DSC_0083

Marcin Dymalski
Samotność barona

Mój brat Cosimo di Rondò, jak każdy człowiek, miewał lepsze i gorsze momenty. Zazwyczaj jednak jego szlachetność brała górę nad jego porywczością i wówczas okoliczna ludność mawiała, że młody pan ma dni słoneczne.
W jeden z takich właśnie dni Cosimo rozłożył się wygodnie na gałęzi sykomory i oddawał lekturze oraz myślom o lepszym świecie. Słońce świeciło nie tylko dla niego, lecz dla wszystkich mieszkańców Ligurii i ta znękana kraina istotnie mogła wierzyć w lepsze jutro.

Niewiele jednak przygód zdążył przeżyć Dyl Sowizdrzał, nim od podstaw sykomory dobiegł porozumiewawczy gwizd. Gian z Puszczy, słynny rozbójnik, mógł sobie być postrachem genueńskich żołnierzy i cesarskich urzędników, ale po podchwyceniu świeżej plotki stawał się podobny niewieście.
– Słuchaj, Cosimo, zleźże wreszcie na ziemię jak człowiek albo nawet koza, która najwyraźniej ma więcej rozumu od ciebie! Chcę ci coś opowiedzieć.
Cosimo nie mógł, rzecz jasna, odpowiedzieć na tak prostacką zaczepkę. Patrzył tylko w dal i uśmiechał się łagodnie.
– A zresztą, jak sobie chcesz. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem. W końcu spadniesz i będzie bolało.
Niezniechęcony brakiem reakcji mojego brata, Gian rozpoczął opowieść o nowym człowieku, który pojawił się ostatnio w tych stronach. Przybył najwidoczniej z jakiejś zamorskiej krainy, bo nie rozumiał liguryjskiej mowy, dobywając w zamian z ust jakieś szeleszczące dźwięki. Niektórzy mniemali go nawet człowiekiem z innego świata albo z przyszłości, ale koncepty to zbyt fantastyczne, by mogły być prawdziwe. Mimo trudności językowych, rychło doszedł do porozumienia z miejscowym ludem, wśród którego przeważali węglarze, druciarze i szmaciarze, a to przy pomocy międzynarodowej mowy pieniądza. W krótkim czasie doszedł do znacznego majątku, handlując cudownymi garnkami, które nie tylko warzyły strawę, ale i przynosiły właścicielom zdrowie oraz powodzenie w miłości. Świadectw ich skuteczności było aż nadto; sam Gian przysięgał, że widział na własne oczy, jak stary Lorenzo, co ma zeza i płaskostopie, po nabyciu garnka bardzo skutecznie adorował młodą, choć nieco płochą Franceskę, a dowody jego miłosnej gotowości widoczne były dla wszystkich zainteresowanych.

Do zainteresowanych przybyszem w widoczny sposób nie zaliczał się jednak Cosimo, więc zniechęcony Gian oddalił się w końcu, burcząc coś pod nosem i czule ściskając garnek, który nie znalazł spodziewanego uznania.
Czy Cosimo rozważał zdobycie garnka, by Viola spojrzała na niego łaskawszym okiem? Tego nie wiem. Lecz wiem, że jeśli nie zdecydował się na ten krok, to nie ze względu na niewiarę w jego skuteczność – w końcu zakochani nader ochoczo rozstają się z rozumem – lecz ze względu na niskość takiego postępowania. Jeśli Viola miała mu kiedykolwiek użyczyć swej miłości i wdzięków, musiała to uczynić z własnej woli.

Podczas gdy Cosimo błądził myślami w obłokach, na ziemi tajemniczy przybysz rozwijał swą działalność. Wkrótce okazało się, że wiele osób, folgując swej żądzy posiadania, zrobiło u niego długi. Budziło to oczywisty niepokój wśród ludu, jednak Leszek – bo tak kazał się tytułować – zamiast nękać biedaków z tego tytułu, zaczął im pożyczać jeszcze więcej pieniędzy. Bank Genueński i Bank Świętego Jerzego – dowodził, opanowawszy w międzyczasie miejscową mowę – są daleko i nie rozumieją problemów mieszkańców Ombrosy. Do ich potrzeb najlepiej dostosowana była jakoby nowa instytucja, którą powołał z pompą oraz niekrytą satysfakcją z panującego u nas administracyjnego rozgardiaszu. Odwieczne, wydawałoby się, przechodzenie Ligurii z rąk do rąk sprzyjało poczuciu tymczasowości, nie sprzyjało natomiast autorytetowi władz, które zazwyczaj, nim zdążyły się dobrze ukonstytuować, wymiatane były przez wiatr historii. Niezachwianym autorytetem cieszyła się jedynie nasza rodzina, na której czele stał obecnie nasz ojciec, baron Arminio Piovasco di Rondò. Baronowie byli wieczni.

Ojciec nasz przebywał w tym czasie daleko i to uchroniło prawdopodobnie naszą rodzinę od losu, jaki przypadł biednym mieszkańcom Ombrosy. Oto bowiem pewnego dnia jak spod ziemi pojawił się oddział sabaudzkich najemników, a Leszek zaczął żądać zwrotu długów. Okazało się, że ani jedna osoba nie była w stanie ich spłacić. Bardzo szybko i sprawnie dłużnicy zostali wysiedleni, przy czym najemnicy wykazali się godną podziwu dyscypliną, dopuszczając się jedynie siedmiu pobić i jednego gwałtu. Nędzne domostwa w krótkim czasie przestały istnieć, ustępując miejsca nowym, lśniącym i podobnym do siebie jak łzy willom, które natychmiast zasiedlili co bogatsi mieszczanie z Księstwa Monako, znużeni panoszeniem się niedomytych Francuzów. Domy te nazwał Leszek „Zacisznym Zakątkiem”, obiecując ich mieszkańcom piękne widoki i błogą ciszę.

