Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Olga Bartnik
Wiersze i proza

Pani Specto

 

Odkąd Pani Specto
wyjechała na Północ
nosi okulary
koniecznie z filtrem
nie da się patrzeć na ten świat
bez śródwarstwy świadomości
myślenie już nie gwarantuje
dojścia do wniosków
godnych człowieka
ominięcia zasadzek
izmów i istów
doszła do wniosku
że jedynie obserwacja
i starozakonne porównywanie rzeczywistości
z kształtem serca
jej o d p o w i a d a
problem
że człowiek już nie wie
czym jest serce
rozłożył na czynniki pierwsze –
biologię chemię fizykę
żadna metametoda
nie potrafi
poskładać go do kupy
odpowiedzieć na pytania
czym jest
skąd przychodzi
dokąd zmierza

górnolotnie – myśli Pani Specto
a kogo obchodzi odpowiedź
na niezadane pytanie

Styczeń 2021

 

 

 

 

Niedźwiedzie polarne

 

Pani Specto wybrała się do galerii sztuki
kubki wazy niedźwiedzie polarne
Światło wylewa się z każdego otworu
pod nad z prawa z lewa
widać brak
Świat nie składa się z rzeczy – pomyślała
zmęczona chłodną strukturą porcelany –
tak może sądzić zakochany podlotek
Co masz do rzeczy? – ripostuje
część jaźni odpowiedzialna za podlotka
Nic
Kup polarnego niedźwiedzia
pomoże ci pojąć jak żyć na Północy
Właśnie –
w rzeczach kryje się znaczenie.

Styczeń 2021

 

 

 

Ty

 

Ból przypiął się do mnie
jak szpilka do tablicy
ogłoszeń brak
trawiący
rana wielkości gwiazdy
na niebie
pośród gwiazd miliarda
światłem krwawiących
ciało nieba rozdziera
popatrzę przez teleskop
może w soczewce
dojrzę
Twoje odbicie

Luty 2020

 

 

 

Matka

 

Zobaczyć jej uśmiech, zasłużyć na
gołębich oczu obecny blask
marzenie dzieciństwa
trzymała w garści nitki dni i nocy
słońca i księżyca galaktyk i gwiazd
czy zdoła jeden człowiek
choćby gigant
szczelnie wypełnić
dwa przedsionki, dwie komory
stać na straży zastawek
jak bosman w marynarskiej kuchni
zakrzyknąć
gdzie smaku życia domiar,
a gdzie brak

Wrzesień 2020

 

 

 

Tango

 

Zajrzyj mi w oczy
złodzieju uśmiechów
ukradkiem rzuconych jak chusteczka
pochwyć nim upadnie na parkiet
ostygnie
łza zaschnięta
za cienkie ramiączko szarp
gwałtowniku słodki
przyciągnij na zabój
miłości głodny
chwyć jak dzban za ucho
ja wszystko uniosę
nie uronię ni kropli
wina
nie moja nie twoja
że się zdarzyło
że się nie stało
że się rozeszło
po kościach
winobranie winogranie
mięśnia serca wibrowanie
tango
ramion klin pleców łuk
ciał osi wirowanie
volcada colgada
od się – do się
przyciąganie
dłoni w dłoń wpasowanie
klatka stop
tętno kroków maski twarzy
skrzypiec rzewne zaciąganie
snuje się między klawiszy
czarno-białych nutą forte
jeśli dzisiaj ci nie wyszło
zatańcz jutro
każdy dzień jest dobry
by zaczynać
corte

Kwiecień 2020

 

 

 

 

Róże na okno. Miniatura literacka

 

Najbardziej lubiła czerwone róże. Banalne – powtarzała sobie za każdym razem, przechodząc obok handlujących na Solnej kwiaciarek. Próbowała odwracać wzrok, wybierać stokrotki, które niewinnie prezentowały się na okrągłym stoliku do kawy, nie zwracały na siebie tyle uwagi, nic nie obiecywały bladym różem wyciętych jak z kolorowego papieru płatków. Róże krzyczały, oblane krwistym pąsem, mamiły wzrok, wodziły na pokuszenie zakochanych, samotnych, zdradzonych, porzuconych.

