DSC_0030-min

Marta Kucharska
Na zachód od rzeki Jangcy

Kiedy w wieku szesnastu lat musiałam opuścić dom, bo było już nas za dużo, jak na skromną pensję ojca pracującego w zakładach kolejowych, nie sądziłam, że będę malować „Kwitnące hortensje” techniką gongbi. Nie wiedziałam wtedy jeszcze nic o sztuce Yan Libena czy Tang Yina, ani do czego służy Hong Mao czy Ye Jing, z którymi potem nie rozstawałam się nigdy, i nawet gdy szłam na krótki spacer do doliny Jangcy, brałam ze sobą papier i cztery szczotki. Moje najlepsze gongbi powstały na papierze Yuan, ale czternastego września, kiedy wsiadałam do pociągu relacji Beijing – Nanchang, nie wiedziałam nawet o jego istnieniu.

W naszym skromnym domu na obrzeżach miasta wisiał tylko jeden obraz – kopia „Ptaków na skale” Zhu Da. Był to niewielki czarno-biały obrazek, niedbała kopia, wciśnięta w miękką ramkę z blaknącej bibuły. Przedstawiał dwa korpulente ptaszki, podobne wróblom, siedzące na kamieniu obok wygiętego drzewka. Nie pamiętam, jak znalazł się w naszym domu, czy był prezentem od krewnych czy pozostałością po poprzednich lokatorach. Nigdy też o to nie spytałam rodziców, gdy żyli, ani czy nie było innych obrazów, bo ptaszki moim zdaniem nie należały do najpiękniejszych. Ale mama go lubiła i mówiła, że daje jej spokój. A ja lubiłam, gdy moja mama była spokojna i nie płakała w kuchni, rozcieńczając już rzadki rosół z pierożkami wonton. Dlatego gdy tato zapytał, czy nie chciałabym na jakiś czas wyjechać do ciotki na prowincję Jangxi, gdzie mogłabym trochę zarobić na plantacji bawełny, nie rozpłakałam się, mimo że wiedziałam, co to znaczy. Wyjadę i prawdopodobnie już nigdy nie wrócę, tak jak Sosna, który wyjechał w stronę morza, aż słuch o nim całkiem zaginął. Choć zważywszy na imię, jakie nadali mu rodzice, myślę, że wciąż gdzieś pływa na oceanie, tyle, że pisanie listów, nigdy nie było jego mocną stroną.

– Podróż tysiąc mil zaczyna się od jednego kroku* – powiedziała pani Ming, gdy jej oświadczyłam, że więcej do szkoły nie wrócę. Zachciało mi się płakać. Kochałam panią Ming i nieraz miałam wyrzuty sumienia, że kocham ją bardziej niż rodziców. I teraz ona nic, że jak trzeba jechać, to trzeba, żadnej próby, żeby mnie zatrzymać. Zakłuło mnie w sercu, bo wyobrażałam sobie sytuację inaczej. Że powie, że znajdzie mi prace w rodzinnej wiosce, albo i przygarnie do siebie. W końcu nie miała dzieci, co było tylko jednym z jej dziwactw, obok krótkich, siwych włosów i znajomości Europy. Ojciec pani Ming był konsulem w ambasadzie wpierw we Francji, potem w Szwajcarii, stąd nie trzeba było wiele, by sprowokować ją do opowieści, gdzie obok zwyczajnych, dziecinnych przygód, jawił się teatralny Paryż, drogi Zurich i przepiękne, pokryte śniegiem Alpy.

– Wyjdzie ci to na dobre – powiedziała, patrząc mi w oczy głęboko i niebiesko. A potem ścisnęło mnie coś w gardle, i nie byłam w stanie już dłużej nie płakać. Pani Ming przytuliła mnie mocno, aż załaskotała mnie w nosie trawa cytrynowa.

