DSC_0133

Marta Kucharska
Robinson

Miłość do Elizabeth była jak kosztowny prezent. Zabierała mu czas, dużo czasu, a przez to jeszcze więcej pieniędzy. Czuł, ze robi coś niewłaściwego. Że nie tego oczekuje Wielkie Oko, spoglądające na niego setkami mikrokamer ukrytych w narożnikach gabinetów. Domyślał się, że mikrokamer jest więcej, niż był sobie w stanie wyobrazić. Na pewno w domu też są. W wannie, by za długo nie spędzał czasu na kąpielach w płatkach pomarańczy, jakie mu sprawiała raz w tygodniu. W czytelni, do której udawał się chyłkiem, chyba, że w jakimś zbożnym celu, jak:
– Słuchaj Robinson, mógłbyś sprawdzić o ile wzrósł budżet KR298?
– Jasne, szefie – to wtedy szedł z wysoko uniesioną głową. Podejrzewał też, że przynajmniej jedna z mikrokamer ukryta jest w lodówce, dlatego gdy tylko do niej zaglądał, starał się robić to jak najszybciej. Wyciągał karton lodów i zatrzaskiwał drzwiczki, aż butelki wydawały ostry dźwięk.
-Jędza – mówił, sądząc, że za wszystkim stoi żona. W separacji byli od dwóch lat i nie spodziewał się, by miało się już to kiedykolwiek zmienić. Trzymali się tej separacji trochę ze względu na dzieci, a bardziej na kredyty, o które co rusz upominał się jeden z tych przemiłych głosów, gotowych zadzwonić o drugiej w nocy z wyjątkową ofertą.
-Nie, dziękuję – odpowiadał od jakiegoś czasu, nawet nie starając się zrozumieć nosowego, dziewczęcego głosiku, oferującego ubezpieczenie na wypadek urazu w kolejnym wcieleniu.
– Po co mi to wszystko? A jak nie będę małpą? – myślał na głos, chodząc później niespokojnie po pokoju – ubezpieczenie od upadków z drzew na najbliższych sto lat.. – ale głos rozsądku podpowiadał mu – weź mnie, kto wie. Może będziesz makakiem. Spójrz w lustro.
Stawał, spoglądał. Podkrążone oczy, na które nie skutkował już żaden wygładzająco pielęgnujący krem, że pozwolę przytoczyć tylko dwa z listy kilkuset epitetów, jakie znalazł na opakowaniu. Twarz napuchła ze zmęczenia, kilkudniowy zarost.
– Nie, chyba jednak nie będę makakiem – powiedział, zaczesując włosy na bok i starając się siebie z całych sił przekonać, że nie jest tak źle – chyba.. prędzej.. orangutanem – dopowiadał zrezygnowany – ale one.. czy.. wpinają się po drzewach?
Watch. Wyszukiwarka. Czy orangutany wspinają się po drzewach? Dźwięk telefonu jak syrena na wypadek bombardowań, by czasem czegoś nie przeoczyć. Aż mu watch to zlewu wpadł.
– Cześć Robinson, co robisz? – zapytał miękki głos, miękki, jak poduszka, w której chciałby zasypiać co noc, i już nigdy nie musieć się budzić.
– O cześć Elizabeth..a takie tam.. przyrodnicze programy oglądam.. wiesz.. makaki, orangutany.. na przykład nie wiem czy wiesz, że makaki należą do tej samej rodziny co gerezy, hulmany i langury. A że są ogoniaste, prowadzą głównie nadrzewny tryb życia. Czyli.. że mogą też z drzewa spaść.. myślisz, że przypominam makaka?
– Roześmiała się, jakby ktoś otworzył puzderko z ciepłym proszkiem o zapachu cytrusów, melisy i drzewa sandałowego. – Nie Robinson, myślę, że bycie makakiem ci nie grozi. Wyciągnąć cię na spacer graniczy z cudem. No, chyba że w kolejnych wcieleniach mamy nadrobić to, czego nie zdołaliśmy zrobić wcześniej. W takiej sytuacji owszem. Możesz stać się wyjątkowo drzewiasta istotą. Ale nie martw się. Ja będę wodospadem, do którego będziesz móc przybiec się napić.
– A wiec mnie nie zostawisz?
