Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Miljacka
Nikodem Szczygłowski

Tupot dziesiątek nóg na korytarzu oraz dźwięk jednocześnie otwieranych drzwi oznajmił początek lekcji. W klasie było duszno, pachniało świeżo malowaną farbą z korytarza, kurzem, kredą i mokrą szmatą, a także kwiatami, których nazwy nikt nie pamięta, ale zjawiają się one zawsze właśnie pod koniec sierpnia i stanowią okrasę tego dziwnego święta rozpoczęcia roku szkolnego. Rok szkolny właśnie się rozpoczął, wraz z dzwonkiem, brzęczącym głośnie i natrętnie niczym osa, krążąca wokół soczystego arbuza lub ciepłych, miękkich gruszek wystawionych w glinianym półmisku na werandzie w upalny sierpniowy dzień. Letnie dni jednak minęły już bezpowrotnie i dzieci, nie zważając na wyjątkowo ciepły i słoneczny – chociaż już wrześniowy – dzień za oknem, musiały się tłoczyć w dusznym, źle wywietrzonym pomieszczeniu klasy, czekając na to, co im przyniesie nowy rok szkolny.

Sądząc ze znudzonych min uczniów, ich oczekiwania raczej nie były wygórowane. Ostatecznie byli już uczniami III klasy Gimnazjum im. R. Domskiego w mieście wojewódzkim. Jeszcze w maju, nauczyciele przyrzekli im, że w następnej – ostatniej już – klasie gimnazjalnej nie będą mieli lekko – i wszystko wskazywało na to, że obietnicy gotowi byli dotrzymać.

Damian, który stał na czatach przy drzwiach, machnął ręką i krzyknął: „Iiidziee!!” – i dzieci szybko ustawiły się przy ławkach.

Do klasy weszła nauczycielka, pani Ducewicz.

– Dzień dobry, uczniowie!

– Dzieeń doobryy, paani pro-fe-sor!

– Witam wszystkich w nowym roku szkolnym. Pragnę wam przedstawić waszą nową koleżankę – tu uczyniła gest w kierunku wejścia.

Wszyscy spojrzeli na prawo i dopiero teraz zauważyli postać dziewczynki, która nieśmiało stała w drzwiach. Drobna dziewczynka o czarnych oczach i kremowej chuście, która szczelnie owijała jej włosy. Stała przy wejściu, w rękach trzymała szkolny plecak. Wszyscy zwrócili uwagę przede wszystkim na chustę, za chwilę kilkanaście par oczu z powrotem pytająco zwróciło się w kierunku nauczycielki.

– Tak, moi drodzy, to jest wasza nowa koleżanka, nazywa się Zahida, hmmm… – spojrzała w papiery na stole – Zahida Karanehirović.

Dzieci milcząco patrzyły na dziewczynkę o niezwykłym imieniu i niewymawialnym nazwisku. I chusta. Była niczym znak pytania.

– Podejdź bliżej, Zahido, nie stój tam – pani zrobiła zapraszający gest ręką

Dziewczynka w milczeniu weszła na środek klasy i stanęła przy tablicy.

– Zahida przyjechała do nas z Niemiec, – oznajmiła następnie pani, ponownie zerkając w papiery – jej ojciec pracuje w wielkiej firmie międzynarodowej, która właśnie otworzyła filię w naszym mieście. W związku z tym rodzina Zahidy przeniosła się do nas. – Tak, dziecko? – spojrzała zza szkieł okularów na dziewczynkę

– Tak, proszę pani

– Zahida mówi po polsku, dlatego że… – pani ponownie pochyliła się nad papierami, szukając tam odpowiedzi. – Dlatego, że…  Dlaczego, Zahido? – kolejne spojrzenie zza okularów.

I ta chusta.

– Moja babcia mnie wychowywała, proszę pani. Ona była z Polski, jak i moja mama.

– Aha, a gdzie teraz mieszka twoja babcia?

– Ona nie żyje, proszę pani

– Hmm, przepraszam. A mamusia?

– Moja mama umarła, jak byłam mała – cicho powiedziała Zahida i spojrzała na czubki swoich butów

– Hmmm, moje kondolencje… A tata?

– Mój tata jest z Bośni i Hercegowiny, pochodzi z Sarajewa. W czasie wojny i oblężenia walczył, był ranny, a później wyjechał do Niemiec.

Chusta.

– No tak, to jest bardzo ciekawa historia, hmmm. Jak widać, dosyć dobrze mówisz po polsku, jednak będziesz musiała nadrobić zaległości programowe. Zgłoś się po lekcjach do pani Łaburzyńskiej, ona ci pomoże, będzie z tobą się zajmować dodatkowo. Dzieci, przywitajcie Zahidę.

– Wi-taj, Za-hi-doo

– Siadaj, Zahido.

Dziewczynka rozejrzała się po klasie, podeszła do ławki w trzecim rzędzie, odwróciła się.

– Mogę tutaj usiąść?

– Tak, proszę.

 

*****

Na przerwie Zahida podeszła do okna na korytarzu, spojrzała na drzewa po drugiej stronie szkolnego podwórka. Klony, graby i jesiony tworzyły amfiteatr, w środku którego znajdował się niewielki plac, a nieco w oddaleniu i po bokach rosły kasztanowce i dwa młode dęby.

Różne myśli kręciły się jej po głowie. Próbowała je uporządkować, uspokoić się. Będzie dobrze, inszallah.

– Hej, Zahida!

Obróciła się. Trzy dziewczynki stały za nią. Spojrzała na nie pytająco.

– Ty masz na imię Zahida, tak?

– Tak

– Co za dziwne imię! Dziwaczne wręcz, no nie, Gocha?

Gocha miała wodniste oczy i tlenione na blond włosy, żuła gumę i co chwila zerkała do telefonu w różowej gumowej oprawie z napisem Hello Kitty.

– no tak, nigdy żem takiego nie słyszała, n a w e t   w   I r l a n d i i.

Ostatnie słowa Gocha wypowiedziała z wyraźnym naciskiem – razem z rodzicami przez dwa lata mieszkała w Irlandii i chodziła do szkoły w niewielkim miasteczku w hrabstwie Donnegal na północy kraju, którego (miasteczka) wówczas szczerze nienawidziła, zarówno jak swoich szkolnych kolegów (z wzajemnością) stamtąd, jednak teraz stanowił ten epizod z jej życia nie lada powód dla dumy. Wśród szkolnych koleżanek powszechnie uchodziła za światową dziewczynę, która była cool i widziała kawał świata.

– Ty, Majka, to chyba jakieś arabskie imię, co? – rzuciła niedbale, odrywając na chwilę wzrok od różowego Hello Kitty.

Majka, szczupła szatynka o zielonych oczach ze wszelkich sił próbowała być najlepszą przyjaciółką Gochy, dlatego też we wszystkim się z nią zgadzała.