–  uważaj na siebie dziecko – powiedziała na odchodne, wciskając mi w dłoń zwój banknotów. Nigdy wcześniej nie widziałam tylu pieniędzy, i byłam pewne, że mogłabym za nie kupić dużo ryżu, a nawet i wietnamską świnię.

Wieczorem z rodziną zjadłam ostatnią kolację. Mama przygotowała na tę okazję kurczaka gongbao i jedząc, starała się nie płakać. Mimo to oczy miała zaczerwienione i opuchnięte, podobne dwóm dojrzewającym śliwkom. Tato starał się rozładować atmosferę, opowiadając dowcipy, jakie usłyszał w zakładach kolejowych. Ale jakoś  nikomu nie było do śmiechu, ani mi, ani mamie, ani nawet siostrom Su i Minako, które chlipały nad miseczkami z wywarem tego wieczoru wyjątkowo głośno. Ostatecznie ojciec zarzucił dalsze opowiadanie dowcipów kolejowych, i resztę kolacji spędziliśmy w ciszy, tylko co jakiś czas przerywając ją historiami ze szkoły albo rozmowami o pogodzie czy planach na kolejne wakacje.

– Gdy przyjedziesz latem, pojedziemy na kilka dni nad rzekę – powiedziała Minako, ale ja tylko załkałam w sobie, widząc, jak ojciec spuszcza głowę. Uśmiechnęłam się, tak, jak przez lata robiła to matka, odprowadzając nas do pani Ming, która nie tylko uczyła nas chińskiego i rachunkowości, ale i dokarmiała ryżem, grzybami mun, pierożkami. Zawsze, gdy przychodził okres suszy albo kończyły się roczne zapasy, mama kazała nam uczyć się pilnie, a panią Ming prosiła o dodatkowe lekcje. Chodziliśmy tam z burczącymi brzuchami, choć pani Ming udawała, że nic nie zauważa.  Mimo to, dziwnym zbiegiem okoliczności, zawsze miała przygotowany deser, albo podwieczorek, który pochłanialiśmy z trzęsącymi się uszami, starając się nad tym zapanować, ale nasze uszy były jak psie ogony, trzeba było by je nam odciąć, by przestały zdradzać, jak bardzo byliśmy głodni.

Po kolacji mama wręczyła mi naszą ulubioną kurę Yo, brązową ptaszynę kulejącą na prawą nogę.

– Żebyś w drodze z głodu nie umarła – powiedziała, wciskając mi ją pod pachę, gdy tato podszedł z figurkę Shangdi. Figurka Shangdi była jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie mieliśmy w tym ciasnym i wilgotnym mieszkaniu. Nieraz już, w okresie nadmiernych deszczów lub suszy, miała iść na sprzedaż, ale zawsze jakoś wracała z targowiska, ku wielkiej radości ojca. I teraz on, wciskał mi ją, nie roniąc łzy. Aż mnie zatkało i gdzieś w środku, złapał skurcz. Przytuliłam go mocno, aż poleciały mu łzy, a potem mamę, która już od dłuższej chwili nie była w stanie ich wstrzymywać. Nasze łzy mieszały się i piekły, a gdy skończyły się, odczuliśmy ulgę jak w Święto Latarni. Wkrótce tato poszedł do siebie i zasnął, a ja, niezauważenie, wcisnęłam mu pod poduszkę pieniądze, jakie dostałam od pani Ming. Pewnie nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się, że parę dni później zamieniłam figurkę Shangdi na budyń z tofu i nasiona dla Yo. Ale czyż i dla niego nie był ważniejszy głód mój i głód mojej kury?

 

***

 

– Panienka Śliwa? – zapytał pąsaty mężczyzna, siedzący okrakiem na koniu.

– Tak, to ja. – odpowiedziała niepewnie, nikt jej bowiem wcześniej nie uprzedzał, że z dworca odbierze ją ktoś inny, niż ciotka.

– Pani Wen prosiła, bym panienkę stąd zabrał. Pojedziemy do niej, ale wpierw muszę załatwić parę spraw. Nazywam się Zhao – dodał, podając jej rękę, która była miękka i ciepła, jak placek cong you bing.

