DSC_0029

Marta Kucharska
André

Gdyby niebo było faktycznie pomarańczowe, André Derain nie miałby cienia wątpliwości, który ciągnął go co jakiś czas na obrzeża placu Pigalle albo w ciemne zaułki Montmartre’u. Psia krew, wszystko przez ten cień – klął pod nosem, nakładając na paletę nowe odcienie różu i czerwieni. Psia krew, coś tu nie gra – powtarzał i wyrzucał paletę do Sekwany, razem z pędzlami, sztalugami, pojemnikami różnej wielkości. A potem wraz ze swoim cieniem, którego nazywał Louisem Vauxcellesem, a to na pamiątkę diabła, który podczas Salonu Jesiennego w 1905 określił go i Henriego dzikimi zwierzętami (Mais c’est la cage aux fauves! dźwięczy mu jeszcze w uszach, gdy wypije więcej niż ćwiartkę), ruszał w stronę rue Véron, do hotelu Le Clermont, przez rue Lepic, zahaczając wcześniej o Les Canons, gdzie kelner nalewał mu już ćwiartkę i serwował salade de chèvre chaud.

– Francja położona jest na szerokości głownie kulinarnej – powtarzał za mistrzem1, i jak przystało na pospolitego grubasa, na sałatce z serem nie kończył. Był to dopiero wstęp – jak gruntowanie płótna – do bardziej sutych potraw: zupy cebulowej, quiche lorraine, cynaderek w maderze. Boeuf Bourguignon. Omelette au jambon. A na deser gâteau au chocolat.

– Louis, gotujesz lepiej niż Guy Savoy.

– Dziękuję, ale nie nazywam się Louis. Nie mam też gwiazdki Michelin.

– Nieważne, ja nie nazywam się Henri Matisse, co nie przeszkadza mi malować lepiej niż on.

– A jak pana malarstwo?– Nieźle – skłamał, bo od miesiąca nie namalował niczego.

– Pan Ambroise Vollard o pana pytał.

– Tak, czego chciał?

– Prosił, bym panu przekazał, że jeśli chciałby pan raz jeszcze wyjechać do Anglii, to on panu jest gotów pokryć wszystkie koszty. Łącznie w obiadami w hotelu Ritz – tu puścił wymownie oko w stronę klienta, ale nie spotkał się z przychylnością Deraina, mimo że ten dokładał sobie właśnie kolejną porcję czekoladowego fondant. „Drwią ze mnie – zaklął w myślach – ze mnie i z mojego obżarstwa, mojej nadwagi, cukrzycy i nadciśnienia tętniczego. Drwią, pędraki, ślimaki do zatopienia w maśle czosnkowym”.

– Panie Derain – przerwał mu rozmyślania Ambroise Vollard, nazywany przez niego Louisem Vauxcellesem – proszę nie brać przesadnie do siebie. Podczas ostatniego Salon d’Automne pańskie londyńskie pejzaże bardzo spodobały się publiczności. Szczególnie most westminsterski i Charing Cross. Osobiście wolę most Charing Cross, to pańskie żywe spojrzenie, kolor wody, nieba. Nigdy bym się po panu nie spodziewał takiej witalności.

– Uhm.

– Panie Derain, to jak?

 

***

Nienawidzę tego miasta. Dziesięć na plusie, a zimno, jakby styczeń był. Nie wspominając, że wszystko mierzą w tych idiotycznych Fahrenheitach, stąd Europejczyk nigdy nie wie, jak powinien się ubrać. Bo po niebie nie poznasz. Słońca nie uraczysz. W pokoju zimno, choć Rubens Hotel do najgorszych podobno nie należy. W rękawiczkach muszę malować, ale żeby znaleźć rękawiczki w swoim rozmiarze, wpierw muszę przejść się Vaughan Way, Leman Street i dopiero, na rogu… A póki co, nóg na loterii nie wygrałem. Nogi tak mi puchną, że nie mogę włożyć ich w buty. Nitroglicerynę łykam. Zadzwonię do Vollarda i mu powiem, żeby mi taksówkę do obuwniczego zorganizował, najlepiej z księżniczką. Po buty pojedziemy, panno Kate Middleton, dla pani księcia, André Deraina.