         Chciała czasem w afekcie podbiec do glinianego naczynia, w którym pyszniły się dziesiątki karminowych główek, chwycić je, cisnąć o chodnik i rozdeptać. Zagłuszyć ten ich szept przeklęty o tym, że wszystko jest miłością. Czyn to jednak wysoce niepraktyczny – pomyślała z przekąsem – obrócisz w niwecz miesiące pracy innych ludzi, stracisz niejedną dniówkę z tego tylko powodu, że nie potrafisz zignorować mowy kwiatów? I niemodny w dodatku, bo nieekologicznie jest tak marnować zasoby naturalne ziemi. A jak pomyślisz, ile spojrzeń ludzi na siebie ściągniesz takim postępkiem, jak wydrze się ta kioskowa baba, żeś jej intratny kawałek biznesu w chodnik wdeptała, że ona tu nie po to do nocy stoi i podatki płaci, żeby się za friko z wariatkami szarpać.

         Maja przeszła szybkim krokiem między wielobarwnymi kwiaciarniami. Wolała już szyję skulić, kołnierz płaszcza wyżej naciągnąć i w ten sposób szalone głosy zagłuszając, przejść uroczy placyk nie krzywdząc ani siebie, ani róż.

         Zniknęła bezpiecznie za rogiem, wypuściła oddech i nie oglądając się weszła w Gepperta. Tylko kilka kroków dzieliło ją od przystanku autobusowego na Kazimierza Wielkiego. Złapie trzęsący się, zatłoczony autobus linii 132, który wywiezie ją tam, gdzie nikt nie chce mieszkać, a jej łatwiej spłacić kredyt. Stojąc obok zatłoczonej wiaty przystankowej, w myślach już wchodziła do swojego liniowca, stała w kącie przy lepkiej od cudzych oddechów szybie, trzymając żółtą profilowaną poręcz autobusu, byle by tylko nie usiąść na zaplamionym, przetartym siedzeniu. Przyjechał.                           Wsiadła dokładnie tak, jak zaplanowała. W ostatniej chwili przed odjazdem na przystanek podeszła para, kierowca zdążył ich dostrzec i otworzyć środkowe drzwi, na wprost Mai. Wsiedli roześmiani – ona długie do pasa włosy, spływające kaskadą w kolorze płynnego miodu, on składał się z rąk, którymi ją trzymał, obejmował i rozwichrzone kosmyki odgarniał z jej twarzy. Jej dłoni nie było widać tak, jakby były nieobecne.  Maja zaczęła się wpatrywać, myśląc o tym czym zajęte są ręce młodej kobiety. Chłopak otaczał ją szczelnie z każdej strony, tworząc ze swego ciała coś na kształt obręczy, która miała osłonić dziewczynę przed światem. I szeptał jej coś do ucha.

– O, przepraszam – powiedziała Maja wpadając na plecy dziewczyny przy gwałtownym hamowaniu autobusu przed następnym przystankiem. Poczuła się zażenowana tym, że tak nachalnie przygląda się obcej parze.

Ciepłe, silne dłonie chłopaka podtrzymały ją przed upadkiem.

– Nie szkodzi, czy wszystko z panią w porządku? – spytał, przelotnie spojrzał na nią, lecz już po chwili ponownie objął rękami swoją partnerkę.

– Tak, tak, dziękuję, przepraszam – wymamrotała, siląc się na krzywy uśmiech.

