Powiedziała, że pamięta granatowe niebo nad placem Międzymoście, pod niebem były białe chmury, na ich tle mewy, a ona szła z tym kolesiem, jakkolwiek mógł mieć na imię, musiała się naprawdę nieźle sponiewierać. Szli tak między jednym a drugim parkingiem strzeżonym, prawie już pamięta jego twarz, miał chyba grube czarne brwi, wydatne kości policzkowe, coś mówił, o czymś rozmawiali, chyba mówili coś o Wenus, coś o Ceres. Dalej Chwaliszewo, Czartoria, zepsuta latarnia migotała, a oni całowali się pod monopolowym. Pamięta, że czuła pod palcami fakturę granatowej kurtki, mróz zdawał się przeszywać małymi sztyletami. Potem szli dalej, chyba w stronę rzeki, przypomniało jej się, że pomagał jej zejść po oblodzonej skarpie, chyba byli jeszcze jacyś ludzie, nie może sobie przypomnieć, ilu ich było, usta pierzchły, zupełnie nie pamięta ich twarzy. Stali jakiś czas pod mostem, skuta lodem biała nieruchoma rzeka, o czymś tam mówili, była kompletnie pijana, była noc, tramwaje nie jeździły, aż w pewnym momencie koleś, z którym przyszła, wyjął z kieszeni pudełko, a z niego mały przedmiot — prostokąt świecący różowym, fluorescencyjnym światłem. A dalej nic, kompletna pustka.
Olka zaśmiała się, że nie ma lepszej telenoweli od opowieści o pijackich wybrykach Weroniki i że wprost nie może się doczekać kolejnych odcinków, bo każdy następny to zupełnie nowy poziom absurdu.
Weronika jęknęła, że to wcale nie jest śmieszne, że film jej się kompletnie wtedy urwał, a nie mogła wypić tak dużo, że ten gość najpewniej wsypał jej coś do drinka, no i o co chodzi z tymi prostokątami, może to były halucynacje, może jej się po prostu przyśniło, ale przez tych kilka ostatnich dni, kiedy tylko zamknie oczy, widzi małe pierdolone różowe prostokąty, chyba zwariuje, no i jeszcze ta dziewczyna pod mostem. Przerwała, ukryła twarz w dłoniach, teatralnie westchnęła. Olka położyła rękę na jej przedramieniu i uspokoiła, że przecież nic się nie stało, po prostu musi na siebie bardziej uważać, że w końcu ostatnio dużo przeszła, ta cała sytuacja z Jerzym i w ogóle, że będzie dobrze, musi tylko najzwyczajniej w świecie przepracować sobie parę rzeczy, po czym jednym energicznym ruchem wychyliła kieliszek wódki.
Siedziały w Mięsnej. Śnieg topniał na brudnej podłodze, w tle miały tapetę w koncentryczne, pomarańczowo-fioletowe wzory, lampę z plastikowym abażurem, było gęsto od papierosowego dymu, głośno od muzyki, tłoczno od ludzi, za kontuarem barmani nalewali piwo do plastikowych kufli, gdyż widocznie zabrakło szklanych. Z głównego pomieszczenia można było wejść po schodach na piętro, gdzie znajdował się parkiet, na którym wyginały w rytm muzyki, otoczone inną wzorzystą tapetą w odcieniach fioletu i oranżu, bezwolne ciała podchmielonych dwudziestolatków. Można by też było, przez zamknięte w tamtej chwili drzwi, zejść do piwnicy z niewielką sceną. Gdyby miejsca miały pamięć, żółtawe ściany tego pomieszczenia jeszcze czułyby na sobie dotyk skotłowanych ciał w darkroomie, który mieścił się w nim zaledwie kilka lat wcześniej.
— A właśnie — podjęła Olka — powiedz, jak z tym Jerzym. Ma to szansę tym razem wypalić?
Weronika zerknęła na brodatego didżeja stojącego za konsoletą, na pijanych dwudziestolatków tłoczących się przy barze i odparła coraz bardziej upojonej alkoholem koleżance, że sama nie wie. Niech nie mówi tego Wu ani Zuzie, ale już zdążyli się dwa razy pokłócić na śmierć i życie. Tej nocy, kiedy zabili Anię, szła na piechotę z Winograd do centrum, tak się pożarli. Ale zobaczymy.