– No, arabskie, czy może tureckie nawet, co? Byłam na wczasach w Turcji ubiegłym latem, oni tam mają takie dziwaczne imiona i w ogóle.

Zahida milczała.

– Czemu milczysz? Zdaje się, mówisz po polsku, no nie?

– Tak. Imię mi nadał tata, oznacza… – zrobiła krótką pauzę, wdech i wydech – oznacza „pobożna, nieskalana”

– No patrzcie, ją…    Nieskalana, hmmm… To ci dopiero! Czyli co – nie jesteś Polką?

– Moja mama była Polką

– A co się z nią stało?

– Umarła, jak byłam mała

– Chora była?

– Miała… Nowotwór

Majka kiwnęła głową porozumiewawczo.

– Moja babcia też miała nowotwór i zmarła – oznajmiła.

Do dziewczynek podeszło dwóch chłopców – Dominik i Sebastian o ksywie „Basta”.

– Cześć, jestem Sebastian, mówią na mnie Basta. To ty jesteś ta nowa? Jesteś Niemką, co?

-Nie, jestem Bośniaczką, ale urodziłam się w Niemczech

– A co to za naród taki, Bośniacy?

– Bośnia – to na Bałkanach, tam wojna była, ja taki film oglądałam, – Majka zaczęła klaskać palcami, próbując sobie przypomnieć nazwę filmu – No, noo…

– To Jugosławia czyli, – wydała werdykt Gocha

– To kiedyś była Jugosławia – powiedziała Zahida – teraz to są niepodległe państwa – Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Macedonia, Serbia i Czarnogóra. No i jeszcze Kosowo.

– Twój tata walczył na wojnie i zabijał ludzi? – wtrącił się Dominik.

– Mój tata bronił Sarajewa… – cicho powiedziała Zahida

– Bronił od kogo?

– Od wojsk serbskich, oni trzymali miasto w oblężeniu przez prawie trzy lata

– Czyli nie jesteście Serbami?

– Nie, jesteśmy Bośniakami.

– A dlaczego nosisz chustę?

Wreszcie padło to pytanie. Chusta.

– Jest to część naszej tradycji i naszej wiary.

– Aha. Czyli jesteś muzułmanką.

– Tak.

Zapadła niepokojąca, niezręczna cisza.

– Noo, to pięknie – powiedział Dominik, obrócił się na pięcie, gwizdnął i poszedł sobie

– Czołem, dziewczyny – Basta poszedł w jego ślady.

Gocha wyjęła gumę z ust, wrzuciła ją do kosza i rzuciła krótko:

– Idziemy, Majka.

Zahida została sama przy oknie. Za oknem były drzewa i słoneczne popołudnie.

Zadzwonił dzwonek.

*******

Po lekcjach w pokoju nauczycielskim wciąż trwała świąteczna atmosfera rozluźnienia. Wciąż były kwiaty, uśmiechy i dobry humor. Weszła pani Łaburzyńska. Pani Ducewicz, nauczycielka, która rano witała Zahidę w klasie, spojrzała na nią pytająco.

– Jak tam nasza nowa uczennica?

– No, generalnie, jeśli chodzi o wiedzę ogólną, jest dobrze. Nawet lepiej niż można byłoby się spodziewać. Z naukami ścisłymi w ogóle nie ma problemu, jeśli chodzi o język polski – są pewne niedociągnięcia, pewne braki w literaturze polskiej, chociaż ogólną wiedzę na ten temat ma.

– A jak z historią Polski? – odezwał się pan Karczoch, który uczył historii

– No, znowuż, ogólną wiedzę ma – chrzest Polski, Mieszko I, Bolesław Chrobry, Kazimierz Wielki, Jagiełło i unia z Litwą, Jan III Sobieski, rozbiory itd.

– Hmm, czyli pani zdaniem raczej nie będziemy mieli z nią problemów?

– Pod względem merytorycznym raczej nie

– A pod jakim względem możemy mieć?

– No, wiecie. Nigdy nie mieliśmy doświadczeń z uczniami wyznania muzułmańskiego… Ta chusta… Rozmawiałam dziś z dziećmi z jej klasy, są nastawieni do niej nieufnie… Hmmm… Wiecie przecież, jakie ludzie teraz mają zdanie o muzułmanach. Wszyscy ci uchodźcy i tak dalej… Gdyby przynajmniej nie ta chusta… A tak…

Pani Łaburzyńska pokręciła palcami w powietrzu, próbując sformułować jakieś nowe określenie na to, co chciała powiedzieć, ale nie potrafiła.

Do pokoju wszedł pan Osiński, wuefista.

– No wiecie, co! – orzekł zamiast przywitania. – Takiego czegoś jeszcze nie miałem.

– Co się stało, drogi kolego?

– Co się stało? Ano nic takiego, poza tym, że mamy nową uczennicę – Zahidę Kara…ne…ee..vić-coś-tam. Przyniosła mi zaświadczenie, że w Niemczech na WF uczęszczała według specjalnego programu – pomachał w powietrzu zaświadczeniem – i co ja mam teraz z tym zrobić, wie ktoś?

– Panie Krzysiu, niech pan tak nie denerwuje się. O co tam właściwie chodzi, z tym specjalnym programem?

– No, różne tam, że nie może chodzi na basen publiczny np., na zajęcia może przychodzić w chuście i w specjalnym dresie i takie tam.  I co ja mam z nią począć z tą całą chustą?

– Panie Krzysiu, niech pan z tym idzie do dyrektora, radzę panu.

– A żeby pani wiedziała, że tak właśnie uczynię, droga pani Barbaro.

Ponownie pomachał zaświadczeniem, które wciąż trzymał w ręce. – Chusta! Specjalny program! Coś podobnego! – odezwał się już po tamtej stronie drzwi.

– No widzicie, drogie panie – pani Łaburzyńska jakby przepraszająco rozwiodła rękoma.

******

 

– Zahido jak twój pierwszy dzień w nowej szkole?

Spojrzała na ojca.

– Dobrze, tato

– Masz już nowe koleżanki w klasie?

– Jeszcze nie, tato

– Ale jestem pewien, że będziesz miała. Z twoją wiedzą i chęcią do nauki.

– Postaram się, tato.

– Dobrze ci idzie z polskim?

– Myślę, że tak, latem czytałam dużo książek po polsku oraz przestudiowałam ich podręczniki, więc myślę, że dam radę.

– Dobrze, córeczko. Mama byłaby z ciebie dumna.

– Tato…

– Tak?

– Myślisz, że mama chciałaby, żebyśmy byli teraz tutaj? Żebym się uczyła w polskiej szkole?

Ojciec spojrzał uważnie na Zahidę.

– Córeczko, dlaczego pytasz?