– Nie Robinson, nie zostawię cię ani dziś, ani jutro, i dokąd wolę będę posiadać, nie zostawię cię, a że w ostatecznej rozgrywce będę pewnie już tylko wolą, będziemy trwać nieskończenie.
– Oh, Elizabeth – westchnął – jak zawsze umiesz mnie pocieszyć. Choć ja czasem obawiam się, że nie mam już żadnej woli.
W tym momencie jakiś hałas w słuchawce zabrał na chwilę jej głos. – Robinson- usłyszał jak przez mgłę – jestem teraz na mieście. Oddzwonię później. Ko.. – a potem klaksony, metra, bóg wie co jeszcze, połknęły resztę zdania.
– Ciebie też – odpowiedział i wcisnął czerwoną słuchawkę.
***
Poznali się na studiach, na wystawie fotografii organizowanej przez uczelnię. Wystawa miała nawiązywać do kilku fowistów i jednego, popularnego w ostatnich latach, portrecisty kapibar, Pedro z Pancinguaby. Robinson studiował wtedy na wydziale mechanicznym, ale w głębi duszy chciał być jak Derain i w tajemnicy przed rodziną i swoją dziewczyną malował akwarele ulic i mostów. Elizabeth była na drugim roku inżynierii środowiska, co nie przeszkadzało jej w realizowaniu licznych, choć często krótkotrwałych pasji: robiła zdjęcia, nurkowała, skakała ze spadochronem, a później już bez. Fascynował ją niejaki free flying i co dzień jechała na pobliskie wzgórze ćwiczyć skoki bez spadochronu. Kiedy on po zajęciach wracał do mieszkania, jakie wynajmowali Artemidzie jej rodzice, miał już dobrze sprecyzowany plan na popołudnie – zrobi zakupy, ugotują coś a potem pójdą na krótki spacer. Wieczorem będą oglądać filmy Kurosawy albo Formana, kochać się, albo odłożą filmy na bok, by móc przygotować się na zajęcia. Artemida była w końcu pilną studentką, więc i jemu nie wypadało takim nie być. Elizabeth z kolei nigdy nie wiedziała rano, co będzie robić wieczorem. Rysować, karmić bezdomne psy, brać udział w pochodzie?
– U Deraina najlepsze są kolory, nie uważasz? Te jego zielone jak Wimbledon albo cytrynowe niebo albo korony drzew w kolorach pomarańczy. Podobały ci się?
– Uhm – odpowiedział, bo więcej już nie mógł, bo właśnie poczuł jak kawałek pomidora z majonezem leci całą siłą ciążenia wprost na kupione od NIEJ spodnie. Zamknął oczy. Obliczył kąt spadanie. Przyspieszenie. Czas lotu i odległość. Nie było już szans, by to zmienić. Nawet gdyby się odsunął, nie zdąży. Pozostawało czekać. Nie drgnął.
– Coś ci spadło! -zaśmiała się. – Widziałeś? Ale się upaprałeś. I nawet nie drgnąłeś. Widziałeś czy nie?
-Uhm – wykrztusił, sięgając dopiero po serwetkę.
-Aha, no dobra. Teraz to chyba powinieneś się przebrać. Daleko mieszkasz? Bo możemy pojechać do ciebie…
– … to nie jest dobry pomysł – przerwał, a jej niebieskie oczy wielkie jak z mangi zgasły. Pociągnęła soku, rozejrzała się. Spięła mięśnie jak zwierzę, gotowe do skoku. Wystraszył się, że będzie chciała już iść, i ku własnemu zaskoczeniu zaproponował
– Ale ty mówiłaś, że masz pokój niedaleko. To może? To może przebiorę spodnie u ciebie.. W końcu szkoda kończyć taką rozmowę..
Podniosła oczy. Zaśmiała się. I chwilę później biegli przez skrzyżowanie. Ona – różowowłosa, on – upaprany. Przechodnie odwracali za nimi głowy – z uśmiecham albo z zazdrości, bo miłość ma to do siebie, że jest widoczna, nawet gdy chce się ukryć.
– Malujesz? – zapytała, gdy zdyszani dobiegli do bramy.
– Ja?
– Czyli, że malujesz. Tak myślałam. Pokażesz mi jutro, dobrze?