         Wycofała się o krok, tyle, na ile pozwalała jej dostępna za nią przestrzeń. Rura wbiła się jej w kręgosłup. Próbowała wpatrywać się w widok za oknem, ale przez płynące deszczem szyby nic już nie było widać. Jechali tak jeszcze cztery przystanki, autobus pustoszał po każdym z nich. Starała się czytać porozlepiane na ścianach ulotki, patrzeć na innych pasażerów, nawet myśleć o pąsowych różach, byleby tylko nie gapić się na parę – włosów z rękami, byleby nie zakłócić ich intymnego tête-à-tête w autobusie toczącym się ku szarym przedmieściom.

         Na moment przed przedostatnim przystankiem, chłopak chyba szepnął dziewczynie, że wysiadają, a ona obróciła się nie w kierunku wyjścia, lecz okna, przy którym stała Maja i popatrzyła wprost na nią zasnutymi gęstą mgłą oczami. Jej twarz promieniała szczęciem.

         Maja otworzyła usta i wymamrotała: Jaka piękna róża. Próbowała  skupić całą uwagę na odnalezionych dłoniach dziewczyny, które opuszkami kruchych palców obejmowały ciężki karminowy kielich. Pełne usta nieznajomej ułożyły się w szeroki uśmiech. Autobus zatrzymał się. Chłopak ujął dziewczynę za ramię, zwrócili się do wyjścia i wysiedli.

Maja podeszła do drzwi, wypatrzyła przez szybę rozmyty zarys wtulonych w siebie postaci.

         Jeśli oczy są oknem duszy, to widziała przed chwilą dwie najpiękniejsze dusze, jakie dotąd spotkała. Jedną, która nie potrzebuje oczu, by widzieć. I drugą, która nie potrzebuje ideału, by obdarzyć szczęściem. Ślepi są ci, którzy mają oczy, a nie widzą.

Wysiadła z autobusu na pętli Muchobór Wielki. Przestało padać, choć niebo nadal było zasnute ciężkimi chmurami. Omijała kałuże migoczące w nikłym świetle latarni. Po drodze do domu weszła do centrum handlowego. W kwiaciarni kupiła to, o czym marzyła od wejścia na skwer przy Solnej. Idąc do domu nuciła, a napięcie całego dnia opuszczało ją z każdym krokiem. Cisza przedmiejskiego osiedla kontrastowała z pulsującym dźwiękami centrum miasta. Tu słyszała stukanie swoich obcasów o betonowy chodnik przed blokiem. W mieszkaniu zapaliła wiszący na ścianie kinkiet, który rozjaśnił przedpokój miękkim światłem. Przekręciła zamek, zrzuciła buty, torbę i płaszcz. W otwartej na salon kuchni, oświetlonej punktowym światłem wentylatora nad kuchenką, odszukała szklany pękaty słój z pokrywką, napełniła do połowy wodą i starannie ułożyła w nim kwiaty, jeden po drugim. Przy ostatnim ukłuła się cierniem w opuszek małego palca. Włożyła go pod zimną wodę i owinęła papierowym ręcznikiem. Piękno zwykle idzie w parze z cierpieniem – pomyślała filozoficznie mając w pamięci rozbielone oczy napotkanej dziś dziewczyny. Przeszła wszerz przestronny salon i postawiła słój na miejsce.

– Idealne… Róże na okno. Plaster na serce. Cisza na skronie. – wyszeptała siadając na przestronnej kanapie.

Okno zaglądało do jej duszy, a karminowe płatki róż szeptały swoją pieśń.

 

Rubbestadneset, 20.01.2020

 

 

 Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.
Fot. Agnieszka Majewska

 

Olga Bartnik – żona Mężczyzny, matka Czterech Pór Roku, historyk i HR-owiec. Czasem mówi o sobie: jestem pisaniem. Prowadzi na Facebooku fanpejdż Olga Bartnik – Głębia, grupę Głębia dla twórców oraz blog: www.olgabartnik.pl. Pisze opowiadania, miniatury literackie, wiersze oraz recenzje. Prowadzi wywiady z twórczymi ludźmi.

Mieszka w kraju fiordów.

PODZIEL SIĘ