– Po prostu sobie myślę i próbuję wyobrazić, coby mama powiedziała

– Na pewno byłaby zadowolona i byłaby bardzo z ciebie dumna. Zarówno, jak i babcia Agnieszka, – dodał po chwili namysłu

– A babcia Selida?

– I babcia Selida również. Z pewnością chciałaby dożyć tej chwili i zobaczyć cię, jaka jesteś już dorosła i jak dobrze sobie radzisz w szkole.

– Tato, mogę cię o coś prosić…?

– Tak, Zahido?

– Czy możemy na przyszłe ferie pojechać do Sarajewa?

– Do Sarajewa? Dlaczego, córko?

– Chciałabym zobaczyć… twój dom… miasto moich dziadków…

– Zahido, mój dom… nasz dom na Trebeviciu nie istnieje, mówiłem ci już kiedyś. Stary cmentarz, na którym byli pochowani twoi pradziadkowie, został zniszczony przez Tych Ze Wzgórz jeszcze na początku oblężenia. Twoi dziadkowie nie żyją, mój brat i siostra również. Nie mamy do czego tam wracać. Nasz dom jest w Niemczech. Za jakiś czas wrócimy do niego

– Tak, ale teraz jesteśmy tutaj. I zanim wrócimy, chciałabym zobaczyć Sarajewo.

– Zahido…

– Tak, tato, wiem. Wybacz, tato.

******

Poranna mgła podnosiła się znad brzegów Miljacki, mosty przerzucone nad jej nurtem – od Šeher-ćehajinej ćupriji, poprzez Carevą ćupriję i aż po Łaciński most – wszystkie kolejno tonęły w siwej mgle, rozjaśnianej tylko nieco pierwszymi nieśmiałymi promieniami słońca, które z trudem przebijało się gdzieś zza kamieniołomów w Lapišnicy lub nawet dalej – zza masywu Romaniji.  Nurt rzeki cicho płynął w dole, słychać było cichy plusk pod mostami, zaś we mgle rysowały się sylwetki budynków na nabrzeżu Kilina bana. Zza murów budynków w kolorze ochry i beżu, reprezentujących niegdysiejszą mitteleuropejską secesję, wyłaniały się kopuły dżamij, z mgły wystrzeliwały w górę ostre wieżyce minaretów.  Wielki meczet Gazi Husev-bega wraz z wieżą zegarową, zwaną Sahat kula, pozostał po lewej, masywny budynek w pastelowych kolorach w paski, przypominający nieco wielkie kolorowe ciasto o różnych warstwach, Vijećnica  – po prawej, przy wylocie mostu Šeher-ćehajina. Na drugim brzegu Miljacki widać było minaret meczetu Hadż, a obok niego zarysy Przekornego domu – Inatnej kući.

Zahida szła pustymi o tej porze uliczkami Bezistanu, kocie łby brukowanej drogi były mokre i śliskie od porannej rosy – szła do momentu, aż po prawej zobaczyła bryłę meczetu Baščaršijska džamija, a nieco w oddaleniu po lewej pozostały dziedzińce i budynki Merića Han i medresy.

 Ulica rozszerzyła się i oczom Zahidy ukazał się plac, którego pośrodku stał Sebilj – misternie rzeźbiona ozdobna drewniana fontanna, zwieńczona niewielką blaszaną okrągłą kopułą.

Sebil“ po arabsku oznaczało „drogę“ – niegdyś określał właśnie kres drogi wielu spragnionych wędrowców, którzy po wielu trudach swojej podróży przez góry, lasy i doliny Bałkanów zbliżali się do życiodajnego źródła.

Mgła powoli podnosiła się i rzedła, lecz na placu, będącym sercem Baszczarsziji, wciąż nie było żywej duszy. Zahida zrobiła jeszcze krok w kierunku Sebilja i cofnęła się nagle, przestraszona dźwiękiem trzepotu dziesiątek skrzydeł. Cała chmara gołębi wzbiła się w powietrze, zdawałoby się wprost spod stóp dziewczynki i zaczęła krążyć wokół Sebilja.

W jedną chwilę plac się ożywił i wypełnił dźwiękami, zapachami i kolorami, charakterystycznymi dla Baszczarsziji na co dzień.

Wciąż jeszcze długi, pełen kolorów, złota i pajęczyn na wietrze jesienny dzień rozpoczął swój pochód. Zapachniało świeżo zmieloną kawą i burkami oraz baklawą, zewsząd słychać było szmer i zgrzyt rozsuwanych metalowych zasłon, otwieranych bram i okiennic, głosy witających się ze sobą ludzi.

– Zahido! Zahidoo! – ktoś wołał ją z oddalenia. Dziewczynka obróciła się i…Obudziła się.

– Och, tatu, jaki ja miałam piękny sen.

– Wstawaj, dziecko, szybciej, już czas do szkoły. Nowi koledzy i nowe wrażenia czekają na ciebie.

Zahida zmrużyła oczy i pomyślała, że bardzo wątpi w to, że na nią ktokolwiek lub cokolwiek dobrego dziś czeka w szkole. Natomiast tak by chciała jeszcze wrócić do tego pięknego poranka na Baszczarsziji, usiąść na stopniu przy Sebilju i obserwować co się tam będzie działo w ciągu dnia. Echh…

******

Co do szkoły Zahida raczej się nie pomyliła. Złe przeczucie ukłuło ją lekko gdzieś pod sercem już u progu szkoły. Grupa uczniów wyłoniła się zza rogu, gdzie wyraźnie umilali sobie początek dnia szybkim papierosem – tytoniem było czuć już z odległości kilku kroków, mimo zażytej dla niepoznaki w znacznej ilości gumy do żucia.

– Hej, a ty co tutaj? Nowa jesteś, czy co? Jak masz na imię? Do której klasy przyszłaś? Dlaczego nosisz tę głupią chustę? – Pytania posypały się jedne po drugim

Z drugiej strony właśnie nadeszły dziewczynki z jej klasy. Gocha wypięła wargi, ujrzawszy Zahidę.

– Ty, jak cię tam, Zachuda, nie spóźnij się na lekcję, dziś mamy geografię pierwszą, profesor Mierziński bardzo nie lubi spóźnialskich.

– Za-chuda?! Za-chu-da!!! Ahh-cha-ha-haa! – Wyrostki wybuchnęli rechotem. – Ty, Gocha, co to za imię?

– No, nie wiem, ma jakoś tak na imię, przecież nie mogę różnych arabskich imion na pamięć znać, nie jestem jakaś Szacher… hmmm… Szahar… zada, o! No!

– No, fakt! Żadna z ciebie Szacherozada, Gocha!

Wszyscy śmiali się, Zahida stała z opuszczoną głową i miętosiła uchwyt od plecaka, który trzymała w dłoniach.