Tymczasem nadciągała zima i dawni mieszkańcy Ombrosy zmuszeni byli chronić się przed chłodem w okolicznych jaskiniach. W oczy zaczęło im również zaglądać widmo śmierci głodowej. Leszek, jak każdy zamożny obywatel, poczuwał się do filantropii, zaczął zatem przemyśliwać, jak ulżyć doli tych nieboraków. Najpierw zorganizował im narzędzia, by mogli ściąć sobie trochę drzewa na opał. Nie groziło im już zamarznięcie, ale nadal nie mieli co włożyć do swoich cudownych garnków, symboli dawnego powodzenia. Wiedziony litością Leszek znalazł zatem odbiorców w Piemoncie i zatrudnił dawnych węglarzy, druciarzy i szmaciarzy przy masowej wycince drzew. Turyńscy patrycjusze mieli nowe meble, a liguryjska biedota zatrudnienie. Wszyscy byli zadowoleni.

Mogę śmiało mówić, że wszyscy byli zadowoleni, bo mój brat nigdy się do wszystkich nie zaliczał. Filantropijną działalność Leszka odczuł on jednak bardzo dotkliwie, z każdym dniem tracąc swoje ulubione podniebne szlaki i trakty. Mieszkanie na drzewach stawało się coraz trudniejsze, lecz Cosimo udawał, że tego nie dostrzega. Może i zresztą nie udawał. Nigdy nie potrafiłem w pełni przeniknąć jego myśli, szybujących szybciej, wyżej i dalej niż moje własne.

Idylla nie trwała wszakże długo. Wkrótce Leszek zabronił swym pracownikom wykorzystywania drewna do celów grzewczych, jako materiału zbyt cennego. Jak każdy dobry ojciec, bo za takiego powszechnie go już uważano, szczególnie wobec biernej postawy barona di Rondò, miał dla swych dzieci alternatywne rozwiązanie. Otóż ze Zjednoczonego Królestwa przyszła do nas moda na czarne złoto, którego spore pokłady spoczywały najwyraźniej pod liguryjską glebą. Wystarczyło tylko po nie sięgnąć. Budowa kopalni zajęła dwa lata i kosztowała siedem milionów florenów. W te siedem milionów wliczono już czterdzieści dwie ofiary ludzkie. Leszka, dzięki łańcuchowi udanych posunięć, stać było na taki wydatek. Budowie kopalni przyglądał się milczący coraz częściej Cosimo, jednak musiał się przyglądać z oddali, gdyż jego rozległe niegdyś latyfundia skurczyły się obecnie do skromnego zagajnika. Gdy go odwiedzałem, próbował się uśmiechać, ale uśmiech wykwitał tylko na ustach, nie sięgając oczu. A były to oczy zaszczutego zwierzęcia.

Znowu wszyscy byli zadowoleni. To znaczy poza Monakijczykami, których zakątek, ulokowany teraz na skraju kopalni, z pewnością nie zasługiwał na miano zacisznego. Okrzyknięci wstecznikami, musieli jednak zmykać jak niepyszni, pod osłoną nocy. Lud Ombrosy już się bowiem szykował do wymierzenia sprawiedliwości przeciwnikom nieuniknionego postępu.

A postęp, jak to postęp, nie zwykł zatrzymywać się w pół drogi. Pewnego dnia łysy Fernando, znany dla swej tężyzny, natrafił kilofem na złoże, które nie było złożem węgla. Kilof odbił się od niego i utkwił w oku osiłka, ale ofiara ta nie poszła na marne, gdyż rychło okazało się, że Fernando odkrył wcale pokaźne pokłady rudy żelaza.
Można było zaufać Leszkowi, że nie zmarnuje tej szansy. Takoż w błyskawicznym tempie powstała nie tylko nowa kopalnia, ale i mała huta. Popularność zdobywał właśnie nowy rodzaj muszkietu, zwany karabinem, a zapotrzebowanie na niego było ogromne. Leszek postanowił dać Europie to, czego tak usilnie pożądała.

Tymczasem rosło napięcie między Habsburgami a Burbonami, niedawnymi sojusznikami. Leszek ubolewał nad tym niezmiernie, dostarczając broń jednym i drugim. Ubolewanie to wpędziło go w bezsenność i lud Ombrosy pogrążył się we współczuciu. Gdy kryzys europejski wydawał się już nie do zażegnania, Leszek osobiście podjął się poprowadzenia pokojowych rozmów ostatniej szansy między cesarzem a królem; następnego dnia wybuchła wojna. Obie armie posuwały się nieuchronnie do przodu, zostawiając za sobą spaloną ziemię i sterty trupów. Sierżanci-furażyści spełniali swe obowiązki od Linköping po Barcelonę, wyrzekając na wąskie horyzonty myślowe nieskorych do współpracy chłopów i mieszczan. W końcu główne siły spotkały się pod Ombrosą. Na szczęście cała broń została już uprzednio sprzedana, a sam Leszek postanowił spróbować swych sił za oceanem, gdzie miejscowy lud żyje jeszcze podobno w ciemności wymagającej rozświetlenia.

Przygotowaniom obu armii do bitwy z nieruchomą twarzą przyglądał się Cosimo, trzymający się kurczowo wierzchołka stojącej samotnie sosny.

PODZIEL SIĘ

Do góry