Boże, jak one wyglądają. To nawet André Derain, gdy wciągnie brzuch, wygląda lepiej, choć piersi ma, ale ciągle na szczęście mniejsze. Wczoraj dzwonił ten cwaniak Vollard. Ambroise Vollard. Pytał, jak idzie. „Panie Derain, i jak tam panu idzie? Podobno przez weekend ma być idealna pogoda na malowanie pejzaży. Widział pan już marinę? A St James’s Park? Może w marcu zorganizujemy wystawę w Musée de l’Orangerie?”. Ciekawe, ile zapłacił staremu Renoira za namalowanie swojego portretu?

Myśli, że obiadami w Ritzu wszystko załatwi. Przez żołądek do serca, panie Vollard, może i można, tyle że nie wiem, jak pan, ale ja jestem normatywny. I dobrą kuchnią można ze mną sporo ugrać, ale bez przesady. Żeby od razu malować marinę? Choć nie powiem, obiady w Ritzu nie są najgorsze. Wczorajszy Beef Wellington, przedwczorajszy Sunday roast. Ktoś komuś szepnął słówko, że jestem słynnym malarzem, i teraz dostaję fish and chips na wynos. Ale idei Black pudding już nie jestem w stanie zrozumieć. Podobnie jak węgorzy w galarecie. Nic dziwnego, że malarstwo angielskie wygląda jak wygląda.

 

***

Zaletą Londynu jest to, że skoro nie ma słońca, to nie ma i cienia – napisałem do Camille’a Corota – dzięki czemu moje czerwone i fioletowe drzewa stoją pewnie i nie psują żółtej trawy jakimiś efemerycznymi popielatymi maziajami. Chciałbym być jak jedno z nich. A najlepiej cały park… Wczoraj napisałem też do tego diabła, Vollarda. Panie Vollard, choć nazwisko pana miesza mi się z tym drugim, tego Vauxcellesa, że tworzycie jedną postać… Domyśla się pan, jaką? Panie Woland, wczoraj skończyłem robotę dla pana, mam zgodnie z umową siedem obrazów. Most londyński, Efekty świetlne na Tamizie, reszty nie pamiętam. Zapakuję w papier po Bangers and mash i panu prześlę. Pieniądze proszę zostawić u Louisa, przez którego mnie pan znalazł. I proszę już mnie nie szukać.

 

***

„I co teraz?”, zapytał mężczyzna w płaszczu, raz zwany Vollardem, innym razem Vauxcellesem, który to tu, to tam pojawiał się w towarzystwie André Deraina, choćby ten wyjechał na koniec świata. „Nic”, odpowiedział Derain, zwracając się jednocześnie do młodej Kate o jeszcze jedną porcję fish and chips na wynos, gdyż doskonale znał Wolanda i wiedział, że ten nie przepada za tłustą kuchnią, stąd najszybszym sposobem, by się go pozbyć, jest zaprosić go na suty obiad. „Będę dalej malować. Cytrynowe nieba, różowe obłoki. Asfalt zielony jak Wimbledon. Wodę, która nie rzuca cienia. Bo kto mi zabroni – zaśmiał się – chyba nie ty? To co, czas na obiad? Zapraszam cię do Ritzu. Na Faggott i Jellied eels. Ja stawiam”.

– Nie, dziękuję – odpowiedział diabeł i odszedł z obrzydzeniem.

1 Balzac.

 

Marta Kucharska – rocznik 84. Pisze prozę, rzadziej wiersze. Z wykształcenia lekarz, doktor nauk medycznych. Jest autorką dwóch zbiorów opowiadań: „Kino objazdowe” (Papierowy Motyl 2012) i „Saudade” (Mamiko 2016) oraz zbioru wierszy „Abisynia” (Zeszyty Poetyckie 2014). Swoją twórczość publikowała m.in. w „Twórczości”, „Toposie”, „Akcencie”, „Odrze”, „Pomostach”, „Fabulariach”, „Wyspie”, „Latarni Morskiej”, na stronie Biura Literackiego, 2Miesięcznika i Rity Baum. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich we Wrocławiu. Tam też mieszka i pracuje.

 

PODZIEL SIĘ

Do góry