– Ona jest muzułmanką, dlatego nosi chustę – wytłumaczyła chłopcom Paulina, koleżanka Gochy chłopcom, kiedy ich śmiech ustał.

– Muzułmanka? No proszę! – odezwał się jeden ze starszych chłopców

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w tej chwili zadzwonił dzwonek na lekcje i wszyscy szybko pobiegli do klas.

******

Dni mijały za dniami, ciepły wrzesień powoli dobiegał końca, liście na drzewach na szkolnym podwórku stopniowo zmieniały kolor, dookoła kasztanowców ziemia była pokryta pękniętymi kolczastymi łuskami, które przypominały malutkich jeżów oraz błyszczącymi kasztanami, które się z nich wyłaniały. Poranki stawały się coraz częściej mgliste i wilgotne, a wieczory teraz nastawały znienacka, na domiar wszystkiego, z niskich chmur często padał deszcz.

Zahida dużo czytała, pilnie się uczyła i starała się nie zważać na docinki ze strony szkolnych kolegów, nieustające żarty z powodu jej chusty od starszych chłopców, pogardliwe spojrzenia, które rzucały jej dziewczyny. Prym wiodła Gocha i jej paczka. Dawała pokaz swojej fantazyjności w postaci wymyślania nowych przezwisk i stawiania kolejnych ubliżających i drwiących pytań. Najpierw bawiło ją udawanie, że zapomniała imienia Zahidy i próby odtworzenia jego w różnych obraźliwych wersjach – Zachuda, Łachuda, Zachrypa – wszystkie wywoływały rechot jej koleżanek-adoratorek, ale równie szybko się nudziły Gosze i wymyślała inne. Chłopcy z równoległej klasy nadali jej absurdalne i upokarzające przezwisko Karadżić – i przez jakiś czas mieli świetną zabawę – wydając odgłosy naśladujące dźwięk salw karabinowych na widok Zahidy. Potem zabawa się znudziła, więc wymyślili nową – zaczęli ją pytać, ilu jeńców dziś zabiła. Żartowniś i wesołek Basta miał w zwyczaju na widok Zahidy wołać głośno „Allahu akbar!” – ku uciesze innych przy tym obecnych, a jego kumpel Dominik nazywał Zahidę „naczelną terrorystką naszej szkoły” i z idiotycznym uśmieszkiem pytał ją, gdzie ma schowane bomby i granaty. On też wymyślił przezwisko „Szachida”, które zostało szybko podchwycone przez Gochę & Co, aż weszło do naczelnego kanonu jej przezwisk.

Zahida znosiła to wszystko na pozór spokojnie, chociaż w środku jej się wszystko kotłowało. Nie miała się komu poskarżyć, nie mogła zawieść oczekiwań ojca ani przysporzyć mu kłopotów. Musiała być silna i dumna ze swojego pochodzenia, być taka jak dziadek Selim, jak jej wujowie, jak wszyscy jej przodkowie, którzy na wieki zostali tam, w Sarajewie, na starym cmentarzu na Trebeviciu. W mieście, którego nigdy nie widziała, ale dokładnie wiedziała, jak wygląda.

Próbowała wywołać w swojej pamięci wszystkie opowieści babci Agnieszki. Jej cichy, łagodny głos, jej lekkie, suche dłonie. Babcia Agnieszka opowiadała jej polskie bajki i legendy – o królu Popielu, którego zjadły myszy, o sierotce Marysi i krasnoludkach, o śpiących rycerzach, o Janosiku, o smoku wawelskim, o bazyliszku i syrence. Opowiadała też o królach polskich – o Zygmuncie Auguście i pięknej Barbarze Radziwiłłównie, o Władysławie, co młodo zginął pod Warną w bitwie z Turkami, o Janie III Sobieskim i jego wiedeńskiej wiktorii. Zahida zawsze się dziwiła, jak wielki wezyr Kara Mustafa mógł dać tak się zwieść manewrowi polskiego króla, dzięki któremu zostało rozbite potężne wojsko osmańskie. Polska z opowieści babci jawiła się jako kraj dzielnych, walecznych i szlachetnych ludzi, dobrych, sprawiedliwych i gotowych oddać życie za swój kraj, bronić i wspierać słabszych w potrzebie. Później, jak stała się starsza, czytała też polską poezję romantyczną – Mickiewicza, Słowackiego, Norwida. Polacy zdawali się być ludźmi wielkich uniesień i o dobrym sercu.

Nauka szła dobrze, lecz nauczyciele mieli do niej dystans. Zahida celowo wybrała angielski jako główny język obcy, żeby nie mieć przewagi nad kolegami, którą niewątpliwie by miała w przypadku wyboru niemieckiego. Na jednej z pierwszych lekcji niemieckiego, który z kolei wybrała jako drugi język obcy, zaproponowała nauczycielce stworzenie i poprowadzenie grup konwersacyjnych, żeby pomóc kolegom w przybliżeniu prostego języka mówionego. Najpierw zachwycona tą propozycją, po namyśle jednak pani ten pomysł odrzuciła.

– Tak jest lepiej dla ciebie – powiedziała Zahidzie – to ci pomoże zachować zdrowe stosunki w klasie. Gdyby poczuli, że masz nad nimi przewagę, mogłoby to obrócić się przeciwko tobie.

Więc Zahida ze wszelkich sił starała się zachować zdrowe stosunki w klasie. Na niemieckim odrabiała zadania domowe, jak i reszta klasy, odpowiadała na pytania jednym zdaniem i starała się w niczym nie wyróżnić. Nie na wiele to się zdało – drwiny nie ustawały, a koleżanki z paczki Gochy tłumaczyły całej szkole, że ta nowa, nie dość, że się obnosi z tą swoją durną chustą i obcością, to jeszcze zadziera nosa.

Pod koniec września Zahida została zaproszona na rozmowę do gabinetu zastępcy dyrektora.

Zastępca – pan Kocourek, starszy siwy pan z wąsikiem, którego twarz poczciwca miała właściwość do częstych rumieńców – zaproponował dziewczynce usiąść, i długo wypytywał ją, jak jej idzie nauka i jak się układa z kolegami i nauczycielami. Zahida odpowiadała, że nauka idzie dobrze, do wykładowców nie ma żadnych zastrzeżeń, a relacje z kolegami potrzebują czasu.

Pan Kocourek zarumienił się (tak było zawsze, kiedy miał do zakomunikowania nieprzyjemną wiadomość, miał kłopotliwy temat do omówienia lub zwyczajnie wstydził swojej pozycji, swojego niepoważnego czeskiego nazwiska, swojego braku autorytetu wśród uczniów i kolegów z grona pedagogicznego) i zaczął, kręcąc długopis w palcach, coś zdawkowo tłumaczyć, szybko wymawiając słowa, których sens sprowadzał się ku temu, że należałoby więcej uwagi poświęcić na budowanie przyjacielskich więzi z kolegami, w tym celu trzeba być bardziej otwartą i koleżeńską i nie podkreślać różnic poprzez wyobcowanie, tylko wręcz przeciwnie poszukiwać cech wspólnych…

Chusta.