Gdy dostali się do windy, byli sobie już tak bliscy, że nie wiedząc kiedy, zaczęli się całować. Przymknęła wielkie oczy jak z mangi, a on czerpał powietrze przez jej poplątane, bladoróżowe włosy. Pachniała zieloną herbatą, gdy zaczął ściągać z niej sukienkę.
***
Po raz drugi spotkali się po dwunastu latach, na imprezie służbowej organizowanej przez jego firmę. Wielkie Oko w końcu dbało o wszystko, o rozrywkę również i by utrzymać lojalnych pracowników, gotowe było zainwestować raz do roku w kilkudniowe szkolenie w nadmorskim kurorcie, zakończone alkoholową libacją i wciąganiem kresek. On był wtedy kierownikiem jednego z działów i co dwa- trzy lat awansował wyżej, choć po dziurki miał już tej pracy. Ona przyjechała jako gość programu – instruktorka kite surfingu dla zblazowanych korposzczurów, miała coś im pokazać, zabrać na wycieczkę, dać potrzymać. On miał wtedy kryzys w małżeństwie, ale był też dość szczęśliwym ojcem jedenastoletniego syna i ośmioletniej córki. Ona była nadal bezdzietna, ale po rozwodzie i nie planowała swojego statusu szybko zmieniać.
– Robinson? – zawołała, aż mu ciarki po plecach przeszły. Obejrzał się. Tak, nie przesłyszał się. Oto stała przed nim drobna kobieta z wielkimi oczami jak z mangi i w bladoróżowych, choć teraz krótkich, włosach. – Robinson jak ty się postarzałeś! – zaśmiała się, aż do kącików warg napłynęły jej łzy. – To może teraz pokażesz mi swoje obrazy?
Wzdrygnął się i poczuł, jak spływa po nim rumieniec.
– To chyba nie jest najlepszy pomysł – wybąkał. – ja wtedy nie mogłem się z tobą spotykać – i odszedł skołowany od stoiska.
***
Ale już następnego dnia to on zaproponował jej wspólny spacer. Kończyła akurat składać sprzęt do nurkowania, gdy podszedł z dwoma kubkami kawy.
– cześć Elizabeth, przepraszam za wczoraj. Powinienem cię zaprosić na kawę, ale nie udało mi się tego zrobić, więc.. mam ją dziś ze sobą.. Wolisz białą czy czarną? I wiesz, widziałem niedaleko stąd park gdzie rosną różaneczniki i piwonie. Może masz ochotę je zobaczyć albo sfotografować? Mam ot, takiego kija do robienia selfie – i wyciągnął przed siebie ni to włócznię, ni to szpadę.
Niebieskie oczy zabłysły ale nie drgnęła. Przez chwilę stała i przyglądała mu się. Oto stał przed nią, zmęczony, szpakowaty mężczyzna z dwoma kubkami kawy i chińskim kijkiem, bardziej podobny orangutanowi niż modelowi, za którego kiedyś go brała. Ale to przez niego przez kilka miesięcy nie mogła się pozbierać, przeszła ją bolesna myśl, choć było to już tylko echo tamtego bólu. Bólu, jaki rozdzierał jej serca za każdym razem, gdy po tamtym popołudniu spotykała go wzrokiem, a on natychmiast starał się swój odwrócić do niej. I już miała te wszystkie bolesne myśli od siebie odgonić, gdy nagle wróciło do niej: to przez niego przecież musiała zmienić uczelnię. Wyprowadzić się do innego miasta i zaczynać do nowa. I ze zranionym sercem, co jest zawsze łatwą zdobyczą dla takich gnojków jak jej były mąż.
– O ile powiesz mi, dlaczego nie pokazałeś mi wtedy swoich obrazów.
***
Spacer, na który się udali, trwał trzy dni. W tym czasie przeszli sto osiemdziesiąt kilometrów i gdy na koniec trzeciego dnia postanowili wracać, okazało się, że nie jest to takie proste.
– Słuchaj, jesteśmy 182 kilometry od hotelu a najbliższy autobus do Santa Cruz odjeżdża jutro w południe. Rozmawiałem z kilkoma z taksówkarzy, ale żadnemu z nich nie uśmiecha się już dziś tak daleko jechać, a nie mam przy sobie gotówki, by ich zachęcić do zmiany zdania. Widziałaś tu może bankomat?