— A to między Zuzą a tym kolesiem…
Jackiem? Nic z tego nie wyszło. Byli na paru randkach, a potem Zuza się wycofała. Olka pokiwała w zrozumieniu głową, by zaraz spytać, tknięta nagłą myślą: a Zuza w ogóle była w jakimś poważniejszym związku?
Na to pytanie Weronika zająknęła się, w zastanowieniu popatrzyła na boki, to znowu na Olkę, która nagle wybuchnęła śmiechem.
— Nieźle, nieźle. Takie z was niby przyjaciółeczki.
Przecież Olka sama wie, jaka jest Zuza, ciężko z niej coś wyciągnąć. Zresztą ona tak lubi słuchać. (Olka nie przestawała rechotać). Weronika milczała chwilę, zaśmiała się nerwowo, by wreszcie zapytać, czy serio aż taka z niej egocentryczka.
— Nie przejmuj się, Zuzie to najwyraźniej nie przeszkadza.
Weronika, nieco zmieszana, wzięła duży łyk piwa, po czym podjęła dla zmiany tematu, że martwi się o Wu, że ostatnio przesadza z pracą, od samego rana do późna w nocy siedzi przy tym laptopie i napieprza w te klawisze i że ostatnią rzeczą, której teraz potrzebował, jest historia z trupem pod mostem.
Olka patrzyła przez chwilę w milczeniu na Weronikę, jakby trochę zatroskana, w tle miała bar, światła, kłęby dymu, obracała w dłoni zapalniczkę, aż wreszcie zapytała, czy może raczej stwierdziła: tobie wcale nie przeszło, prawda?
~
Po Mięsnej przyszedł czas na Dragona, przeciskanie się przez tłumy, picie wódki przy barze, palenie papierosów, powierzchowne rozmowy ze znajomymi i z dopiero co poznanymi ludźmi, pijackie patrzenie w majaczące światła. W ciągu dwudziestu minut kompletnie nietrzeźwa Olka zdążyła strącić łokciem ze stolika dwa piwa, zgasić niedopałek w czyimś drinku i obrazić swoją na oko pięćdziesięcioletnią znajomą, pytając ją, jak sobie radzi ze starością.
Weronika tymczasem, też coraz bardziej pijana, usiadła na drewnianych schodach przy drzwiach do ogródka i sącząc w milczeniu wiśniówkę na lodzie, przypatrywała się ludziom (przez szczelinę pod drzwiami ciągnął mróz). W pewnej chwili zaczęła szperać po kieszeniach, by wreszcie sięgnąć do położonej obok kurtki i wyjąć z niej telefon; pogrążona w zielonkawej poświacie, siorbiąc alkohol przez słomkę, zaczęła pisać esemesa.
Naraz podniosła wzrok i ujrzała przed sobą mężczyznę, który stał tam nieruchomo od co najmniej minuty: niewysokiego, dość drobnej postury, z ciemnym kilkudniowym zarostem, wydatnymi ustami. Zapytał, czy może się dosiąść, i nie czekając na odpowiedź Weroniki, usiadł obok niej na drewnianym stopniu.
Powiedział, że ma na imię Staszek, że jest tu od niedawna i za bardzo nie zna ludzi, zapytał, czy Weronika bywa tu często, a nie uzyskawszy odpowiedzi, zaczął opowiadać o swoich zainteresowaniach muzycznych. Weronika pisała esemesa, po wytężonej minie i błędnym wzroku można było poznać, że sprawia jej to niemałą trudność. Sączyła wiśniówkę przez słomkę i zdawała się kompletnie ignorować Staszka, który mówił, że w sumie nigdy za bardzo nie przepadał za muzyką Tori Amos, ale dorwał dwupłytowy album z końca lat dziewięćdziesiątych i wzbudził on jego niejakie zainteresowanie, zwłaszcza sposób aranżacji, no i teksty, które — jak zawsze w przypadku tej artystki — są zdecydowanie warte uwagi. Gdy Weronika pozostała niewzruszona dywagacjami Staszka na temat muzyki popularnej (w powietrzu unosił się zapach jego perfum), najwyraźniej postanowił zabłysnąć oczytaniem i zaczął opowiadać o swoim zainteresowaniu klasyczną literaturą science fiction. Pochwalił się, że po wielu trudach dostał w swoje ręce antologię Farewell Fantastic Venus, pierwsze wydanie z 1968 roku (gdy mówił, jego wydatna grdyka poruszała się, mięśnie przemieszczały pod koszulką), aż ni stąd, ni zowąd zapytał, jak Weronika ma na imię.