Coś tam mówił i mówił jeszcze. Zahida słuchała go i patrzyła na wody Miljacki, które spokojnie płynęły pod Łacińskim mostem.

– Tak więc samochód z arcyksięciem przez pomyłkę skręcił w niewłaściwą ulicę, a potem musiał się wycofać. W tym momencie zamachowiec – członek serbskiej organizacji terrorystycznej „Młoda Bośnia” (oczy całej klasy obróciły się w kierunku Zahidy) Gavrilo Princip, który stał na rogu ulicy naprzeciwko wylotu mostu Łacińskiego, niespodziewanie dla siebie samego otrzymał szansę i oddał dwa strzały – do arcyksięcia Ferdynanda oraz do arcyksiężnej Sofii. Te strzały stały się początkiem wojny, która następnie została nazwana Wielką, a dzisiaj określamy jako Pierwszą Wojnę Światową.

Klasa milczała. Nauczyciel wykonał efektowny ruch ręką w kierunku mapy, na której po kolei wskazał na Sarajewo, Wiedeń, Belgrad, Berlin oraz inne stolice europejskie, które zostały uwikłane w wojnę.

– W ten oto sposób Sarajewo stało się miastem, w którym miała początek historia wielu najważniejszych wydarzeń XX wieku.

– Zahido – niespodziewanie zwrócił się do niej – może byś chciała opowiedzieć nam trochę więcej o Sarajewie? Sądzę, że twoim kolegom będzie ciekawie, gdyż – zakładam – nikt z was tam raczej nie był? – to pytanie skierował do reszty klasy, lecz pogląd zatrzymał na Zahidzie.

Klasa pozostała milcząca, niektórzy pokręcili głowami, na znak potwierdzenia faktu, że owszem, nie zdarzyło się im jeszcze w życiu odwiedzić tak dziwne miasto.

Zahida wahała się. Co ma zrobić? Wstać i powiedzieć głośno, że również nigdy w życiu jeszcze nie była w swoim mieście?  Czy zdobyć się na odwagę i opowiedzieć – o czym? O mieście ze swoich snów, z opowiadań babci Selidy, ze stron tylu książek, które przeczytała nocami. To oznaczałoby odsłonić się przed klasą, otworzyć się, niczym… Zdjąć chustę? Czy może to uczynić? Tak, może.

Zahida wstała i zaczęła opowiadać. O tym, jak miasto zostało założone przez Isa-Beg Ishakovicia, jak rosło w siłę i potęgę, jakie znaczenie odgrywało w handlu na Bałkanach, jak w nim mieszały się kultury i języki, powstawały kolejne pałace, świątynie, szkoły. Opowiadała o tym, jak później, po przyjściu Austriaków, powstawały budynki secesyjne w śródmieściu, jak zmieniała się struktura miasta, jak została zbudowana Vijećnica, wspomniała przy tym historię Inatnej kuci – przewrotnego domu, na drugim brzegu Miljacki. Jak budowano kolejne mosty, jak w mieście został uruchomiony – jako pierwszy na Bałkanach – tramwaj elektryczny.

Zahida mówiła i mówiła, aż się zorientowała, że jest w klasie prawie sama. Naprzeciwko niej stał nauczyciel. Uczniów nie było. Otrząsnęła się, niczym ze snu. Było już po lekcji, dzieci dawno wyszły na pauzę.

Nauczyciel uważnie patrzył na nią.

– Przepraszam, panie profesorze.

– Nie masz za co, to było bardzo interesujące. Przynajmniej dla mnie, ale niestety nie dla twoich kolegów. – Spojrzał na nią, wzrok miał smutny.

– Ja również już pójdę. Do widzenia, panie profesorze!

Zahida szybko zebrała książki i zeszyty i wybiegła z klasy.

********

Pani Ducewicz szybkim krokiem szła korytarzem, kiedy nagle ujrzała postać, która wynurzyła się z cienia, rzucanego przez zakręt korytarza i ruszyła w jej kierunku. Za chwilę rozpoznała w postaci pana Frankowicza. Pan Frankowicz był ojcem jednego z uczniów, a poza tym – a raczej przede wszystkim – wpływowym działaczem obecnej partii rządzącej oraz (od niedawna, po ostatnich wyborach) wysoko postawionym urzędnikiem w urzędzie wojewódzkim, piastował urząd dyrektora departamentu.

– Dzień dobry, pani Ducewicz – zbliżył się.

– Witam, panie Frankowicz. Jak się pan miewa?

– Dziękuję, w porządku. Hmmm…  Jest pewna sprawa, którą chciałbym z panią omówić. Czy ma pani chwilę czasu?

– Tak, oczywiście, zapraszam.

Weszli do pustej klasy. Usiedli – pani Ducewicz za biurkiem przy katedrze, pan Frankowicz za ławką naprzeciwko. Pomilczeli chwilę.

– Sprawa jest delikatna, wie pani… Jakby tu właściwie zacząć…

– Proszę mówić, słucham pana uważnie

– Więc jakby to określić… – Wreszcie nabrał zdecydowania. – Mówiąc krótko, jedna z pani uczennic, ta nowa, ma na imię, hmmm…  Zahida, nieprawdaż?

Pani Ducewicz kiwnęła milcząco. Już wiedziała, w którym kierunku zmierza rozmowa.

– No więc ta uczennica ma zły wpływ na pozostałych uczniów. Sądzę, że kierownictwo szkoły powinno wyciągnąć z tego jakieś wnioski

– W jaki sposób wspomniana uczennica źle wpływa na pozostałych uczniów, jak pan twierdzi? Ma pan jakieś dowody?

– Pani profesor, po co tak ostro? Przyszedłem tutaj, żeby dać sygnał, że problem istnieje. A pani od razu – dowody… Nie jesteśmy w sądzie, przecież… – Próbował udawać obrażonego. – Tym niemniej, fakt pozostaje faktem! – Postukał palcem po ławce

– Jaki fakt, panie Frankowicz?

– Jaki? Dziewczynka zachowuje się wyzywająco wobec reszty uczniów, wynosi się ponad nie, że niby jak się uczyła w Niemczech, to jest lepsza od nich. To jest niezdrowa sytuacja

– Kto panu to powiedział?

– Kto? Chociażby mój syn

– Pański syn nawet nie jest w klasie Zahidy

– No tak, nie jest. Ale to właśnie dowodzi tego, że o jej karygodnym zachowaniu mówi już cała szkoła. Chce mi pani powiedzieć, że nic pani o tym nie wie?

– Niby o czym mam wiedzieć, panie Frankowicz?