– To nie wracajmy.
– Słucham?
Wzruszyła ramionami. Zza jej bladoróżowych włosów morze zapraszało do odpływu. Liście palm dawały głuchy cień. Kawałek dalej, ciemnoskóry barman kruszył lód, choć na plaży prawie nikogo nie było. Małe zwierzątko, przypominające kapibarę, rzucało lotkami do tarczy. Robinson rozejrzał się, westchnął. Potem sięgnął po telefon i zadzwonił do biura. Skłamał, że ma dżumę i nie wróci do końca tygodnia.
***
– To dlaczego nie chciałeś pokazać mi tych obrazów? – spytała, kładąc głowę pełną splątanych bladoróżowych loków na jego kolana.
Nabrał powietrza w płuca, a razem z nim pyłek nasturcji, unoszący się miodowożółtą chmurą. Poprosił barmana o jeszcze jeden napój z cedrowych szyszek, a gdy przyniosła mu go kapibara, nie omieszkał strofować jej, że pcha łapki do nie swojej szklanki.
– Oszaleć można – burknął, próbując wyłowić z zielonego soku kłębek sierści.
– Daj spokój, opowiadaj.
No to zaczął. Że jak wrócił do mieszkania Artemida wybiegła mu naprzeciw z radosną wiadomością, że jest w ciąży. Że Papa już wszystko wie i ślub będzie za dwa miesiące, a potem polecą w tygodniową podróż do Sopotu. Że Papa już hotel zapłacił i oczywiście jest to prezent, więc niczym nie muszą się martwić. I że Papa chce z nim jak najszybciej porozmawiać, bo ma chyba dla niego pracę w firmie Wielkiego Oka, jakiś etat się zwolnił, bo kogoś wylali za brak wierności żonie. Tego co zwolnili to podobno sądem straszą i nie wiadomo, czy na więzieniu się nie skończy, bo żona żąda kary śmierci.
– I co zrobiłeś? – przerwała mu widząc jak się kurczy.
– A co miałem zrobić? Miałem być ojcem więc wiedziałem, że muszę odciąć się od tego, co może by i mogło się między nami zadziać. A co może wcale by się nie zadziało, bo przecież.. różniliśmy się. Poza tym kochałem Artemidę. Nie chciałem jej ranić. Poszedłem na strych i wypiłem, co było do wypicia. Gorzkie też. Potem zacząłem sprzątać. Wszystkie te fotografie, akwarele, mizerne kopie Deraina, jakimi dorabiałem w akademiku, nim poznałem Artemidę.. zapakowałem do teściowego vana i wywiozłem w nocy do lasu. Wykopałem grób. Wrzuciłem wszystko jak leci i przysypałem ziemią. Do rana kopałem…
– Pamiętasz to miejsce?
Pokiwał głową.
– Pojedziemy tam?
***
– Oriolus, oriolus – zaświergotał ptak, przeskakując z gałęzi na gałąź. Stali pod średniej wielkości jesionem i pośrodku niczego, otoczeni nowo powstającymi budynkami dla młodych kredytobiorców. Aż dziwne, że drzewa jeszcze nie ścięli, bo dokoła skrzętnie uwijały się koparki, betoniarki i dźwigi żółtodziobaste.
– Jesteś pewien, że to tu? – zapytała niepewnie, gładząc go po lekko spoconym ramieniu.
– Tak – odpowiedział, choć z nutą wahania w głosie – ale wtedy był tu las. Sosnowy las i staw odbijający światło księżyca.
– To gdzie mam kopać? – zapytało coś ciemnego i włochatego, wygrzebując się z bagażnika samochodu. Kapibara gotowa była do pracy. W wiadrze trzymała składaną łopatkę, szpadel i wiertnicę spalinową. W drugim niewielką bombę, gdyby wcześniej wymienionymi środkami nie dała rady.
– Tu – pokazał palcem, zaraz obok wyrastającego korzenia.
***
Kopali siedem dni i siódmego dnia ujrzeli światło. Gdy wyjrzeli przez nie, okazało się, że są na zaśmieconym targowisku w Hanoi, gdzie właśnie trwają walki uliczne, sprowokowane zamknięciem wystawy fowistów „Od Deraina po Pacinguabę”.
– I co? – zapytała, zgarniając z bladoróżowych włosów grudki ziemi.
– Nic.
– Ani jednego?
– Ani jednego. Nawet akwareli. A było ich kilkadziesiąt.
– I jesteś pewien, że dobrze kopaliśmy? –
Pokiwał smutno głową i pociągnął ją za rękę, by wydostać z tunelu. Siedzieli teraz przy okrągłej studni, pośrodku wielobarwnego i zatłoczonego placu. Ktoś sprzedawał sajgonki, inny wzorzyste chusty. Ktoś przejechał skuterem i rozsypał dziesiątki pomarańczy.
– Patrz! – wykrzyknęła szarpiąc Robinsona za ramię – tam są!
Dokładnie nad nimi, na sznurze do wieszania bielizny wisiały obrazy z doczepionymi tabliczkami: Henri Matisse, Andre Derain, Maurice de Vlaminck. Ktoś chciał je ściągnąć, inny odciągał go kijem, kilkuletni chłopiec rzucił okiem smoka i przeszył na wylot portret kapibary.
– Nawet po śmierci…
– Słucham? – zapytała zaniepokojona zamieszaniem Elizabeth
– Nic.. to są moje obrazy.. to są moje obrazy..
***
– To są moje obrazy.. to są moje obrazy .. – wykrzykiwał, aż śpiąca w pokoju obok Artemida postanowiła sprawdzić co się dzieje.
– Robinson w porządku? – szarpnęła go za ramię. – gorączkę masz – stwierdziła, dotykając bladego czoła, na które opadały coraz bardziej siwe włosy. – w kuchni są tabletki. Przynieść ci?
– Dziękuję Eli.. dziękuję – ugryzł się w język, gdy dotarło do niego, że jest we własnym domu, z byłą żoną i dziećmi, a Elizabeth pewnie śpi u siebie, jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów stąd..
Wygrzebał się z łóżka. Poszedł do kuchni. Wziął tabletki i popił je wodą. Z telefonem udał się do łazienki. Przemył twarz. W lustrze ujrzał siwiejącego orangutana, któremu firmy ubezpieczeniowe, gdyby znały faktyczny stan jego zdrowia, nie proponowałyby żadnych zniżek. Wybrał numer.
– Elizabeth.. Elizabeth..
– Robinson to ty? Jest trzecia trzydzieści..
– Elizabeth śniło mi się.. że znaleźliśmy moje obrazy.. trafiły na targowisko w Hanoi, gdzie dostaliśmy się tunelem, którego wykopała nam kapibara.. wiesz, ta która pchała łapki do cedrowych drinków niedaleko Santa Cruz.. I te moje obrazy..
– Robinson dobrze się czujesz? Mierzyłeś temperaturę?
– Ja.. jeszcze nie ale wziąłem leki..czemu pytasz?
– Robinson nie wiem o jakich obrazach mówisz. Nigdy nie mówiłeś mi, że malowałeś..
– Nie mówiłem? – zakołysało nim, jak palmowym liściem w czasie burzy, który uderzał właśnie w dachowe okienko. Coś przeskoczyło po nim i zawołało oriolus oriolus, a Robinson ocenił, że jest to ciemne i włochate. – Nie mówiłem?
– Chcesz o tym porozmawiać? Przyjechać do ciebie?
– Nie Elizabeth – odpowiedział zrezygnowany – nie.. idź spać. Ja też już lepiej pójdę.
Rozłączył się. Chwilę gapił się jeszcze w lustro a potem wyszedł do ogrodu. Miodowożółta chmura pyłków kwiatów wypełniła mu nozdrza. Rozsiadł się z fotelu i sięgnął po leżącą obok książkę. „Noc była ciepła, gdy Rehavot wyszła na balkon zapalić. Stara Jaffa już spała, otulona korą palm daktylowych i zapachem hiacyntów. Most Charing Cross, szeptała w myślach, derwisz, epidemia. Nie zniszczył jej faraon Totmes ani sułtan Bajbars, a teraz? Most Charing Cross, trzeba się ratować. Na pustnię Judzką, na wyżyne Negewu?” Wstał, zaczął się pakować.
– Na czym polega wolność? – zapytało go serce i ścisnęło w lewym dołku, a ból przeszedł prądem do żuchwy i lewej dłoni.