Ta przestała stukać w klawisze telefonu i po raz pierwszy popatrzyła na Staszka. Po chwili milczenia przedstawiła się, rzuciła, że bardzo jej miło, by zaraz pociągnąć ostatni łyk drinka, odstawić szklankę na schodku, wstać i wziąwszy kurtkę, zacząć się przedzierać w kierunku wyjścia.
Podążającemu za nią Staszkowi powiedziała, że nie, nie musi jej odprowadzać i nie, nie da mu swojego numeru, ale że na pewno nie raz na siebie wpadną, bo przecież w tym chujowym mieście są może ze cztery fajne knajpy, i że tak, da sobie radę sama, a następnie otworzyła drzwi na ulicę i weszła w parzący mróz.
~
Małe świecące różowe prostokąty, widzę je, kiedy tylko zamknę oczy, granatowe niebo nad placem Międzymoście, białe chmury, szare mewy, parkingi strzeżone, mróz jak małe sztylety wbijane w ciało, znowu idziemy w stronę rzeki, całujemy się pod monopolem, drapanie zarostu, znowu różowe prostokąty, coś o Wenus, coś o Ceres, Chwaliszewo, latarnia jak stroboskop, Czartoria, zejście po oblodzonej skarpie,
siedzę w kuchni, wszystko jest jeszcze szare, śnieżna ulica Święty Wojciech za oknem, rozmyte, ostrzejsze z każdą chwilą zarysy mebli i lodówki, światło z laptopa, w którym muszę wyglądać jak zjawa, dziwna trzeźwość, resztka ostatniego piwa, ręce jeszcze drżą, patrzę na jasny brzeg firanki, zamykam oczy, pierdolone różowe prostokąty, słowa naszej kłótni odtwarzane w kółko w mojej głowie jak zacięta płyta, wykrzykiwane przez Jerzego inwektywy, dźwięk tłuczonej szklanki, szelest pakowanych w pośpiechu ubrań, mój własny, dziwnie obcy głos, wykrzykujący, że jak będę miała ochotę, dam dupy połowie miasta i nic mu do tego, bo to koniec, trzaśnięcie drzwiami,
różowe prostokąty, w myślach znowu wychodzę rozgrzana w mroźną noc, staję pod blokiem, Osiedle Kosmonautów jest ciche i nierealne, dłoń z trudem utrzymuje papierosa, dym drapie w zdarte od krzyków gardło, światło latarń, niebieskie drzwi bloku, ściana pomalowana w niebieskie prostokąty, niebieskie rynny, równie niebieska ławka i barierka otaczająca biały trawnik, muszę wziąć się w garść, gałęzie rzucają na śnieg pogmatwane cienie, zaczynam szlochać, a kilka minut później przechodzę na wskroś pustego o tej porze ronda, pod ciężkim od białych chmur nocnym niebem, zastanawiam się, co na to powiedzą Zuza i Wu, już widzę ich zatroskane, lecz pełne satysfakcji miny, zawsze wiedzą lepiej, a ja wciąż ładuję się w te same chore sytuacje,
przestań o tym myśleć, za oknem Święty Wojciech, piwo się kończy, w lodówce mam jeszcze resztkę wina, trupie światło, picie z gwinta, różowość prostokątów pod powiekami, myślę o Wu, nagle są pierwsze tygodnie naszej znajomości, jest wczesne lato i idziemy razem nad Wartę, na wypalone od słońca trawy, na pożarcie przez komary, siadamy na betonowym brzegu, jeszcze ciepłym od upalnego dnia, wpatrujemy się w rzeczne odmęty, wsłuchujemy w szum samochodów na moście Chrobrego, pijemy krupnik prosto z butelki, rozmawiamy, okazuje się, że czytamy dokładnie te same książki, chodzimy na te same filmy, mamy łudząco podobne przemyślenia na temat pustki i bezcelowości życia, coś o Wenus, coś o Ceres, robi się chłodniej, Wu obejmuje mnie ramieniem, moje ciało pokrywa gęsią skórką, oddech nagle przyspiesza i chcę go zabrać do siebie, na wieczną wyłączność, i kochać się z nim do rana, bo jeszcze nie wiem, że za tydzień przedstawi mi swojego chłopaka,