– O tym, że to islamistka! – wykrzyknął nagle. – Co się pani tak patrzy? Tak, tak! Mam odwagę to powiedzieć! Ktoś w końcu musi nazwać rzeczy po imieniu! Przecież jest nawiedzona! Obnosi się ze swoją religijnością, z tą całą swoją chustą, opowiada jakieś niestworzone rzeczy, słyszała pani, co ostatnio zrobiła na lekcji historii? Nie?

– Słyszałam. Opowiadała klasie o Sarajewie, w obecności i na prośbę nauczyciela historii, kolegi…

– Znam nazwisko pani kolegi! – przerwał. – Z nim jeszcze będę miał osobną rozmowę! Nie życzę sobie, żeby mój syn, czy też przykładowo córka mojego kolegi, która akurat jest w pani klasie – w klasie tej całej Zahidy, i pani dobrze o tym wie! Tak, tak. No więc nie życzę sobie, żeby na lekcjach opowiadano dzieciom o meczetach, medresach i takich tam!  O sułtanach i bejach! O wojnie opowiada! Wprost niesłychane!

– Panie Frankowicz, proszę mnie wysłuchać…

– Nie, to pani najpierw niech mnie wysłucha! W obecnej sytuacji politycznej w Europie! I u nas w kraju, zresztą. Coś podobnego! Pani w ogóle pomyślała, zadała sobie pani pytanie, jakie to może mieć skutki?

– Zahida jest normalną dziewczynką, zdolną uczennicą, jej ojciec pracuje w wielkiej firmie międzynarodowej. Są obywatelami Niemiec, kraju unijnego. Co ma do rzeczy rzekoma sytuacja, o której mi tu pan prawi? Może mi pan jeszcze chce o uchodźcach opowiedzieć? Więc panu powiem, że ta rodzina to nie są żadni uchodźcy, i nie jesteśmy na wiecu politycznym, tylko w szkole. Tu się uczy dzieci. Wszystkie dzieci – podkreśliła.

– Fakt, nie jesteśmy… Niemcy… i to pani zdaniem, legitymizuje wszystko. Co tam Niemcy robią u siebie, to my wiemy, ale tu… – potupał obcasem buta w podłogę – tu jest nasz kraj, pamięta pani o tym? Pamięta jeszcze pani o tym, czego powinno się uczyć dzieci w naszym kraju? Postawy patriotycznej, przede wszystkim! Proszę o tym nie zapominać!

– Zapewniam pana, że nikt w naszej szkole o tym nie zapomina.

– Tak? Dobrze więc. Mam nadzieję, że wyciągnie pani wnioski z naszej rozmowy.

– Czy ma pan jakieś konkretne życzenia?

– Moim życzeniem jest – nie, moim żądaniem jest, w imieniu rodziców uczniów tej szkoły, jest to, żeby wspomniana uczennica zaprzestała prowokowania pozostałych uczniów

– W jaki sposób ma przestać prowokować?

– Swoim zachowaniem i ubiorem.

– W jaki sposób mamy to osiągnąć?

– Wasza w tym rzecz, proszę zwołać zebranie, sięgnąć po jakieś środki metodyczne, nie wiem.

– Dobrze, panie Frankowicz, dziękuję panu za rozmowę

– Pani chce mnie zbyć?

– Ależ skąd. Ale za chwilę mam lekcję.

– Proszę pamiętać o tej rozmowie, ja się nie dam zbyć. Jeśli szkoła nie odreaguje, będę zmuszony do podjęcia bardziej stanowczych kroków.

– Do widzenia, panie Frankowicz.

– Do zobaczenia, pani Ducewicz.

*******

– Nawiedzona! Szachida! – Usłyszała nagle za sobą, jak wyszła na podwórko. Zauważyła, że liście klonów były jaskrawe purpurowe czerwone, a dębów z kolei – intensywnie żółte. W powietrzu pachniało jesienią.

Obróciła się. Stali za nią.

– Czego chcecie?

– Szachida! Islamistka! Terorystka! Zabójczyni! – Obelżywe wyrazy wylatywały z ich ust szybko, niczym ścigali się, kto szybciej wyrzuci z siebie kolejne wyzwisko. Nie wiedzieć czemu, Zahida pomyślała, że w tym momencie przypominają jej gromadę przerośniętych ogromnych wróbli – nastroszonych i czymś wystraszonych. Wróble stroszyły piórka i szybko ćwierkały, kłapiąc dzióbkami.

Myśl o wróblach, aczkolwiek absurdalna, wydała się jej zabawna. Zahida uśmiechnęła się smutnie i ponownie rzuciła spojrzeniem na grupę chłopców.

– Patrzcie ją, jeszcze się śmieje, zdzira jedna muzułmańska!

– Turczynka!

– Karadżić!

Zbliżyli się do niej i stanęli półkolem.

– Co tam masz w plecaku? – Jeden z nich zrobił krok do przodu w kierunku Zahidy. – Może Koran, co? Modlisz się do Allaha? Pokaż! – Wyciągnął rękę.

Zahida cofnęła się.

– Zostawcie mnie w spokoju! Nic wam nie zrobiłam!

– Taak, wszyscy tak mówią, a potem baach! I wysadzają w powietrze pociąg. Ty może też chcesz wysadzić naszą szkołę, co? Może bombę masz w plecaku?

– Ty, Jaro, z tym wysadzeniem budy to może wcale nie jest taki zły pomysł, co?

– No, masz rację! Ha-ha-ha!

Chłopak, na którego koledzy wołali Jaro, zrobił szybki ruch w kierunku Zahidy i chwycił ją za uchwyt plecaka. Nie spodziewała się tego, ale odruchowo zrobiła unik. Znała tego chłopaka tylko z widzenia – był o dwa lata starszy od niej i miał swoją paczkę. Kumplował się z kolegą syna dyrektora Frankowicza, ale Zahida o tym oczywiście nie wiedziała, równie jak o tym, kim jest pan Frankowicz.

Zrobiła unik w lewo i mocno wychyliła szyję. Szelka plecaka pękła z trzaskiem i plecak, wciąż trzymany za uchwyt przez Jara, pozostał w jego ręce.

Chłopak na chwilę zdziwił się, a później zaśmiał się szyderczo i tryumfująco i potrząsnął w powietrzu poturbowanym plecakiem niczym trofeum zdobycznym. Poszerzyło się przy tym rozdarcie, powstałe przy oderwaniu szelki. Ze środka plecaka posypały się zeszyty i książki.

– Nooo i co my tu mamy?! – zawołał głośno. – Zaraz zobaczymy, co nasza Szachida nosi w plecaku! Koran czy bombę, co?