– Na możliwości wyboru dobra – odpowiedziała Elizabeth, i zamknęła wielkie jak z mangi oczy.
Do pracy wrócił pół roku później, bo rehabilitacja nieoczekiwanie się przeciągnęła.
***
– Czym różni się człowiek od maszyny? – zapytał jakiś wyjątkowo ruchliwy koczkodan, gestykulując ruchliwie rękoma, jakie wysuwały się zza nieco przydługich rękawów marynarki do Hilfigera – maszyna ma prawo się zepsuć!
Przez salę przebiegł śmiech, ale było to inny śmiech, niż ten, który godzinę temu słyszał w słuchawce. Był to śmiech nerwowy, zapięty w kołnierzyk, lekko spocony i wymagający stosowania antyprespirantów. Śmiech jak lusterko, którym każdy z nich był mierzony w publicznej toalecie. Jak niskokaloryczna i barwna sałatka, jakimi częstowano w przerwach – niby cieszyła wzrok, ale nawet on, choć słaby w kuchni, wiedział, że żaden z kawałków pomidora nie znalazł się tu przez przypadek, ze żaden z plasterków ogórka, nie wpadł tak ot, i jest wyrazem skomplikowanego planu, jakie Wielkie Oko uknuło również wobec niego.
Zaśmiał się razem z resztą – hi,hi. Czyli dali do zrozumienia. Pomylisz się, jutro oddajesz kluczyki od volkswagena w leasing, dwa telefony z abonamentem i kartę do klubu, gdzie po pracy możesz przez dwie godziny dziennie razem z resztą współpracowników grać z tenisa. Bo w tenisa można grać – mówi Wielkie Oko – ta nawet dobre , i regularnie, raz na dwa lata ofiarowuje swoim wiernym na święta nowiutką rakietę z Decathlonu. Basen też jest OK. Jedyne, czego nie lubi Wielkie Oko, to samotnego chodzenia po górach i amatorskiego wędkarstwa. Nigdy nie wiadomo bowiem, co nagle takiemu Robinsonowi może strzelić do głowy. Może zechce badać gwiazdy? Tropić owady? Albo wyruszyć z nieznane prowadzony przez rybie ogony? Dokąd zmierzają ważki i ślimaki? W odludne miejsce, gdzie tylko wilgi nawołują: chodź do mnie po Ałtaj, Sajany, Irtysz i Kotlinę Dżungarską? Oriolus. Oriolus.
***
– Oriolus, oriolus – usłyszał nawoływanie. Nerwowo rozejrzał się po sali.- oriolus, oriolus. – nikogo prócz zapiętych w kołnierzyki. W klimatyzowanych pomieszczeniach jak te nie mieszkają ptaki. Elizabeth? To ty? Facet od Hilfigera pomachał wskaźnikiem. Proszę się skupić – chrząknął, a chrząkniecie było sprytnie zaplanowane zgodnie z zasadami manipulacji. Oriolus, oriolus. Teraz albo nigdy. Głos Elizabeth jak miękka poduszka. Pomachały kluczyki. Facet od Hilfigera trzymał je w dłoni. Teraz albo nigdy. Rozpiął kołnierzyk. Przez salę przeszedł mruk niezadowolenia. Mrugnęło Wielkie Oko. Błysk świateł. Teraz albo nigdy. Co może ci grozić w byciu małpą, gdy ona będzie wodospadem? Teraz albo nigdy. Robinson? Teraz!

 

Marta Kucharska – rocznik 84. Pisze prozę, rzadziej wiersze. Z wykształcenia lekarz, doktor nauk medycznych. Jest autorką dwóch zbiorów opowiadań: „Kino objazdowe” (Papierowy Motyl 2012) i „Saudade” (Mamiko 2016) oraz zbioru wierszy „Abisynia” (Zeszyty Poetyckie 2014). Swoją twórczość publikowała m.in. w „Twórczości”, „Toposie”, „Akcencie”, „Odrze”, „Pomostach”, „Fabulariach”, „Wyspie”, „Latarni Morskiej”, na stronie Biura Literackiego, 2Miesięcznika i Rity Baum. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich we Wrocławiu. Tam też mieszka i pracuje.

PODZIEL SIĘ

Do góry