małe różowe prostokąty, różowa krew lejąca się z tętnic, wpadam na powrót w chłód bezludnej ulicy Winogrady, rozgorączkowana po kłótni z Jerzym idę wzdłuż rzędu willi, za którymi czai się park, po wydeptanym, skrzącym się śniegu, nie mogę przestać myśleć o niedawnym oświadczeniu terrorystów, antarktyczne krajobrazy i groźby wypowiadane przez syntezator mowy, łomotanie serca, po obu stronach ulicy ciemne okna, za oknami śpiący ludzie, pewnie śnią o swoich związkach, dzieciach, kredytach i problemach w pracy, pod powiekami różowe prostokąty, mam coraz bardziej namacalne przeczucie, że to wszystko może nagle zniknąć, te wille, ten ciemny park, tramwajowe torowisko, wszystkie przystanki, wszystkie ulice i blokowiska, wszystkie sklepy, wreszcie ja, gdy idę tak zapłakana w środku mroźnej nocy,
co we mnie jest, że każe mi ciągle do Jerzego wracać, pchać się wciąż na nowo w jego niemłode już ramiona, zaczynam żałować, że powiedziałam mu o tamtym kolesiu, z którym poszliśmy nad rzekę, a który najpewniej dosypał mi coś do drinka, o pocałunku pod latarnią, o oblodzonej skarpie, o małym różowym prostokącie, dobra, może i próbowaliśmy wtedy z Jerzym do siebie wrócić, ale jeszcze nie byliśmy razem, nie sądziłam, że może być o to zazdrosny, choć Jerzy potrafi być zazdrosny o wszystko,
wino się kończy, w kuchni jest niemal całkiem jasno, ściany są na powrót jasnoróżowe, a ja znowu staję naprzeciwko Dawida, pierwszego z serii dupków, którzy zawrócili Wu w głowie, najpierw nie czuję nic, mam wrażenie, jakby wywindowało mnie wysoko nad Poznań, oni zostają w dole, Wu zachwala wątpliwe przymioty nieco pulchnego blondyna w zdecydowanie za ciasnym tiszercie, a ja patrzę na wszystko bez emocji z wysokości setek metrów, mogę objąć wzrokiem wszystkie dzielnice, Winogrady, Grunwald, Wildę, Rataje, wreszcie wracam na ziemię, gadam z nimi parę minut, a w drodze do domu kupuję połówkę żołądkowej i dwa kartony soku grejpfrutowego, by pić obrzydliwie ciepłe drinki i płakać długo w noc.
Łukasz Drobnik — rocznik 1982; autor minipowieści „Nocturine” i „Cunninghamella” wydanych w jednym tomie w 2011 r. (Forma) oraz krótszych form, które ukazały się lub niedługo ukażą m.in. w Quarterly West, Lighthouse, Bare Fiction, The Gravity of the Thing, SHARKPACK Annual, The Chaffin Journal, Cartridge Lit, Lampie, Ricie Baum, Dwutygodniku, Dodatku Literackim, Wyspie, Fabulariach, Helikopterze, Wizjach, kwartalniku Inter–, a także zbiorach „2014…” i „2017. Antologia współczesnych polskich opowiadań” (Forma). Angielska wersja „Nocturine” zostanie wydana w 2019 r. nakładem amerykańskiego wydawnictwa Fathom Books.