą, która później świeci im na zębach jak kaukaski lak. Woń podróży do martwego morza, złoconych folderów, wygładzonych błotem, skamieliną, gotowych wywietrzeć jako najdrobniejsza frakcja, pluton zachwyconych, ciepłych, w gniazdach, za którymi nie ma ciała ani krwi, tylko ciężka i przygłucha mowa: martwe, martwe, zagubione i oddycha cudem, zdmuchnięte pyli się i nie zadaje pytań – grubo przykryte kołdrami, zanim pójdzie siedzieć w opuszczonych ławkach, za lotną formułą gorzkich żali. Litery pod miastem, nad miastem, przed nim, za nim, dziurawe wersety jak igielne ściegi, ścisłe i napowietrzone rzędy tchnień – druk dla krótkowzrocznych, przetrząsających szuflady. Upór, wzmocniony przez nasłuchiwanie. Odurzone spojrzenie przykute do próżni, kamień lewitujący i podmokły, osłupiały. Kredensy, ciemne przegrody z przyprawami: otwornice, piaski, małże, pieprz i twardy chleb, rozłożony na papierze i oprószony mąką wczesny obraz hieroglifów, skąpy i zbyt szeroko skadrowany przez spojówkę, jeszcze wczoraj rozproszony w sieci: wyczyść się gorączką z mikrofibry. Napełnij pęcherzyki dudnieniem, w którym estrada zestroi się z lasem i zbity mięsień dozna rozluźnienia, czuły jak małże i rozpalony.
Zauważył, że jest sam, powietrza nie wypełniał hałas. Głowę miał lekką, ciężar wypłynął i rozłożył się poza nim: na konary, cienie i inne płaskie kształty, z którymi dzielił miejsce. Jako odbicie patrzył na to, co przyglądało się jemu. Miał jeszcze oczy, choć trudno powiedzieć, że cokolwiek do niego należało – nie miał już oczu, którymi widział drogę. Droga widziała, że się zbliża, zakręt słyszał ją, wyzbytą wszystkich słów i innych wrażeń – była, a więc i on był, w rozstępach liter. Rozpoznawał las, mech na głazach, łagodne skręty drogi. Cofnął się dalej niż o półwiecze, kiedy tak wchodził godzinę po godzinie między drzewa. Otwierały się już przebyte dystanse, jakby ktoś podniósł chorągiewkę na torze. Ogłuszało go to, dlatego nie czuł bólu i nie pamiętał o artretycznych kolanach. W przecince majaczył mały wóz. Woźnica, który siedział na ławce – nieheblowanej, prostej desce, ułożonej w poprzek skrzyni – sięgnął do kieszeni chałatu. To była najlepsza gorzała, jakiej w życiu próbował. Woźnica przymykał oczy, wtulony w chustę modlitewną, kołysał się, wciśnięty w myckę, mimo, że poranek był sierpniowy.
– Ja słyszał, że dostanie u was Żyd porządne pejsy i niedrogie.
– Ano zagraniczne. Kolorowe.
– Po to stworzone kolory, żeby je człowiek brał.
– Czy ja co ukradłem?
– Czy ja to powiedział?
– Kazali zaprzęgać, zaprzęgałem, kazali pojechać, pojechałem, powiedlim kilkadziesiąt furmanek na kolej, kilkadziesiąt furmanek i kilkaset ludzi, siedem set, przy paru samochodach gestapo, z eskortą granatową.
– Czy ja się pytał? Jak?
– Którzy pobiegli w pola, postrzelali.
– Ja mówił, że was wezmę na podwodę.
– Na Lelów?
– At, na Lelów, tylko po co.
Na Lelów, powtórzył znów i wszedł do skrzyni. Woźnica ruszył z cmoknięciem, nie dotykając wcale rzemiennych, wysłużonych lejc. Krótko śpiewał i krótko trwała droga. Może minutę? Melodia nie zatoczyła nawet koła, kiedy zobaczyli zabudowania Llw.
Justyna Skolicka – teatrolożka i polonistka, mieszka w Krakowie. Publikowała w „Studium”, „Arteriach”, na portalu „e-teatr”, „Śląska Strefa Gender”. Pisze eseje i prozę.