Chłopcy rechotali, Zahida stała czerwona ze wstydu i bezsilnej wściekłości

– Oddaj natychmiast! – Ścisnęła palce w pięści, gotowa była uderzyć Jara, oczy jej błyszczały, oddychała szybko, otwierając usta i wciągając powietrze w płuca wielkimi łykami.

– A jak nie oddam, to co? Zabijesz mnie? – Wymachiwał plecakiem w powietrzu dookoła niej, coraz bardziej wytrząsając z jego rozdartego wnętrza zawartość.

– A co tu się dzieje?! – zabrzmiał nagle tubalny głos i zza rogu pokazała się postać nauczyciela historii, pana Karczocha.

Chłopcy zamilkli, śmiech ustał niczym ucięty nożem. Jaro rzucił okiem na zbliżającego się nauczyciela, ocenił dystans, który dzielił go od nich, rzucił plecakiem Zahidzie pod nogi.

– Spadamy chłopaki!

Znów stali się zgrają przestraszonych, spłoszonych wróbli. Ćwierkając i szybko trzepocząc skrzydełkami, rzucili się do ucieczki.

Zahida pochyliła się i zaczęła zbierać rozsypane książki i zeszyty. Zbierała je do sterty, którą przytulała do piersi razem z żółtymi i purpurowymi liś

mi, które zaścielały ziemię dookoła.

– Zahido, nic ci nie jest? – nauczyciel zbliżył się do niej i próbował spojrzeć jej w oczy.

Zahida unikała jego wzroku.

– Nic mi nie jest, panie profesorze.

– Co ci zrobili? – Nalegał.

– Nic, to tylko takie głupie żarty. – Stanęła wyprostowana, przyciskając do piersi stertę zeszytów na przemian z liśćmi. Długi kosmyk włosów wybił się jej spod poturbowanej chusty.

– Chodźmy do dyrektora, opowiesz mu o zdarzeniu – stanowczo zaproponował nauczyciel.

– Ależ nie! Nie, nie ma takiej potrzeby, doprawdy. Dziękuję, panie profesorze.

Zahida schwyciła rozdarty plecak, niezgrabnym ruchem spróbowała wepchnąć stertę zeszytów do środka. Przytuliła plecak do siebie.

– Do widzenia, panie profesorze!

Dziewczynka oddalała się szybkim krokiem, żółty liście wybijały się jej z jej dłoni, którymi przyciskała plecak i zeszyty do piersi i krążyły za nią. Wiatr bawił się kosmykiem włosów, koniec chusty łopotał na wietrze niczym średniowieczny proporzec na włóczni rycerskiej.

*******

Zahida szybko wybiegła z podwórza szkolnego, przemierzyła skrzyżowanie, dwie kolejne ulice, park miejski, aż znalazła się nad brzegiem rzeki. Za plecami miała ruchliwą ulicę, która rozbrzmiewała hałasem ruchu tramwajów, a przed nią był most. Zahida weszła na most, stanęła przy poręczach i spojrzała w dół. Nurt rzeki toczył fale, na których kołysały się liście, gałęzie i inne drobne przedmioty. Widocznie gdzieś wyżej, w górnej części nurtu, przeszła burza. Zahida zwróciła uwagę na żółty plastikowy zabawkowy samochodzik wywrotkę, który również płynął z nurtem, przewracając się po drodze. Dopiero teraz zauważyła nieposłuszny kosmyk włosów oraz to, że chusta niemal zupełnie się rozwiązała. Wprawnymi ruchami poprawiła fryzurę, ponownie zawiązała chustę. Wiatr wertował kartki zeszytów, które położyła na kamiennym parapecie, liście spomiędzy nich wylatywały, niczym kolorowe ptaki, wiatr podchwytywał je, zakręcał, jak w kołowrotku, podnosił i rzucał w kierunku rzeki. Stopniowo opadały w dół, gdzie kontynuowały swoją podróż, kołysząc się lekko na falach, niczym małe barwne żaglowce.

Rzeka zaspokoiła Zahidę, rozlatane myśli zaczęły zlatywać się z powrotem, przygarniała je, zwijała niczym nić do kłębka. Dziewczynka wróciła do domu spokojna i nie wspomniała ojcu o incydencie.

Wieczorem wzięła igłę i nitkę i zaszyła podarty plecak, przyszyła szelkę. Popatrzyła na wynik swojej pracy, lecz zanim odłożyła igłę i nitkę, ponownie wzięła plecak i – sama nie wiedząc czemu – znów wzięła się do roboty i w ciągu kilku minut wyhaftowała na plecaku wyraz „Miljacka”. Popatrzyła znów i wreszcie odłożyła igłę i nici. Tej nocy śniła się jej sarajewska rzeka, mosty i Sebilj, nad którym krążyły gołębie.

******

Od tego dnia polubiła chodzić nad rzekę. Dni stawały się coraz krótsze, ale Zahida niemal zawsze po szkole znajdowała czas na spacer nad rzeką. Rzeka stała się jej przyjacielem. Zahida była niemal pewna, że prowadzi z nią cichy, tajemny dialog, zwierza się Rzece ze swoich problemów, opowiada o swoich marzeniach, a Rzeka ją rozumie, wysłuchuje, radzi, jak ma się zachować, przemawia do niej poprzez szum fal i szelest drzew na nabrzeżu. Zahida uczyła się rozpoznawać sygnały, które posyłała jej Rzeka, nauczyła się odgadywać jej nastroje – kiedy jest smutna, a kiedy wesoła, kiedy pogrążona w roztargnieniu lub zamyślona w cichej zadumie.

Od momentu, kiedy w jej życiu zjawiła się Rzeka, Zahida przestała się przejmować swoją samotnością, wyobcowaniem i docinkami w szkole, Gochą, Jarem, Bastą, ich paczkami i całą resztą.

Oczywiście, jej szkolni koledzy nie ustali w swoich staraniach dokuczyć Zahidzie, pokazać jej, że jest obca i powinna znać swoje miejsce. Lecz Zahida nie reagowała, była jak gdyby nieobecna, co bardziej aktywnych jej oprawców to zniechęcało, przynajmniej na jakiś czas.

Pewnego dnia, kiedy Zahida po lekcjach tradycyjnie szła ustaloną już trasą przez miejski park na spotkanie z Rzeką, nagle poczuła, że coś niby ponownie ukłuło ją w serce, jak to już się zdarzało wcześniej. Złe przeczucie ogarnęło ją, jednak próbowała je odpędzić. Dzień był typowo jesienny, słońce od rana nieśmiało ponawiało próby przebicia się przez niskie, ciężkie chmury, które wisiały nad miastem, na dodatek siwa mgła kłębiła się nad drzewami i pomimo godzin popołudniowych, nijak nie chciała zrzednąć.

Wytropili ją. Wiedzieli już, że chodzi tą trasą przez park nad rzekę i czekali na skrzyżowaniu przy wyjściu z parku. Ujrzała ich dopiero jak już była całkiem blisko przy nich.