– Skąd pan wiedział, że ja to ja? – zapytała, czując, że się czerwieni, bo ściśnięty żołądek po raz kolejny wydał się z siebie zawstydzające burczenie.

– Pani ciotka przekazała mi, że znając pani rodziców, wyprawią panią z jakąś kaczką albo kurą, byle nie wieprzem, za to niekoniecznie w butach.

Śliwa spuściła wzrok i spojrzała na czarne od kurzu stopy. Mało kogo, z będących tu na dworcu, nie było stać na buty. Teraz nie była już w stanie zatrzymać fali gorącego rumieńca, który rozlał się po jej policzkach i objął uszy. Spuściła głowę, by zakryć się ciemnymi włosami, które wyplątały się z niedbałego warkocza. Najchętniej zamknęła by oczy, ale pan Zhao, widząc jej zmieszanie, tylko położył jej ciepłą dłoń na policzku i powiedział

– Mówiła też, że jest pani bardzo ładna.

Jakież było zdziwienie Śliwy, gdy zamiast opuszczonej, drewnianej chatki, wciśniętej między sobie podobne, ujrzała wpierw rozległe pola ryżu i bawełny, a potem piękny, kamienny dom, porośnięty świeżozielonym bluszczem. Z klepistej drogi, którą jechali do ciotki Wen, roztaczał się widok, zapierający w piersiach, stąd Śliwa całą drogę ściskała nerwowo poręcz wozu i kulawą Yo. Dolina, która leżała u stóp rosnących pionowo pagórków, wyglądała jak ze snu, a ludzie, których mijali, uśmiechali się nieprzerwanie, co bardzo różniło ich od tych, których znała do tej pory, no może poza panią Ming. Wyglądają, jak krewni pani Ming, pomyślała, a niebieskość oczu rozjaśniła jej perspektywę i wielka radość wstąpiła w serce.

– No wreszcie, czekam na ciebie od lat. – powiedziała kobieta, stojąca w cieniu czerwonolistnego klonu. Śliwa, aż podskoczyła, na widok jej krótkich, siwych włosów i uśmiechu pani Ming –  Nie wiem czemu twój ojciec wypuścił cię z domu tak późno – dodała surowo –  Pisałam do niego jeszcze zimą, i poprzedniej zimy też, że chętnie wezmę jakichś krewnych do pomocy, ale wszyscy w rodzinie uważają mnie za..  nienormalną. Wiesz, kto to jest nienormalny? – zapytała, przyglądając się Śliwie uważnie, aż ta, zaczerwieniła się.

– Tak, wiem, proszę pani – powiedziała, spuszczając wzrok.

– Jest tylko jeden problem – kontynuowała ciotka Wen – że nie-jes-tem-nie-nor-mal-na. – Zatrzymała wzrok i dopiero klangor żurawi wyrwał ją z odrętwienia. – Jak ci na imię? – spytała po chwili, ujmując w dłoń twarz dziewczynki.

– Śliwa – odpowiedziała, gdy policzki zmieniały barwę z czerwonej na purpurową.

– Pasuje ci – zaśmiała się, ukazując zęby, a Śliwa pomyślała, że pani Ming uśmiecha się jednak ładniej.

Potem ciotka Wen zaprosiła ją do domu i pokazała mały pokoik na poddaszu, w którym Śliwa miała spędzić kolejne miesiące, a może i lata. W pokoju panował zaduch, a materac był lichy, jak w jej rodzinnym domu. Uśmiechnęła się do ciotki Wen, jak jej matka, a potem skinęła w podzięce. Gdy wróciły do salonu, na stole czekała już kolacja: makaron chow mein ze szparagami i grzybami i pierś z kaczki. Pan Zhao poprawiał bukiet czerwonych kamelii. Słodko-kwaśny zapach potraw unosił się w powietrzu i mieszał z wonią kwiatów i zielonej herbaty. Gdzieś ze środka Śliwy wydobył się krótki, nieopanowany i  tubalny dźwięk, że ciotka Wen podarowała sobie pytanie, czy jest głodna. Po kolacji poprosiła dziewczynę o pomoc w kuchni, a potem obiecała jej spacer po posiadłości.

– Zobacz, to są pola bawełny.- powiedziała, zataczając palcem linię nad mechatobiałą połacią. Śliwa czegoś takiego nie widziała nigdy wcześniej. Zerwała z wyschniętej gałązki kawałek miękkiej waty i zmieliła ją w dłoni. – Mój mąż, nieboszczyk, zostawił mi to wszystko w spadku – dodała ciotka, wykrzywiając usta. Śliwie trudno było ocenić, czy to dobrze, czy to źle, że tyle jej tego zostawił –  Praca jest ciężka, ale jak widzisz,  przynosi dochód – kontynuowała, przyspieszając kroku –  i jak się postarasz, za pół roku, sama wynajmiesz sobie pokój – w tym miejscu zatrzymała się i spojrzała na dziewczynę. Śliwie, mimowolnie, przypomniało się jej zdanie, że nie jest nienormalna i trochę się zlękła. Na szczęście odezwały się żurawie. – A na razie będziesz mieszkać ze mną i Zhao, moim drugim mężem.

– Znam już pana Zhao – odezwała się Śliwa, bo wreszcie mogła powiedzieć coś od siebie w tym niekończącym się monologu ciotki Wen, choćby miało to być coś tak infantylnego jak „znam już pana Zhao” – jest bardzo miły.

– Zhao jest malarzem – zaznaczyła ciotka, kładąc nacisk na słowie „malarzem” – zna Deraina. Mogł wyjechać do Europy, ale… zmarnował szansę. Choć sam się do tego nie przyzna… I wie niemal wszystko o bawełnie – dodała, odrywając się na chwilę od nostalgicznej melodii, jaką celebrowała tego wieczoru –  On cię wszystkiego nauczy. Jak się uprawia i które włókna są najcenniejsze. Znasz Herodota? „Rosną tam dziko drzewa, których owocem jest wełna piękniejsza i lepsza od owczej”.

 

***

 

To wcale nie było tak łatwo, jak można by sądzić, napisze po latach Śliwa do pani Ming. Od samego rana ciężko pracowałam, a wieczorami pobierałam nauki od ciotki Wen i pana Zhao. Wszędzie tam chodziła ze mną kulawa Yo, która była jedyną przyjaciółką i powierniczką pod tym bawełnianym sklepieniem. No, może nie jedyną, ale pierwszą. Płakałam jej wiele razy w brązowe piórka, a ona dziobała mnie czule po głowie, jakby chciała powiedzieć „wybij sobie z głowy te wszystkie głupotki, jakie ci tam chodzą”. Któregoś popołudnia poznałyśmy też chrząszcza,  kwieciaka bawełnianego, który po paru dniach przyłączył się do nas i nie odstępował na krok.  Yo była później nieco zazdrosna o tę przyjaźń i musiałam jej długo tłumaczyć, że nie zamienię jej na nikogo innego. Wiedząc, jak bardzo ciotka Wen nie lubi owadów, nosiłam kwieciaka zawsze przy sobie w maleńkim pudełku po zapałkach, co było też pewnym zabezpieczeniem, przed ewentualnym atakiem furii Yo. Ale kiedy Yo odeszła, a było to zimą, gdy szalała epidemia zapaleń płuc, kwieciak za nic w świecie nie chciał się wybudzić ze snu zimowego, a mi było tak smutno, jak wtedy, gdy tato spytał, czy nie chciałabym wyjechać do ciotki. Niebo było zasnute ciężkimi, bawełnianymi chmurami,  a ja prosiłam sprzedanego Shangdi, żeby mnie stąd zabrał, najlepiej do domu, który parę miesięcy wcześniej spłonął, lecz ja tego nie wiedziałam. A potem przypomniała mi się pani Ming, jej ulubiony Konfucjusz i oczy tak jasne,  jak mojej mamy, gdy patrzyła na „Ptaki na skale” Zhu Da. Zapłakana, poszłam do pokoju Zhao i spytałam, czy mógłby mnie nauczyć malować. Ten wpierw się zaśmiał i kazał wracać do siebie. Ale chyba zmienił zdanie, gdy ciotka, podobna ognistemu smokowi, weszła do jego pokoju, zatrzaskując drzwi.

Następnego dnia nie zeszłam na śniadanie. Było zimno, a ja chciałam umrzeć na zapalenie płuc jak moja Yo. I tylko kwieciaka przykrywałam bawełnianą chusteczką, by mu nie zmarzły odnóża. Jeszcze by tego brakowało, że on zdechnie! Wtedy na pewno utopię się w Jangcy! – wykrzyknęłam półgłosem, nieświadoma, że ktoś może mnie podsłuchiwać.

– Lepiej zapalić świeczkę, niż przeklinać ciemność* – usłyszałam męski głos, a potem zobaczyłam Zhao, stojącego w drzwiach. Uśmiechał się do mnie miło, jak pierwszego dnia, próbując ukryć zawstydzenie, że doprowadził mnie do takiej dziewczęcej rozpaczy.

– Komu sił nie starcza, ten ginie w połowie drogi.* – odpowiedziałam, odrywając od niego gwałtownie wzrok i przenosząc go na brudnoszary sufit. Niech ma za swoje, pomyślałam, zamykając się na wszystkie możliwe sposoby – nos na kwintę, kołdra na głowę, kwieciak do pudełka.

– Nie strzelaj do much z katapulty *  – powiedział łagodnie, podchodząc do bawełnianego szałasu, pod którym tłumiłam łzy. –  Chodź – dodał, ściągając mi z głowy materiał –  Nie jestem dobrym nauczycielem, ale spróbuję pokazać ci parę technik.

***

Teraz też czytam Konfucjusza. Jak pan Zhao, jak pani Ming. Wybierz sobie zawód, który lubisz, a nigdy nie będziesz zmęczony *, zapisuję dzieciom nad biurkiem, by pamiętały.  Ri ma lat sześć, ale Yue już dwanaście i niedługo pójdzie do szóstej klasy. Kiedy dzieci odprowadzę do szkoły, wstępuję do kwiaciarni.

– Co dla pani, pani Śliwo? – pyta mnie znajoma kwiaciarka, wychodząc naprzeciw z bukietem czerwonych kamelii, jakie zapamiętałam z domu ciotki Wen.

– Poproszę hortensję… i … gałązkę bawełny – odpowiadam, co wcale jej nie dziwi, bo proszę o to samo od miesiąca.

Potem wracam do domu i ustawiam w wazonie kwiaty. Otwieram szeroko okno i uśmiecham się do moich czterech szczotek: Hong Mao, Yi Wen, Ye Jing i Xie Zhua. W pudełku od zapałek drzemie kwieciak.

 

*Konfucjusz

 

 

 

Marta Kucharska – rocznik 84. Pisze prozę, rzadziej wiersze. Z wykształcenia lekarz, doktor nauk medycznych. Jest autorką dwóch zbiorów opowiadań: „Kino objazdowe” (Papierowy Motyl 2012) i „Saudade” (Mamiko 2016) oraz zbioru wierszy „Abisynia” (Zeszyty Poetyckie 2014). Swoją twórczość publikowała m.in. w „Twórczości”, „Toposie”, „Akcencie”, „Odrze”, „Pomostach”, „Fabulariach”, „Wyspie”, „Latarni Morskiej”, na stronie Biura Literackiego, 2Miesięcznika i Rity Baum. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich we Wrocławiu. Tam też mieszka i pracuje.

PODZIEL SIĘ

Do góry