Zatrzymała się. Stali naprzeciwko. Jaro oraz parę chłopaków z jego paczki, oraz Gocha z Majką i jeszcze jedną dziewczyną.

– Heya, panno Karadżić! – zagadnął Jaro – lubimy samotne spacery, co?

Zahida zrobiła krok w prawo, chciała po prostu wyminąć całą szóstkę i wyjść boczną alejką

– A dokąd ci tak śpieszno, Szachido? – Gocha zastąpiła jej drogę

– Zostawcie mnie w spokoju, nic do was nie mam.

– Cha, patrzcie ją! Nic do nas nie ma! Ale my do ciebie mamy, co ty na to?

– Czego chcecie?

– Hmm, zastanówmy się, i czegóż my to możemy chcieć od naszej małej Miss Sarajewo? – Oczy Jara szyderczo się zwęziły. Gocha uśmiechała się i ten uśmiech nie wróżył niczego dobrego.

– Chłopaki, trzymajcie ją – spokojnie powiedział Jaro.

Dwóch chłopców podskoczyło do niej i schwyciło ją za ręce, wykręcając je za plecy.

Jaro podszedł do niej i wyciągnął rękę w kierunku jej twarzy.

– Nie będziesz już nosić tej głupiej chusty. Po co ci ona?

– Gocha, kręć! – piskliwie krzyknęła jej towarzyska.

– Spoko, już nagrywam. – Zahida spojrzała na nią i zobaczyła wycelowany w siebie jej telefon, Hello Kitty.

– Puś

cie mnie! – Próbowała się wyrwać.

– Spokojnie, puścimy. Za chwilę. – Jaro schwycił ją za chustę, lecz Zahida wykręciła głową, opuściła ją w dół, a potem nagle wyprostowała do góry i do przodu, uderzając Jara w podbródek.

Słychać było, jak kłapnęły zęby.

– Ożeż, ty!

– Majka, pomóż! – rzuciła Gocha, nie przestając nagrywać i wskazując ruchem głowy na Zahidę.

Majka jednym susem skoczyła do Zahidy, która wyrywała się chłopcom, zaszła ją od tyłu i obydwoma rękoma chwyciła ją za głowę i przechyliła mocno do tyłu.

– Dawaj, Jaro, szybko!

Jaro wciąż masował podbródek, splunął i podskoczył do Zahidy. Udało mu się wysupłać rąbek chusty, za który mocno pociągnął. Jeszcze raz.

Zahida kopnęła go w kolano. Jaro zwinął się w bólu, głośno przeklinając.

Gocha przekazała telefon dziewczynie o piskliwym głosie i jednym susem znalazła się przy Zahidze, która rozczochrana wiła się i rzucała, trzymana za ręce przez kolegów Jara i za głowę przez Majkę.

Zerwała jej chustę z głowy.

– Oto twoja pieprzona chusta, widzisz! – krzyknęła i pacnęła jej zwojem prosto w twarz.

Spróbowała ją rozerwać jednym szybkim ruchem, lecz materiał się nie poddał.

Gocha zdenerwowana rzuciła chustę pod nogi Zahidze i wytarła o nie swoje adidasy.

– Masz to? – Odwróciła się do piskliwej. Tamta kiwnęła twierdząco.

– Dobra, idziemy.

Chłopaki i Majka puściły Zahidę.

– Na razie, terrorystko!

Oddalili się, Jaro wciąż kuśtykał i przeklinał cicho.

Zahida cicho płakała, trzymając się rękoma za skronie.

*****

Stała na moście. Wiał północny wiatr i mgła szybko rzedła. Zahida długo patrzyła w dół, na szaro-stalowe fale, które toczyły się w dole. Szumiało jej w uszach, a krew pulsowała w skroniach. Dłonią odrzucała z czoła nieposłuszne kosmyki włosów.

– Otrgnut s granice cvijet, odnese ga puhor blag..

Nabrała powietrza w płuca.

– Otrgnut z grančice cvijet, neostavi s puta trag.

Boli, boli tvoj odlazak. Studen kamen na srcu.

Zahida wymawiała słowa ilahiji[1]. Widziała. Czuła.

Odnijese te čefini u dženetsku baščicu. Pitam ustap u mladjake, duša kuda, ti seće.

Chusta, trzymana w rękach, łopotała na wietrze.

– Pitam zvijezdu spavalicu, i onu što s neba slijeće.

Arsu Rahman kad zab’jeli, mrtva zemlja ustrepti, ja ću zvati tvoju dušu:

Mojoj duši da doleti.[2]  

Miljacko, idem do tebe[3]  – szepnęła.

Palce Zahidy puściły chustę. Wiatr natychmiast ją zabrał, rozwinął, końce zatrzepotały i wyprostowały się.

Niczym biała mewa na tle ciemnego nieba, chusta rzuciła się do lotu nad Rzeką.

Miljacko, ja sam ti[4] – cicho wyszeptała Zahida.

                                                              *****

13.10.2019

[1]Ilahija – inaczej też zwana naszid to wierszowana poezja muzułmańska, tradycyjnie śpiewana bez wykorzystania instrumentów muzycznych, przeważnie przez mężczyzn. Obecnie w bardziej świeckich odmianach kultury islamu gatunek zaznaje przemian, wykorzystywany również w aranżacji muzycznej, a nawet odmianach muzyki popularnej

[2]Tekst tradycyjnej bośniackiej ilahiji:

Porwany z gałązki kwiecie, poniesie ci łagodny pył ..
porwany z gałązki kwiatu, nie opuszczaj szlaku.
boli, boli twe odejście. Zimny kamień leży na sercu.
poniosą cię czefiny (płótna, w które owija się ciała zmarłych) do kwiecistych rajskich ogrodów
pytam o drogę młodzieńców, tam, tam, dokąd dusza pamięta
pytam gwiazdę śpiącą, co z niebos pochodzi.
O Wielki Boże, kiedy tęsknię – martwa ziemia drży, wezwę twoją duszę

do mojej niech dołączy

(tł.własne autora)

 

[3]Miljacko, idę do ciebie (bośn.)

[4]Miljacko, jestem ty (bośn.)

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Nikodem Szczygłowski (rocznik 1978).

Absolwent Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Początkujący pisarz i eseista. Tłumacz, biegle włada m.in. litewskim, słoweńskim, ukraińskim i czeskim. Studiował słowenistykę na Uniwersytecie w Lublanie. Podróżnik, źródłem wielu inspiracji są zwłaszcza Bałkany.

Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Literatūra ir menas“ (Litwa) oraz zachodnioukraińskim portalem Zbruč (zbruc.eu) ze Lwowa, gdzie ukazuje się jego teksty i tłumaczenia. Obecnie mieszka w Wilnie.

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry